Po dwunastu latach Zyta Rudzka powróciła z nową powieścią! Przeczytaj fragment „Krótkiej wymiany ognia”

28 marca 2018


Po dwunastu latach Zyta Rudzka powróciła z nową powieścią. „Krótka wymiana ognia” to przepełniona ironią oraz błyskotliwym humorem opowieść o kobiecie, której ciało, bez jej zgody, postanowiło się zestarzeć. Dawni wielbiciele, byli mężowie, postać matki powracają w groteskowych wizjach bohaterki, która rozpatrując swoje klęski, pozostaje wierna dewizie: „Kiedy jest smutno, to niech będzie chociaż wesoło”. Poniżej możecie przeczytać początek książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.

Tymczasem zrobiłam się stara i stoję na przystanku, głośno mówię do siebie:

Czy to tak trudno uwierzyć, że mamy nigdy nie było, czy to tak trudno?

Nagle ktoś podchodzi. Z boku, nie za blisko. Bez twarzy.

To pani?, słyszę męski głos.

Zastanawiam się, to i ja.

Dzień dobry. Roma Dąbrowska, tak?, pyta znowu. Ta poetka, prawda??

Upewnia się. Wszystko przez to, że do telewizji nie łażę, a zdjęcia w internecie pomniejszają mnie i pogrubiają.

Od razu poznałem, mówi. Pani taka fotogeniczna.

Podniesione tremą słowa świeżo dźwięczą. Muszę podnieść głowę, wysuwam podbródek, mrużę oczy.

Młodzieniaszek, co z tego, nie pójdę z nim. Nawet na raz. Szczawik taki, ni to ładne, ni brzydkie, byle jakie takie. Nijaka nastała nam młodzież, szkoda, że nią nie jestem.

Ja i ten młody człowiek. Między nami waruje kopiec zgarniętego śniegu, wodnisty i brudny. Zima przyszła tydzień temu. Gwałtowna zamieć, potem niespieszna odwilż.

Mogę napisać?, czepia się znowu. Tylko kilka słów. Pozwoli pani, prawda? Napiszę, prosi. Zawsze chciałem.

Chłopyszku, daj spokój, prycham. Macham rękami jak od osy.

On mówi coś jeszcze, nadyma się w purpurze, blednie, znowu czerwienieje.

Obserwuję go. Nie słucham, ale coraz bardziej jestem ciekawa, jak on pachnie. W zagłębieniu żuchwy i szyi. Jak go czuć pod twardym sutkiem. Na pępku. Kiedy położę tam dłoń. W naprężonym mięśniu uda pod zarysem tyłeczka, pewnie małego i twardego jak zielona wiśnia. Jaki on ma dla mnie zapach, ten on?

Już milczy, oczu ze mnie nie spuszcza.

Nadjeżdża autobus, zastanawiam się, czy dać numer.

W ostatnim momencie wpycham się do środka. Drzwi zatrzaskują się. Widzę go. Został na przystanku. Przez moment biegnie, macha ręką, znika z oczu. Banał miłosny.

Ktoś wyszarpuje mnie ze schodów, ustępuje miejsca.

Odmawiam niezdarnie, wywalając jęzor, zachwiałam się. Z trudem czepiam się rączki. Przytłumiony ból w skroniach, wyschnięte gardło. Dyszę, jakbym chłeptała własną krew. Szybko i zajadle.

Wiszę obok pary. Wyglądają jak nowożeńcy. Już trochę zmęczeni sobą, ale ciągle jeszcze odurzeni. Gapię się na nich. Może to od tego coś od wewnątrz rozpiera mnie. Jak narośl.

Wysiadają na następnym. Dobrze, o, jak mi dobrze od tego.

Próbuję się zorientować, dokąd jadę. Którędy. Po co. Po jaką cholerę i skąd właściwie. Nic nie widzę. Płatki śniegu kleją się do szyby, tracą kolor, spływają brudem.

Wysiadam.

Młody samczyk. On tam nadal czeka na mnie, kręci się w kółko. Czemu jestem tego taka pewna? Każdy chce być artystą, a jak nie, to chociaż być z artystką. Nawet rozważam, czy wrócić. Zaciągnąć go do siebie i ostatni raz naszprycować się życiem, miłością, kusą wiecznością dla dwojga, nie, a może?, nie.

Wchodzę do metra. Zstępuję pod ziemię, ruchome schody, tracę równowagę. Kilka sekund z głową do tyłu. Daję radę.

Wreszcie w wagonie.

Niech pani usiądzie.

Mlaska rozradowany ? wielki, łysy, z siwą kitką, pewnie się przed śmiercią ugania za dobrymi uczynkami, już tylko one mu zostały na terenach łownych.

Odwracam się bokiem.

Pani sobie siada, powtarza. Pani siada!

Siada. I co jeszcze? Łapę poda? Siad! Śmieję się smutno i chytrze.

Bardziej bym się ucieszyła, jakbyś mi, dziadek, wała pokazał, a nie miejsca ustąpił!, wrzeszczę.

To ja sobie klapnę, mamrocze jękliwie.

Opada na siedzenie. Żal mi go. Nagle i przez chwilę.

Jak dzieciak przesuwam się na koniec wagonu. Z tego się chyba nie wyrasta.

Gdzieś we mnie pisze się zdanie: „Zdejmiesz ubranie czy odciski palców?”. Może przetrwa do wiersza. Biorę białe prochy na porost świeżej pamięci. Żółte też łykam, żeby nie pamiętać starej pamięci, ale nic nie kasują, słabsze nawet w zakazanej, potrójnej dawce. Wciąż widzę bucior, rączki lalek, kondom, osmalone deski, lód, omszałą cembrowinę, przerębel; to jest wszędzie.

Od urodzenia nie tak miało być. Chciałam inaczej, zawsze jest „nie tak miało być”. Wszystko do niczego. Do nikogo.

Ból między łopatkami, silny. Odpocząć, odetchnąć.

Siadam na wolnym. Jedna noga schowana za drugą, tak mi pewniej.

Metro rusza. Dalej. Przez jakieś dziwne pochyłości, w których dobrze, w których chcę się zasiedzieć, ukołysać, ale z każdym oddechem coś mi się w środku luzuje, jakbym miała szkielet z wikliny. Zaraz żebra mi trzasną. I będzie.

Nagle błyski nowej stacji. Szarpnięcie. Potem jazda z hukiem na kocich łbach w półmroku. Wąski prześwit. Peron. Warszawa nad głową. Głosy jak wziernik w miasto.

Ktoś obejmuje sztuczną choinkę. Labrador patrzy na niewidomą. Mater dolorosa grzebie mi między butami, podnosi smoczek, czyści w ustach, smokta, mlaska i podaje dzieciakowi do buźki.

Ja i Zuzanka. Kiedy zahaczałyśmy się wzrokiem, to było jak spojrzenie w lustro, szybkie, ukradkiem, niby przypadkowe, ale zamierzone, za każdym razem przyprawione odrobiną niezadowolenia. Bezsilności.

Te same pulchne ciała, upstrzone rdzawymi piegami niczym jajo wodnego ptactwa. Ruda grzywa nad czołem, jakby płonęła. Oczy ładnie skrojone, lewe lekko zezowate. Usta wygięte, cherubinowe, pełne, mączne, zawsze w półksiężycu, niby zagniewane.

Wyglądałyśmy jak matrioszki od jednego kompletu. Ja większa, ona mniejsza. Rozmnożenie postaci zyskiwało na sile, kiedy widziało się nas razem. Bliźniacze gesty gładzenia ucha w czasie namysłu. Patrzenie z ukosa. Chrząkanie w funkcji onieśmielenia. I ten chód, identyczne powtórki wielkich i małych kroków, szuranie nogą. Dość.

Łapię się w odbiciu szyby. Wyglądam jak łasiczka bez damy. Zrywam się i przesiadam do drugiej linii.

Ziemia huczy, zmieniam wagony i kierunki. Ludzi przybywa, każdy pieprzy się ze swoją komórką, stacje ucinają się raptownie, na ostro.

Koniec.

Wychodzę na poziom miasta.

Gdzie jestem? Gdzie ja, u diabła, jestem?

Czorta i siebie pomniejszam tym pytaniem. Nie rozpoznaję niczego. Brzydko wszędzie, ciemno wszędzie. Domy, ludzie, samochody ? nic mnie nie przytrzymuje.

Robię kilka kroków, pod kolanem ból. Zużywam resztki sił, wyczerpuję się.

Trochę dalej stoi Święty Mikołaj. Gapi się na mnie, chociaż pewnie od pierwszego spojrzenia wie, że grzeczna nie byłam i prezentu nie będzie.

Broda mu się odkleja, kałdun wypada. Czapa i czerwony kubraczek dobrze leżą, bo to męskie bydlę jest; zwaliste, kudłato-kędzierzawo-ponure, pod czapką z pomponikiem ma rogi, to się wie.

Nadal niby patrzy na mnie, ale też gdzieś w bok, w stronę samochodu pomalowanego w złote choinki, z którego szczodrą strugą wylewa się kolęda polska, tłusto okraszona dzwoneczkami.

Robi kilka kroków. Jest bliżej.

Cofam się, a on wyczuwa, że bez rózgi lepiej do mnie nie podchodzić.

I już nieruchomieje na rozstawionych nogach, a chrapy mu błyszczą od szronu na smarkach.

Co jest?, woła.

Co ma być?, cedzę. Nic. Dla ciebie nic.

On gapi się na mnie z takim wzruszeniem, jakby oglądał Uwolnić orkę.

Ulubiony film Zuzki. Zawsze oglądała go bez fonii.

Nic. Nic, powtarzam.

Jak nic?, dociska. Przecież widzę. No kaman, kobieto.

Drapie się za uchem, czapę poprawia, uśmiecha się.

I jak?, dopytuje. Okej?

Zostaw mnie.

Wykrzywiam się, ale on nic sobie z tego nie robi. Zbliża się i sapie.

Dobra, dobra. Mikołaja nie oszukasz, mówi, mesydż jest taki, niech pani wali do chaty.

I już wpełza na jego mordę grymas, który mnie wydrwił.

No co? Czego?! Czego?!, krzyczę krzykiem nagle cichym.

Czego? Niczego, burczy ten święty. Oburącz wkłada sobie kałdun do spodni, a potem wydyma usta i posyła mi wilgotne pocałunki.

Nekrofil jeden, syczę. Nekrofil!

Ściemnia mi się, ale ciągnę precz zetlałe nogi.

Wieczorem wracam do pisania. Ciosam słowa jak drewno na opał. Nie mogę przestać.
(…)

Zyta Rudzka „Krótka wymiana ognia”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 200

Opis: Któregoś dnia Romę Dąbrowską, starą poetkę, zaczepia na przystanku młody mężczyzna. Krótkie spotkanie staje się dla niej bolesnym odkryciem ? uświadamia sobie, że jej życie erotyczne dobiegło już końca. Odtąd Roma rozpoczyna swój życiowy bilans miłosny: wydobywa z pamięci krótkie chwile namiętności i miłosne wspomnienia. Powoli odkrywa siebie w różnych rolach: córki, żony, pisarki i matki. Wspominając dawne miłostki, zastanawia się, co stało się z jej genialną córką, która pewnego dnia ją opuściła. Odnalezienie jej stanie się dla Romy równie istotne, jak odpowiedź na pytanie, kim właściwie jest ona sama ? i kim są dla niej ludzie spotkani niegdyś na życiowej drodze.

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek