Portret młodej kobiety poszukującej artystycznej drogi. Premiera „Wspomnień przyszłości” Siri Hustvedt. Przeczytaj fragment książki

27 października 2021

27 października nakładem Wydawnictwa W.A.B. do księgarń trafiła nowa powieść autorki „Świata w płomieniach”. Główną bohaterką „Wspomnień przyszłości” Siri Hustvedt jest 61-letnia narratorka, która odnajduje swój stary pamiętnik z młodości, a w nim pierwsze szkice nieukończonej powieści. Już jako dojrzała kobieta spogląda więc wstecz, na swój pierwszy rok spędzony w Nowym Jorku pod koniec lat 70. XX wieku oraz obsesję na punkcie tajemniczej sąsiadki, porównując wspomnienia ze swoimi zapiskami. „Wspomnienia przyszłości” to prowokacyjna, żywiołowa powieść o czasie, pamięci, pożądaniu i wyobraźni.

Jak pisze noblista John Maxwell Coetzee, „ten portret młodej kobiety poszukującej artystycznej drogi kryje wiele bogactw: refleksje o tym, jak czynność wspominania, jeśli sięga odpowiednio głęboko, może uzdrowić pękniętą teraźniejszość, i inne, o przyrodzonej niesamowitości poczucia siebie wywołanego przez piszącą rękę. Głębi jej refleksjom nie odbiera to, że nazywa się je filozoficzną komedią w stylu 'Tristrama Shandy’ego'”.

Poniżej możecie przeczytać sam początek książki, która ukazała się w przekładzie Jerzego Kozłowskiego.

Rozdział pierwszy

Przed laty opuściłam rozległe, płaskie pola Minnesoty i udałam się na wyspę Manhattan, aby odnaleźć bohatera mojej pierwszej powieści. Gdy przyjechałam tam w sierpniu 1978 roku, był nie tyle postacią, ile pulsującym zalążkiem, embrionalnym tworem mojej wyobraźni, wyczuwalnym jako seria metrycznych uderzeń, które przyspieszały lub zwalniały w takt moich kroków, gdy przemierzałam ulice miasta. Miałam chyba nadzieję odkryć w nim siebie, udowodnić, że on i ja jesteśmy godni historii, które się nam przydarzą. Nie szukałam w Nowym Jorku szczęścia ani wygodnego życia. Szukałam przygody i wiedziałam, że poszukiwacz przygód musi wycierpieć swoje, zanim po niezliczonych perypetiach na lądzie i morzu wróci do domu lub zostanie ostatecznie zdmuchnięty przez bogów. Nie wiedziałam wtedy tego, co wiem teraz, że w czasie, gdy ja pisałam, pisano też mnie. Moja książka zaczęła się na długo, zanim opuściłam równiny Minnesoty. W głowie miałam już nakreślone liczne szkice powieści kryminalnej, nie znaczyło to jednak, że wiedziałam, co z niej ostatecznie powstanie. Mój nieuformowany bohater i ja zmierzaliśmy ku miejscu będącemu jedynie migotliwą fikcją: ku przyszłości.

Na ukończenie książki dałam sobie dokładnie dwanaście miesięcy. Jeśli pod koniec lata następnego roku mój bohater będzie martwym płodem lub umrze w dziecięctwie, lub okaże się takim nudziarzem, że jego życie nie będzie zasługiwać na żaden komentarz, innymi słowy – jeśli ostatecznie nie wyjdzie z niego żaden bohater, porzucę jego i swoją powieść, by poświęcić się badaniu przodków mojego martwego (lub nieudanego) chłopca, mieszkańców tomów, które wypełniają widmowe miasta nazywane bibliotekami. Zdobyłam już stypendium na Wydziale Anglistyki i Literaturoznawstwa Porównawczego Uniwersytetu Columbia i gdy zapytałam, czy mogę przełożyć rozpoczęcie studiów magisterskich do następnego roku, dostałam od niewidzialnych uczelnianych decydentów długachny list, w którym przychylono się do mojej prośby.

Ciemny pokój z aneksem kuchennym, jeszcze ciemniejsza sypialnia, maleńka łazienka wyłożona czarno-białymi kafelkami i garderoba z wybrzuszonym gipsowym sufitem na rogu Sto Dziewiątej Zachodniej 309 – to wszystko kosztowało mnie dwieście dziesięć dolarów miesięcznie. Było to nędzne lokum w odrapanym, łuszczącym się i zaniedbanym budynku i gdybym była nieco inna, nieco bardziej obyta lub odrobinę mniej oczytana, jego zielonkawa farba i widok z okien na dwie brudne ceglane ściany w cuchnącym letnim upale podziałałyby na mnie i moje ambicje deprymująco, wtedy jednak nie istniała żadna, nawet nieskończenie mała szansa zmiany tych warunków na lepsze. Brzydkie było piękne. Udekorowałam wynajęte pokoje magicznymi zdaniami i akapitami zaczerpniętymi z licznych tomów, które przechowywałam w głowie.

„Roił sobie o tym wszystkim, co wyczytał w książkach, zarówno o czarach, jak i potyczkach, bitwach, pojedynkach, ranach, zalotach, miłości, burzach i niemożliwych głupotach, a tak bardzo zakorzeniły mu się one w wyobraźni, że stał się prawdą cały ogrom tych wyśnionych wymysłów, o których czytywał, bo dla niego żadne inne historie na świecie nie były prawdziwsze”1.

W mojej pamięci pierwsze chwile w nowym mieszkaniu przesycone są jasnością, która nie ma nic wspólnego ze słońcem. Rozświetla je pewna idea. Kaucja wpłacona razem z czynszem za pierwszy miesiąc, drzwi zamknięte za uśmiechniętym przysadzistym dozorcą, panem Rosalesem, pot wsiąkający w koszulkę pod pachami, gdy skaczę po deskach podłogowych w pląsach będących moim wyobrażeniem tańca ludowego i w triumfalnym geście wyrzucam do góry ręce.

Miałam dwadzieścia trzy lata, licencjat z filozofii i literatury angielskiej z St. Magnus College (niewielkiej, założonej przez norweskich imigrantów uczelni humanistycznej w Minnesocie), pięć tysięcy dolarów na koncie oraz zwitek banknotów, które zaoszczędziłam, gdy przez rok po studiach pracowałam jako barmanka w rodzinnym Webster i mieszkałam u rodziców, ponadto maszynę do pisania marki Smith Corona, komplet narzędzi, przybory kuchenne sprezentowane przez matkę i sześć pudeł książek. Z kantówek i sklejki skonstruowałam biurko. Kupiłam dwa talerze, dwie filiżanki, dwie szklanki, dwa widelce, dwa noże i dwie łyżki, przewidując pojawienie się w przyszłości kochanka (lub korowodu kochanków), z którym po nocy delirycznego seksu zamierzałam jeść tosty z jajkami, a ponieważ nie miałam stołu ani krzeseł, śniadanie miało być spożywane na podłodze.

Pamiętam, jak za panem Rosalesem zamknęły się drzwi, i pamiętam swoją radość. Pamiętam dwa pokoje tego starego mieszkania i w myślach mogę przejść z jednego do drugiego. Wciąż widzę tę przestrzeń, ale jeśli mam być szczera, nie potrafiłabym opisać dokładnego układu rys na suficie sypialni, tych nierównych linii i delikatnych kwiecistych odbarwień, które tam były, wiem o tym, bo im się przyglądałam, nie jestem też pewna na przykład rozmiarów lodówki, choć sądzę, że była dosyć mała. Wiem chyba, że miała biały kolor i mogła być zaokrąglona, nie kanciasta. Im bardziej usiłuję sobie przypomnieć, tym więcej szczegółów jestem w stanie podać, równie dobrze jednak mogą to być detale wymyślone. Tak więc nie będę się rozpisywać o wyglądzie, powiedzmy, ziemniaków, które leżały przede mną na stole trzydzieści osiem lat temu. Nie będę opowiadać, czy były ugotowane i blade, podsmażone, zapiekane z serem czy smażone w głębokim tłuszczu, bo ich nie pamiętam. Jeśli należysz do tych czytelników, którzy lubują się w pamiętnikach pełnych nieprawdopodobnie szczegółowych opisów, muszę powiedzieć jedno: tym autorom, którzy twierdzą, że po kilkudziesięciu latach doskonale pamiętają smażone z cebulką ziemniaczki, ufać nie należy.

Tak oto przybywam do miasta, o którym marzyłam od ósmego roku życia, choć nie mam o nim zielonego pojęcia (jako dziecko często się zastanawiałam, dlaczego pojęcie ma być zielone i czy może być innego koloru).

Tak oto przybywam do miasta, które oglądałam w filmach i o którym czytałam w książkach, czyli do Nowego Jorku, będącego podobnie jak Paryż, Londyn, Petersburg miejscem, gdzie spotykają bohatera różne koleje losu, do prawdziwego miasta, które jest też miastem wymyślonym.

Pamiętam upiorne światło wpadające przez zepsute żaluzje tamtej nocy dwudziestego piątego sierpnia, gdy pierwszy raz nocowałam w mieszkaniu pod 2B. Powiedziałam sobie, że muszę kupić nowe żaluzje, inaczej w tym pokoju nigdy nie będzie naprawdę ciemno. Gorące powietrze stało nieruchomo. Od mojego potu pościel robiła się wilgotna, sny miałam żywe i sugestywne, zanim jednak zaparzyłam kawę i przyniosłam ją sobie do legowiska na piankowym materacu, by ją wypić z samego rana, niczego już z nich nie pamiętałam. W pierwszym tygodniu rankami pisałam, a popołudniami jeździłam metrem. Podczas tych podróży nie myślałam o tym, żeby dokądś dotrzeć, ale gdy pociąg przetaczał się z łoskotem przez trzewia miasta, serce biło mi szybciej i wolność, którą cieszyłam się od niedawna, wydawała mi się czymś wręcz nieprawdopodobnym. Bilet kosztował pięćdziesiąt centów i dopóki nie wychodziłam na górę, mogłam się przesiadać do woli, nic nie dopłacając. Telepałam się na północ i południe linią IRT, śmigałam ekspresowo linią A, przebijałam się z West Side na East Side pociągami Shuttle, badałam osobliwą trasę L, a gdy pociąg F wyjeżdżał w światło dnia na rogu Smith Street Dziewiątej i nagle ukazywał mi się dymiący Brooklyn z jego jazzową kompozycją sterczących betonowych brył, magazynów i billboardów, łapałam się na tym, że uśmiecham się do okna. Gdy siedziałam lub stałam w jednym z wagonów, kołysząc się w rytm jego zrywów i przystanków, składałam hołd wszechobecnym graffiti. Nie z powodu ich urody; zachwycał mnie ich niepokorny duch, którym miałam nadzieję się zarazić i posłużyć do własnych artystycznych celów. Napawałam się piszczącymi pociągami i głosem lektora, którego obwieszczenia zamieniały się w głośnikach w niezrozumiałe dźwięczne trzaski. Upajałam się naporem tłumu, gdy wypychał mnie przez drzwi zbiorową falą, i recytowałam Whitmana: „ze mną wydzielonym, każdy jest wydzielony, a jednak jest częścią schematu”2. Chciałam być częścią schematu. Chciałam być każdym. Słuchałam wszystkich języków, niektórych rozpoznawalnych – takich jak hiszpański, mandaryński, niemiecki, rosyjski, polski, francuski, portugalski – i takich, których nigdy wcześniej nie słyszałam. Syciłam oczy przeróżnymi odcieniami koloru skóry dookoła, w rodzinnym mieście tak się bowiem napatrzyłam na luterańską bladość i jej zarumienione odmiany od różowej do czerwonej aż po farmerską ogorzałość, że wystarczyło mi do końca życia.

Przypatrywałam się kloszardom, żebrakom i bezdomnym kobietom dźwigającym dobytek w torbach, w różnych stadiach ulicznego upodlenia. Wiele lat przed moim przybyciem do Nowego Jorku władze pootwierały podwoje szpitali psychiatrycznych i wypuściły pacjentów na wątpliwą wolność. Szaleńcy czaili się na peronach, skubiąc swoje strupy. Niektórzy wykrzykiwali poezję. Inni śpiewali, zawodzili, wygłaszali kazania o nadejściu Jezusa lub o gniewie Jehowy, jeszcze inni siedzieli w milczeniu w ciemnych kątach, zamienieni w skorupki rozpaczy. Wdychałam smród ich niemytych ciał, odór całkowicie dla mnie nowy, i wstrzymywałam oddech.

Rym i logika ulic Manhattanu musiały zaczekać. Położenie jednej dzielnicy względem drugiej można było prześledzić na planie Nowego Jorku, który przy sobie nosiłam, nie miałam jednak jeszcze intuicyjnej świadomości tego miasta. Gdy wydostawałam się po schodach na słońce między tłumy, gdy moje buty stykały się z rozpalonym asfaltem i topiącą się smołą, gdy słyszałam mimo gwaru rozmów, szumu samochodów i ogólnej wrzawy kakofonię muzyki z magnetofonów dźwiganych na barkach lub kołyszących się przy nodze jak walizki, dostawałam gęsiej skórki, kręciło mi się w głowie i przygotowywałam się na szturm bodźców na moje zmysły. Pamiętam pierwszy spacer po rojnej pełnej zapachów Canal Street, brązowe kaczki wiszące głowami w dół za wytłuszczonymi szybami, pojemniki pełne lśniących ryb, kosze i tekturowe pudła wyładowane ziarnami i warzywami, owocami, których nazw dopiero później miałam się nauczyć: karambole, mangostany, owoce chlebowca i longany.

Ze spacerami po okolicach Times Square wiązały się mroczne przyjemności: szyldy nęcące klientów oznaczeniami X, XX i XXX, burleska, pisana czasem z francuska burlesque, a także bureska (gdy odpadło „l”), peep show, Paradise Playhouse, Filthy’s, Circus Circus z dziewczynami na żywo na scenie za ćwierć dolara i „10 dolarów full service”, sylwetki nagich kobiet ze sterczącymi piersiami i długimi nogami nad podświetlanymi nazwami klubów, witryny pizzerii, salonów gry, małych obskurnych pralni z wysokimi stertami związanych sznurkiem paczek w brązowym papierze, śmieci, które podfruwały i tańczyły, gdy wzmagał się wiatr, oszuści ustawiający się na chodnikach, żeby naciągać frajerów w trzy karty, i mężczyźni z rękawami koszul podwiniętymi w upale do łokci, którzy przystawali, na chwilę zniewoleni obietnicą podrygującego ciała i szybkiej ulgi, aż w końcu albo wchodzili do środka, by zaznać odrobiny przyjemności, albo skręcali w prawo lub lewo i szli dalej przed siebie.

Wyprawiałam się do Greenwich Village wabiona jego artystyczną mitologią w poszukiwaniu genialnego towarzystwa dadaistów. Byli nimi Djuna Barnes i Marcel Duchamp, Berenice Abbott, Edna St. Vincent Milay i Claude McKay, Emmanuel Radnitzky vel Man Ray. Szukałam Williama Carlosa Williamsa i Jane Heap, Francisa Picabii i Arthura Cravena, a także zdumiewającej postaci, której nazwisko wypłynęło podczas moich lektur o dadaistach, kobiety wyszperanej w archiwach Uniwersytetu Marylandu, gdzie przez trzy dni żmudnie przepisywałam ołówkiem jej w większości niepublikowane wiersze: Elsy von Freytag-Loringhoven, z domu Plötz, zwanej Baronową, artystki protopunkowej, wulgarnej i nieokiełznanej, która pozowała z klatkami dla ptaków na głowie i reflektorami samochodowymi przy biodrach i pisała wiersze jak zawodzenia lub beknięcia dobywające się z głębi przepony.

„Czy ja komuś wydawałam te materiały? Nikomu”, wymamrotała pod nosem archiwistka, zanim przydźwigała pudła. Jestem więc Nikim, pomyślałam. Pisma Baronowej dotarły do Marylandu w roku 1970, ponieważ Djuna Barnes, autorka zachwycającej powieści Ostępy nocy, zatrzymała listy, rękopisy i rysunki zmarłej przyjaciółki i przechowywała je w swoim nowojorskim mieszkaniu. Gdy uniwersytet przejął po śmierci Barnes jej zbiory, Baronowa też się załapała. Godzina po godzinie ślęczałam nad żółknącymi utworami Elsy na papierze gładkim lub liniowanym, czytając kolejne wersje tego samego wiersza, aż mąciło mi się w głowie i szczypały mnie oczy. Gdy dzień dobiegał końca, siedziałam na łóżku w pokoju w hotelu Holiday Inn, czytając swoje zapiski, i czułam, jak moim ciałem kołyszą perkusyjne szarpnięcia i szturchnięcia Baronowej. Żyła na kartkach, które zabrałam ze sobą do Nowego Jorku, w mieście jednak nie został po niej żaden ślad. Nie była nawet duchem. Na wąskich bocznych uliczkach Greenwich Village nie zachowało się nic.

Christopher Street tętniła wówczas życiem, była jak teatr na wolnym powietrzu, po którym lubiłam się przechadzać incognito, spoglądając przez szyby wystaw na erotyczne akcesoria i kostiumy i choć wcześniej niejasno zdawałam sobie sprawę z ich istnienia, nigdy nie widziałam ich na własne oczy i zastanawiałam się, co by o tym wszystkim pomyślał mój stary przyjaciel pastor Weeks, co by powiedział, gdyby szedł obok mnie, i zdecydowałam się na słowa, które sam mógłby wybrać: „Jesteśmy wszyscy siostrami i braćmi w Panu”. Podziwiałam dumne męskie pary, które przypominały bliźnięta, szczupłe, zadbane, w dopasowanych niebieskich jeansach i obcisłych koszulkach, w idealnych pozach, z pewnym rozkołysaniem w biodrach i może z pieskiem na smyczy między sobą, gdy spacerowały, aby olśniewać idealną urodą, podobały mi się wysokie dziewczyny w piórach i na niebotycznych obcasach, i starałam się nie gapić na mężczyzn, których nazywałam w myślach „brutalami w skórach”, potężnych mięśniaków ubranych w czarne stroje ze srebrnymi ćwiekami i kolcami, zmuszona ich surowymi spojrzeniami do spuszczania wzroku na chodnik.

Wałęsałam się po księgarniach – Coliseum, Gotham Book Mart, Books and Company i Strand. W Eighth Street Bookshop kupiłam zbiór wierszy Johna Ashbery’ego pod tytułem Niektóre drzewa. Przeczytałam go w metrze, a potem kilkakrotnie na głos w swoim mieszkaniu. I odkryłam National Bookstore na Astor Place, księgarnię wypełnioną fascynującymi publikacjami naukowymi zawiniętymi w folię, żeby je ustrzec przed inwazyjnymi paluchami osobników takich jak ja, nadzorowaną przez siwowłosego tyrana, który stukaniem ołówka odliczał czas i warczał, jeśli się za długo przystawało nad jakimś tomem, a ponieważ musiałam oszczędzać, najczęściej wychodziłam z pustymi rękami, ale staruszek Salter, wcale nie tak znowu przyjazny, pozwalał mi przesiadywać na podłodze swojej księgarni w mojej dzielnicy, vis-à-vis Columbii, gdzie oparta o regał czytałam jakąś książkę tak długo, aż nabierałam pewności, że na pewno chcę ją kupić, głównie nieznanych mi wcześniej poetów, zanim jednak rok dobiegł końca, wykupiłam całą szkołę nowojorską i nie tylko, więcej Ashbery’ego, a także Kennetha Kocha, Rona Padgetta, Jamesa Schuylera, Barbarę Guest i Franka O’Harę, który zginął pod kołami samochodu terenowego na Fire Island dwanaście lat przed moim przyjazdem. I wciąż pamiętam słowa Guest, te, które nakłoniły mnie do kupienia jej książki: „Zrozumieć odległość między postaciami”. Cały czas próbuję.

A gdy miałam ochotę odciąć się od miasta, wbiegałam po schodach między kamiennymi lwami, przechodziłam przez próg Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, szybkim krokiem zmierzałam do wielkiej czytelni, pomieszczenia iście królewskiego, zajmowałam miejsce przy jednym z długich drewnianych stołów pod olbrzymim sklepieniem z wiszącym wysoko żyrandolem, zamawiałam książkę i godzinami czytałam w padającym na mnie przez ogromne okna świetle dnia, czując się, jak gdybym się stała istotą czystego potencjału, z ciałem przemienionym w zaczarowaną przestrzeń nieskończonej ekspansji, i gdy tam siedziałam i czytałam przy stłumionych odgłosach przewracanych kartek, kaszlnięć, pociągnięć nosem i kroków, które odbijały się echem w tej gigantycznej sali, oraz sporadycznych niekulturalnych szeptów, znajdowałam schronienie we frazach pożyczonego na tę okazję umysłu, zanurzałam się w zdaniach, których sama bym nie napisała ani nie wymyśliła, i nawet wtedy, gdy tekst był dla mnie zawiły, nieprzystępny lub niezrozumiały, a było takich wiele, nie poddawałam się, robiłam notatki i wiedziałam, że moja misja będzie się liczyć w latach, nie miesiącach. Jeśli wypełnię umysł mądrością i sztuką stuleci, tom po tomie, z czasem rozrosnę się w olbrzymkę, którą chciałam zostać. Chociaż lektura wymagała koncentracji, w czytelni, z dala od problemów spoza bibliotecznych murów, mogłam się rozluźnić. Oddychałam miarowo. Przygarbiałam plecy i często w zadumie pozwalałam myślom krążyć nad jednym zdaniem: „Że rzecz jest przeciw rozumowi, to nie argument przeciw jej istnieniu, raczej jego warunek”3. W bibliotece dostawałam skrzydeł.

Przed opuszczeniem budynku zawsze się zatrzymywałam przy Czytelni Słowiańskiej, otwierałam drzwi i podglądałam starców, którzy przypominali rzeźby z kości słoniowej, o cerze koloru poszarzałej skorupki jajka i długich brodach w bledszym odcieniu tej samej barwy. Ubierali się na czarno i początkowo wydawali się nieruchomi, pochyleni nad starymi księgami. Jedynie ich długie palce wskazujące poruszały się niespiesznie, gdy przewracali strony, jednakowy gest, który dowodził, że te posągi są żywe. Ci starcy zapewne dawno pomarli, a Czytelni Słowiańskiej też już nie ma, ale ja zaglądałam do nich za każdym razem i wdychałam ten specyficzny suchy zapach uczonych starców i cennego papieru, co w połączeniu trąciło delikatnie nutą palącego się kadzidła i mistycznej filozofii Władimira Sołowjowa sprzed rewolucji. Nigdy się nie odważyłam przekroczyć progu tej czytelni.

Nowojorska Biblioteka Publiczna jest amerykańskim pałacem wzniesionym za pieniądze Lenoxów i Astorów, by pokazać nadętym europejskim bogaczom, że mogą nam naskoczyć. Jedno jest pewne: przed wpuszczeniem do środka nikt mnie nie mierzył krytycznym wzrokiem, nikt mi nie robił testu na inteligencję ani nie sprawdzał, ile mam na koncie. W Webster w stanie Minnesota nie było ludzi prawdziwie zamożnych. Do bogaczy zaliczaliśmy kilku hodowców indyków i sklepikarzy, natomiast lekarze, dentyści, prawnicy i nauczyciele, jakkolwiek skromnie wynagradzani, dzięki kilkuletnim studiom zyskiwali prestiż, choć często również niechęć biednych farmerów i mechaników, a także innych niezliczonych mieszkańców miasteczka i okolic, którzy nie mogli się poszczycić żadnymi literkami przed nazwiskiem. Tymczasem w Nowym Jorku pieniądze rzucały się w oczy, pieniądze, jakich nigdy jeszcze nie widziałam. Spacerowały po Piątej Alei i Park Avenue, pojedynczo i parami, śmiały się i prowadziły rozmowy za oknami restauracji przy stolikach z butelkami wina, wyprasowanymi białymi serwetkami z lnu i dyskretnymi świeca mi. Wysiadały z taksówek w butach z podeszwami, które wyglądały, jakby nigdy nie dotykały chodnika, i z wdziękiem rozsiadały się na tylnych kanapach limuzyn prowadzonych przez szoferów. Migotały na wystawach z zegarkami, kolczykami i chustami w sklepach, do których wstydziłam się wejść. I do głowy cisnęły mi się myśli o pięknych koszulach Jaya Gatsby’ego w różnych kolorach, o głupiej, pustej Daisy i o smutnym zielonym świetle. Myślałam też o Balzacu, bo przecież to nieuniknione, o plugawej, błyskotliwej komedii ludzkiej, i o Prouście jadającym w Ritzu z przyjaciółmi, których z tak przerażającą precyzją obrabował z ich cech, i o towarzystwie, „eleganckim towarzystwie” Odette, wcale nie eleganckim, tylko w zasadzie prymitywnym, i usiłowałam nie myśleć o tym wszystkim, być własną postacią, szlachetną, młodą, choć niezamożną osobą o wyrobionych, wysublimowanych gustach literackich i filozoficznych, dostrzegałam jednak w pieniądzach moc, brutalną siłę, która mnie przerażała i której zazdrościłam, bo sprawiała, że wydawałam się sobie mniejsza i bardziej żałosna.

Wciąż jestem w Nowym Jorku, ale miasto, w którym mieszkałam wtedy, nie jest tym, które zamieszkuję teraz. Pieniądze nadal są najważniejsze i ogarnęły swoim blaskiem cały Manhattan. Znikły wyblakłe szyldy, poszarpane markizy, odklejające się plakaty i brudne ceglane konstrukcje, które sprawiały, że ulice mojej dawnej dzielnicy, Upper West Side, wyglądały na zaniedbane i podupadłe. Gdy teraz odwiedzam swoje stare śmieci, moim oczom ukazują się równe linie gentryfikacji. Czytelne znaki i czy ste wyraźne kolory zastąpiły wizualny półmrok sprzed lat. I z ulic znikła atmosfera zagrożenia, owo wszechobecne, acz niewidzialne niebezpieczeństwo, groźba, że w każdej chwili może dojść do wybuchu przemocy, że zdecydowany krok i obronna postawa nie są dobrowolne, lecz konieczne. W 1978 roku można było poruszać się spacerowym krokiem dandysa po innych częściach miasta, ale tam nie. W ciągu tygodnia moje zmysły nabrały ostrości, jakiej nigdy wcześniej nie potrzebowały. Uważałam na nagłe trzaski, skrzypnięcia lub szurania, gwałtowne gesty, chwiejny krok bądź lubieżne spojrzenie zbliżającego się przechodnia, nieokreślony odór czegoś-nie-do-końca-właściwego, którym miejscami zawiewało, a wtedy przyspieszałam kroku albo dawałam nura do latynoskiego sklepiku lub koreańskich delikatesów.
_
Przypisy tłumacza:
1. Miguel de Cervantes „Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy”, przeł. Wojciech Charchalis, Poznań 2014, s. 101,
2. Walt Whitman „Przeprawiając się promem brooklyńskim”, przeł. Ludmiła Marjańska, Warszawa 1966, s. 97,
3. Fryderyk Nietzsche „Ludzkie arcyludzkie”, przeł. Konrad Drzewiecki, Kraków 2016, s. 268.

Siri Hustvedt „Wspomnienia przyszłości”
tłumaczenie: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 416

Opis: Podsłuchując Lucy przez cienkie ściany obskurnego mieszkania, S.H. vel Minnesota zapisuje w zeszycie przedziwne i w coraz większym stopniu niepokojące monologi sąsiadki obok innych codziennych przygód aż do pewnej strasznej nocy, kiedy to Lucy wpada do jej mieszkania z misją ratunkową. Czterdzieści lat później S.H., teraz już doświadczona pisarka, pomagając matce staruszce w przeprowadzce, odnajduje stary zeszyt, a w nim pierwsze szkice nieukończonej powieści. Pomysłowo zestawiając ze sobą te różne teksty, S.H. porównuje swoje wspomnienia z tym, co zapisała w owym roku i o czym od tamtej pory zapominała, tworząc w ten sposób dialog przez dziesięciolecia między dawną i dzisiejszą sobą. To spotkanie zarówno niweluje czas, jak i ujmuje jego aktualne znaczenia w nowe ramy. Ta misternie skomponowana, intelektualnie zdyscyplinowana, dynamiczna, wzruszająca i często szalenie zabawna powieść skupia w sobie motywy, które uczyniły z Hustvedt jedną z najbardziej uznanych współczesnych pisarek: zawodność pamięci, płynność płci, przemoc patriarchatu, kaprysy percepcji, nieokreśloność granic między wrażeniem i myślą, poczytalnością a niepoczytalnością, a także nasze uzależnienie od pierwotnych popędów takich jak seks, miłość, głód i gniew.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek