Poznaj jedną z najbardziej zapadających w pamięć postaci z kart najnowszej literatury i przeczytaj fragment powieści „Nazywam się Stephen Florida”

7 czerwca 2019


Nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się debiutancka powieść Gabe’a Habasha „Nazywam się Stephen Florida”. Główny bohater książki to jedna z najbardziej charakterystycznych i zapadających w pamięć postaci z kart najnowszej literatury. Jego losy układają się w historię o pasji, uporze i pokonywaniu traumy, będącą jednocześnie głęboką anatomią amerykańskiej samotności. Książkę zachwalają nie tylko zachodni krytycy, ale też wielu pisarzy. Hanya Yanagihara pisała, że „Nazywam się Stephen Florida” to „niesamowita, niejednoznaczna powieść, będąca jednocześnie mroczną odą ku chwale tajemnic amerykańskiego Zachodu i złożonym studium postaci”. Lauren Groff nazywa ją „jednocześnie zabawną, niepokojącą i doskonałą” książką, a Łukasz Orbitowski „mocną, mądrą i męską ? w najlepszym sensie tego nieprzyjemnego terminu”. „Najchętniej wymazałbym sobie pamięć, żeby móc przeżyć tę książkę raz jeszcze” ? napisał z kolei Jakub Małecki. Poznajcie debiut Gabe’a Habasha i jego niezwykłego bohatera. Polecamy lekturę trzech fragmentów powieści, która ukazała się w przekładzie Jędrzeja Polaka.

Matka miała dwa łożyska, a ja żywiłem się z obu. Bo podobno ciąża była bliźniacza. Doktor wyciągnął mnie z jej brzucha i powiedział: „Wygląda na to, że dziecko będzie bardzo silne”. Tak opowiadali moi rodzice, ale niespecjalnie im wierzyłem.

Za chwilę, jak tylko zapnę rzepy na sznurówkach, wstanę ze składanego krzesełka. Wyprostuję się, napnę mięśnie w trykocie i poprawię oba ramiączka, co przynosi szczęście. Policzę kibiców na trybunie (siedemnastu) i poproszę trenera Hargravesa, żeby klepnął mnie w ochraniacz na głowie. Spełni moją prośbę. Potem wejdę na ciemnoczerwoną matę, wstąpię w białe koło, uścisnę rękę Nieszczęsnego Richarda i na znak sędziego natrę na rywala z właściwym sobie impetem. Wrzask z trybun. Trzeba sekundy, żeby utrzymać tusz, a przez ten czas usłyszę, jak coś trzaska mu w przedramieniu. To jest jak oddychanie.

Nigdy nie byliście w Dakocie Północnej, ale każdy, kto tam był, wie, że o tej porze roku dobrze jest się w Dakocie przewietrzyć. Spędzę trzy minuty na dworze, na parkingu, gdzie stanę obok zaspy i rozluźnię się, przyglądając się ptakom i myśląc o tym, że w końcu nadszedł listopad, sezon potrwa aż do marca, a wtedy pożegnam się z tym wszystkim w swój niepewny, przepocony sposób, zanim to wessie mnie na dobre.

Kiedyś na zajęciach z dynamiki grupowej i zespołowej czytałem o czymś takim jak wiek metaboliczny. Dostałem z DGZ czwórkę z plusem. Wyobraźcie sobie tylko, że każdy nosi w sobie maleńką ściśniętą pestkę, a na tej pestce jest wyryta liczba, a ta liczba to wiek, w którym osiąga się najlepszą formę. Niemal każdy narzeka, że jeszcze nie osiągnął wieku metabolicznego albo już z niego wyrósł. Każdy oprócz mnie. Bo przeżywam złotą erę.

Wierzę w zapasy i wierzę w Stany Zjednoczone Ameryki.

Jestem jebanym astronautą.

***

Na parkingu przystaje obok mnie jakaś dziewczyna.

? Cześć ? mówi.

Znam ją.

? Cześć. Znam cię.

? Mary Beth ? przedstawia się. ? Chodziłam z tobą na rysunek. Zeszłej jesieni.

? Rysujesz lepiej ode mnie.

? Uprawiasz zapasy?

Para z jej ust niemal obmywa mi twarz, gdy mówi.

? Pamiętasz?

? Niezupełnie, trochę. Ale masz takie obrzmiałe uszy ? dodaje. ? Co takiego kryje się w zapasach?

Zapasy są jak jeden wytrysk po drugim, jak namiętność, która rodzi się i narasta oparta na innej namiętności. Zapasy są, u swego źródła, namiętnością rzuconą przeciw namiętności, aby ustalić, która z nich jest silniejsza.

? Zawsze je lubiłem ? odpowiadam.

? Jesteś dobry?

? Tak.

? Przygotowałeś zadanie domowe?

? Ta, w zeszłym tygodniu usiadłem na tamtym parkingu i rysowałem gestykulację ludzi wchodzących do sklepów. ? Wskazuję budynki po drugiej stronie drogi: Pharmart i dwudziestoczterogodzinną jadłodajnię Allnighter.

? Mogę zobaczyć? Są dobre?

? Nie. A twoje są dobre?

? Pojechałam do domu opieki, no wiesz, Early Sunshine. Narysowałam staruszków siedzących na werandzie, przed telewizorem i w ogóle. Myślę, że całkiem nieźle.

Wyjmuje blok rysunkowy i pokazuje prace, a jej palce muskają moje przez ułamek sekundy. Rysunki są naprawdę dobre. Na jednym widać staruszkę na wózku inwalidzkim, wskazującą palcem prosto na mnie. Nie mam pojęcia, jak udało się tej dziewczynie uchwycić właściwą perspektywę.

? Masz zawody w ten weekend?

? Turniej czterech szkół. Trzy walki. W Montanie.

? Więc jak przygotujesz prace na następne zajęcia?

? Nie jestem pewny. Na inne zajęcia przygotowuję się w minibusie, ale na rysunek się na da.

? Fakt.

? W samochodzie trzęsie i w ogóle, sama wiesz.

? Cóż, mam nadzieję, że wygrasz walki.

? Dziękuję.

Chowa blok do plecaka.

? Czy dziewczyny też uprawiają zapasy?

? Pewnie tak, gdzieś tam ? odpowiadam i dodaję mało pomocnie: ? Gdybym urodził się dziewczyną, a pozostałe okoliczności byłyby takie same, i tak zostałbym zapaśniczką.

? Przypomnij mi, jak się nazywasz.

? Stephen.

? Chyba się spóźnimy, Stephen.

***

Brakuje mi na to cierpliwości. Steele wygląda jak Sterling, które wygląda jak Richardton, które wygląda jak Dickinson, które wygląda jak Belfield, które wygląda jak Wibaux, które wygląda jak Glendive, które wygląda jak sześć godzin w minibusie z tyloma rzeczami na głowie; które wygląda jak gruba prosta z milionem sztachet; które wygląda jak coś, co wlazło między zęby. A kiedy człowiek wyskakuje ze skóry, żeby kogoś pogonić i zacząć wreszcie walkę, kiedy wysiada się z minibusu po sześciu godzinach, ma się na głowie wciąż te same rzeczy, bo nie udało się ich nawet napocząć, a co dopiero skończyć ? to się nie stanie, dopóki sędzia nie da pierdolonym gwizdkiem sygnału do walki. Wchodzę do sali szybciej niż cała reszta, jestem pierwszy w szatni i wybieram narożną szafkę.

Zaliczam ważenie. Ważę tyle, ile trzeba.

Piję elektrolity. Potem jem jogurt i pół bajgla.

Czym ukoić myśli podczas czekania na swoją kolej? Niczym sfrustrowany książę, zamieszkuję maleńkie komnaty niezadowolenia. Przypominają mi nieustannie, że nikt nie jest mi nic winien.

Rzut oka na sufit. Wysokie na dziesięć rzędów trybuny, w połowie puste, połowa widzów to inni czekający na swoją kolej zapaśnicy z trzech pozostałych szkół. Dwanaście, trzynaście? w sumie czternaście dziewczyn. Dwie czarne maty, dwie toczone równocześnie walki. Gość w dresie z kamerą. Dwaj chłopcy z amoniakiem w sprayu i ręcznikami. Ani jednego okna. Wstrzymywanie obrzydliwych odruchów wymiotnych. Zapominanie, że ludzkie ciało krwawi, rozrywa się i łamie, nie mówiąc już o tym, że każdy ma w głowie takie kwadraciki specjalnie po to, żeby odczuwać strach czy miewać złe przeczucia. Zapominanie o tym wszystkim i wymiana tego wszystkiego na Jedyną Prawdę, Którą Się Sobie Wpoiło. Właśnie tak. Tak to wygląda. I człowiek jest gotów na test, jest gotów odpowiedzieć na pytanie o walkę w szkolnej sali sportowej w stanie Montana i zaliczyć to gówno.

Do najsłynniejszych zapaśników w dziejach ludzkości należeli: George Washington, Abraham Lincoln, Benjamin Franklin. Uczą tego w siódmej klasie, żeby zainteresować młodzież tą dyscypliną sportową, lecz ja nigdy nie potrzebowałem dodatkowych podniet i wsadziłbym każdemu z tych dupków.

Róbcie notatki, bo rozpoczyna się właściwa procedura. Kwadrans przed pierwszą walką schodzę z trybun dla widzów i wychodzę z sali. Na parking, do piwnicy, łazienki, gdziekolwiek, bo chodzi tylko o to, żeby zostać samemu. Zostaję sam. Przez następne dwanaście minut odbywam burzę mózgu. Co przypomina końcówkę rozgrzewki, przymierzanie się do wyimaginowanego przeciwnika albo skakanie na skakance tak szybko, że aż świszczy. W tym swoim odosobnieniu spluwam na ziemię. I mówię sobie, że wrócę do tego, co po mnie zostało ? tej plwociny ? jako zwycięzca za niecałe dziesięć minut. Robiłem to już tyle razy, że wiem dokładnie, kiedy upływa dwanaście minut, wszystko przebiega zgodnie z planem, bo jestem istotą składającą się z samych nawyków; coś się zatrybia i opuszczam odosobnienie, wracam do sali, staję przed matą i czekam na przeciwnika, jestem skórą, chrząstkami i odrobiną wody, Stephen Florida bez końca, amen.

Z reguły przyglądam się bacznie pierwszemu przeciwnikowi, którego znam już wcześniej, a potem biorę wszystko jak leci i poznaję resztę pomiędzy walkami. Przez trzy ostatnie dni trzymałem tylko dla siebie najczarniejsze wizje walki z Brettem Espinem, studentem przedostatniego roku z McNaire College, unikającym otwartej walki. To juniorska taktyka, a ja poświęciłem sporo czasu przed snem na wyobrażanie sobie fizjonomii Bretta wykrzywionej grymasem niezadowolenia, jego kumpli z drużyny zmuszanych do oglądania walki, policzków mojego przeciwnika oblewających się purpurą, gdy nadciąga to, co nieuniknione ? purpurowy wstyd dla całej drużyny ? i leżąc w łóżku w akademiku, myślałem o tym wszystkim, aż obrzmiewała mi moszna i miałem lekki wzwód. Czekam na pana, panie Espino.

Plwocina na ziemi. Temat muzyczny: „Z mroku wyłania się czarny charakter”.

W tym miejscu, gdzie parkiet przechodzi w matę, Linus dotyka czołem mojego czoła. Spoko wodza. Trener Hargraves klepie w ochraniacz. Popycha na szczęście. Staję w środku koła i czekam, aż do mnie wyjdzie; wbijam wzrok w oblicze Bretta Espina. Gdyby przyznawali Nagrodę Nobla w zapasach, zdobywałbym to gówno co rok.

Rzucam do Espina, zanim odezwie się sędzia:

? Schrupię cię z przyjemnością, Brett.

? Cisza, czerwony ? woła sędzia ? bo cię zdyskwalifikuję.

Powtarzalne zadania. Czas doskonałego spełnienia. Jest się tym, kim się jest naprawdę, tylko wtedy, gdy robi się to, co się chce. Jestem tak bardzo sobą, że nie mógłbym zostać nikim innym. Nieustannie odkrywam, jak toczy się ten świat, kto pociąga za sznurki, i sytuuję się w samym środku. Fakty: ludzka kość udowa jest wytrzymalsza od betonu. To, co wielbłądy gromadzą w garbie, ma kolor zielony. Żeby się tego dowiedzieć, musiałem spaść z całkiem dobrego konia. Teraz czas chwycić byka za rogi! I zapamiętać to jebane przysłowie, jeśli chcę odnaleźć swój środek. W który wpisana jest jebana powtarzalność chwytania byka za rogi. Chwyć go! Chwyć go! Przekonaj się, że nie jesteś cieniasem i nie znosisz tego wszystkiego na próżno. Wypij zielony sok z garbu wielbłąda i powiedz sobie, że nie jesteś cieniasem. Odnajdź swój środek i wyruchaj go tak mocno, aż zajdzie w ciążę i urodzi ci słodkie maleństwa, które będą odnajdywać własne środki do wyruchania.

Tak jak przypuszczałem, od pierwszego gwizdka unika walki. Nie pozwoli mi przejść do zwarcia. Odsuwa się. Nie daję za wygraną. Wpatruje się w mój pępek. A ja w jego twarz. Porusza się po kole jak wskazówka zegara. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że znalazłem się na drodze, którą przejdę tylko jeden jedyny raz i już nigdy na nią nie wrócę. Przenigdy. Klepie mnie w dłonie, odpychając je. Chce, żebym znalazł się w parterze. Mija połowa rundy, a ja wciąż nie założyłem mu klamry. Czuję na plecach dreszcz zniecierpliwienia, wędrujący aż po cebulki włosów, próbuję zejść do parteru, co jest błędem, bo jak się okazuje, Espino należy do megasprawnych fizycznie typów i przygina mnie oburącz za potylicę do ziemi, a gdy ląduję na macie, wali mnie prawym kolanem w skroń, jest u góry, a ja w pozycji zagrożonej na tyle długo, że dostaje dwa punkty, ale ci megasprawni fizycznie mają to do siebie, że ich siła maskuje niedostatki techniczne, więc można się nauczyć, jak sobie z nimi radzić, tak jak wszystkiego innego, więc wyginam grzbiet i wpycham się barkami w jego uda, żeby nie upaść, odrywam kolana od maty, a on wbija mi twarde wystające kości w słabiznę. Chce założyć mi chwyt od tyłu, ale już jestem w stójce i odpycham jego rękę z brzucha. Wychodzę z parteru z jednym punktem straty. Gwizdek.

I wtedy nadchodzi jedna z takich kiepskich niespodziewanych chwil, gdy spada mi mobilizacja i zaczynam kwestionować sens tego wszystkiego. Po co trzymam się tego tak kurczowo? Za pół roku wyjdę na świat. Nie mam dokąd pójść i nie wiem, co zrobię ze sobą dalej. Nie wiem, kiedy moja przyszłość stała się tak zdradliwa jak przeszłość. Gdy byłem mały, bałem się, że życie wieczne nigdy się nie kończy, i którejś nocy nie mogłem z tego powodu zasnąć, nie byłem w stanie znieść tej świadomości, naprawdę zalazła mi za skórę, więc zrzuciłem z siebie kołdrę i pobiegłem korytarzem, łkając głośno, a mama znalazła mnie wymiotującego nad toaletą. Kiedy umrę, nikt nie sprawdzi literówek na moim nagrobku.

Zazwyczaj nie potrzebuję więcej niż jednej trzeciej umysłowej aktywności, żeby uśpić tego rodzaju samosiejki, które biorą się stąd, że nie mając nic swojego, wkładam w nie całe serce i dlatego przestaję być sobą.

Sędzia rzuca monetą, a ja wybieram górę. Nie będzie trzeciej rundy.

Umysłowość Bretta Espina jest nieskomplikowana: nie lubi być na dole. W parterze nie da się unikać walki, więc nie lubi być pod spodem, nawet prowadząc dwa do jednego. Gdy klękam obok niego, wyczuwam palcami przez skórę Espina, jak bardzo chce uciec z parteru i wyjść na prowadzenie trzy do jednego, żeby znów hasać po macie i doczekać do końca rundy. Czuję coś w rodzaju współczucia, kładąc się na nim, chwytając prawą dłonią jego prawy łokieć, a lewą zakładając mu pas na brzuchu; patrzy przed siebie i pozwala mi na wszystko. Przykładam ucho do pleców Bretta i słyszę bicie serca.

? Och, Brett, mówiłem ci, że cię schrupię ? szepczę.

Coś jak współczucie ? mógłbym tak zasnąć, gdybyśmy się nie ruszali.
(…)

Gabe Habash „Nazywam się Stephen Florida”
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 414

Opis: Stephen jest wychowanym przez babkę sierotą, który dzięki stypendium sportowemu trafia na któryś z zapomnianych przez Boga wiejskich college?ów w Północnej Dakocie. Oficjalnie uczy się po to, aby uzyskać dyplom licencjata sztuk wyzwolonych, lecz prawdziwym celem jego życia w Oregsburgu jest uprawianie zapasów. Tytuł mistrzowski jest dla chłopaka świętym Graalem, spełnieniem i ? być może ? kresem lub początkiem wszystkiego. Florida podporządkowuje więc zawodom całe swoje życie, a każdy trening i każda walka mają stanowić kolejny krok w stronę wielkości.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek