Pełna niedopowiedzeń historia, która wymyka się konwencjonalnej lekturze. Przeczytaj fragment „Kali albo sól” Petera Handkego

19 czerwca 2021

Opublikowana w Niemczech w 2007 roku, a od teraz dostępna również w Polsce powieść „Kali albo sól” noblisty Petera Handkego opowiada o bezimiennej śpiewaczce, która po zakończeniu trasy koncertowej wyrusza w podróż. W książce odnajdziemy elementy powieści łotrzykowskiej, ale przypomina też baśń ocierającą się o estetykę snu. To metaforyczna, pełna niedopowiedzeń historia, która wymyka się konwencjonalnej lekturze. Poniżej możecie przeczytać fragment „Kali albo sól”.

I wreszcie widzę ją znowu. Tam jest. Tam stoi. Tam idzie, odwrócona do mnie plecami. Ostatnim, który się z nią spotkał tej nocy w bocznej ulicy — choć wydaje mi się, że wcześniej też poruszała się wyłącznie bocznymi ulicami — był jeden z jej grupy muzycznej. To on, w kapeluszu na głowie, wetknął w niego coś w rodzaju sokolego pióra, kluczy po tych uliczkach z ogromną gitarą, którą niesie na plecach w worku podróżnym — czy mogłaby to być też wiolonczela? Widać, że jest w mieście obcy, kiedy błąka się jeszcze grubo po północy, ale takie kluczenie wydaje się czasami poniekąd go napędzać, niekiedy przybiera postać kroków tanecznych.

Przechodząc z jednej bocznej ulicy w drugą, niepostrzeżenie znalazła się za nim. W końcu na jakimś bocznym placu woła do niego z tyłu:
— Coś zgubiłeś.
Na to on bez śladu zaskoczenia na twarzy odwraca się i widząc ją, mówi:
— Wreszcie.
Jednocześnie uderza ręką instrument w worku: krótki dudniący pogłos. Ona podaje mu mocno nadpaloną książkę, bez okładki. Jego odpowiedź:
— Ona nie należy do mnie.
Na co ona ostrożnie, prawie z czcią, chowa to, co zostało z książki.

Potem ona i gitarzysta, wcale już nie taki młody, w ostatnim jeszcze otwartym barze, przy tym samym bocznym placu lub gdzie indziej. Do zamknięcia lokalu zostało niewiele czasu. Żadnej muzyki, chyba że za muzykę uznać dźwięki towarzyszące robieniu porządków. I daje się słyszeć głos gitarzysty:
— Ty nie należysz do nikogo. Od początku, odkąd jesteśmy w drodze, było to jasne dla każdego. A przy tym wcale nie jesteś nieprzystępna. Tak bardzo jak do ciebie zbliżyłem się najwyżej do pewnej kobiety we śnie. Wtedy nie wiedziałem już, co to mężczyzna, zresztą nigdy tego nie wiedziałem, ale co to kobieta, owszem! A ta bliskość, to… wcielenie się, ono brało się nie tylko z naszego zgrania, nie tylko z niego. I przez cały czas kusiło mnie, żeby te momenty bliskości, jak by to powiedzieć? zalegalizować? — tak, zalegalizować. Czułem taką presję. Tak było zapisane. Tyle że ja nigdy nie czułem, że już czas po temu. Ale teraz on nastał, ten nasz czas, nasza noc, nasza pożegnalna noc. Więc pomóż mi. Nie każ mi tak odchodzić. Nie zostawiaj mnie dziś w nocy samego. Gorący piasek pustyni. Daleko, jakże daleko od ojczystego kraju. Weź mnie ze sobą. Pozwól mi pójść z tobą.

Jeszcze w trakcie mówienia zaczął się śmiać i zagrał kilka akordów na swoim instrumencie w pokrowcu. Ona długo mu się przygląda, kiwa głową, kręci, znowu kiwa.
— Nie. To nie ty.
Na co on natychmiast (uderzając do taktu w pudło rezonansowe):
— Ja wiedziałem. Wiedziałem, że tak powiesz. Ja wiedziałem!
I znowu ona:
— Nie ty. Nie wczoraj, nie dziś, nie jutro. Żadna noc, nawet jedna, żaden dzień, nawet jeden. Bez obaw, to nie ty. Możesz się cieszyć, że nie wchodzisz w rachubę, że nie wezmę cię ze sobą, że jednak zostawię cię samego, powinno ci ulżyć. Pewnego dnia będziesz mi za to wdzięczny. Wyrwałem się! tak będziesz myślał. Miłość kobiet jest straszna. Wiem to z obserwacji mojej matki i jej miłości do mojego ojca. A moja miłość byłaby straszna jeszcze w zupełnie inny sposób. Ach, ty wcale nie jesteś zawiedziony, prawda? Raczej czujesz ulgę. Bo powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Nawet jesteś z tego dumny, prawda? Bo jeszcze nigdy tak nie mówiłeś, partnerze, prawda? Całą swoją energię zużyłeś na tę początkową strofę, którą wygłosiłeś przed chwilą, i teraz jesteś tak bardzo zadowolony z siebie i ze świata, jak nigdy byś nie był, prawda? Możliwe, że dzięki temu stworzysz jednak jeszcze tę pieśń, którą od lat zawsze tylko zapowiadasz.
Gitarzysta:
— A więc należysz do kogoś?
Ona:
— Nie należę do nikogo. Tak jest zapisane. Ale ktoś należy do mnie. Będzie należał. Ktoś. Już wkrótce. Niebawem. Tak jest zapisane. Tylko on jeszcze o tym nie wie. Biada mu. Dobrze dla niego.
Gitarzysta:
— A więc powinien się bać?
Ona:
— Tak. To bardzo szczególny rodzaj strachu.
— Strach przed tobą?
— Strach przed nami dwojgiem. Strach przed czymś trzecim. Strach przed samym strachem. On powinien się bać, a równocześnie może się uważać za szczęśliwca.
— A ty, czy ty jesteś szczęśliwa?
— Tak. Szczęśliwa na zabój — tak się chyba mówi, prawda? Trafne wyrażenie dla określenia najwyższego szczęścia, prawda? Śmiertelnie szczęśliwa.
— W twoich pieśniach nigdzie nie ma gier słownych.
— To nie jest gra słowna.
— Powiedz: co zamierzasz?
— Nie mogę tego powiedzieć na głos. Ani tobie, ani nikomu innemu. Gdybym to powiedziała, musiałabym też to spełnić, niezwłocznie. Mówisz i masz. A co niewypowiedziane, pozostaje tylko spekulacją. Ale moje spekulacje są poważne, a ta aktualna jest na dodatek niebezpieczna. Wiesz, już od dawna kłębiły się we mnie różne spekulacje, takie czy inne. Kręciły się we mnie jak na karuzeli, przyciągając mnie i odpychając. I czasami wypowiadałam jedną z tych spekulacji na głos, w obecności innych ludzi, w towarzystwie, można było się jej przyjrzeć. Zazwyczaj działo się to zupełnie mimochodem, jakby wbrew mojej woli. Czasem chodziło o coś nieistotnego: powiedzmy, że o spędzenie nocy samemu w lesie. Ale wyjawiając swoją spekulację, byłam też zobowiązana do jej spełnienia, do działania: wtedy niezwłocznie sama spędzałam noc w lesie. Oczywiście takie wyjawienie jeszcze częściej determinowało moje dalsze życie. I tak na przykład bardzo wcześnie powstała lub kłębiła się we mnie spekulacja, jedna z wielu, naprawdę wielu, żeby odejść od matki, w ogóle odejść z domu, najlepiej z samego rana (a do tego równie często dokładnie odwrotna, żeby na zawsze, na wieki zostać z matką) — i gdy pewnego dnia wypsnął mi się ten pomysł, żeby dać drapaka, kiedy go wyjawiłam, przyjaciółce? przyjacielowi?: — po prostu wstać i wyjść! — bez możliwości powrotu — to musiało tak być. Co rusz także w myśli zabijałam, a raz czy drugi omal tego nie wypowiedziałam, o mały włos… Dlatego nie nakłaniaj mnie teraz do mówienia.
Gitarzysta:
— Gdzie będziesz w zimie?
Ona:
— W okolicy, w której spędziłam dzieciństwo. Chociaż nie, po sąsiedzku. Tuż obok, za rzeką dzieciństwa, za jeziorem dzieciństwa i za pagórkiem dzieciństwa. W okolicy za moją okolicą. Wszędzie indziej, wydaje mi się, już byłam, na Alasce, na Gwadelupie, na Madagaskarze, wszędzie w Europie, nawet w Szwajcarii i w Austrii. Ale przez kraj po drugiej stronie mojego lasu dzieciństwa swego czasu co najwyżej tylko przejeżdżałam. Nic nie wiem o jego krajobrazie, a jeśli już, to tylko ze słyszenia, na przykład, że tam zima jest jeszcze zimą. Albo że to okolica emigrantów — tylko czy chodzi o to, że ludzie z innych stron tam wyemigrowali czy że ludzie stamtąd chcieli wyemigrować gdzie indziej? Jedyna rzecz, którą jeszcze pamiętam: że podłoże aż do najgłębszych warstw tworzą tam złoża soli — czyli, jak u nas mówią, Kali. Podobno kiedyś było tam wielkie morze. I tę sól się wydobywa — także latem widać śnieżnobiały górski grzbiet pośrodku równiny… Pytaj mnie dalej.
— A co tam będziesz robić oprócz…?
— Będę pisać piosenkę, ostatnią, przedostatnią, przedprzedostatnią, jak zawsze.
W odpowiedzi gitarzysta zaczął wystukiwać rytm na swoim instrumencie w pokrowcu. Przerwała mu jednak, mówiąc:
— W tym roku już żadnych dźwięków. Żadnej muzyki. Koniec z muzyką w zimie.
Gitarzysta:
— Ty się boisz.
Ona:
— Owszem. Samej siebie. Od dawna. Mniej lub bardziej. To zależy. A teraz już mnie nie pytaj. Spadaj. Znikaj. Idź w pokoju, beze mnie, sam. Masz moje błogosławieństwo.
On:
— Pozwól mi przynajmniej być twoim wspólnikiem.
Ona:
— Żadnego wspólnictwa. Albo — albo.
I oboje zaczynają coraz głośniej rechotać.

Na końcu jednak gitarzysta jeszcze raz sam pojawia się w polu widzenia, w momencie gdy gdzieś na mieście rozbija swój instrument o przydrożne drzewo; do tego przeszywający ryk, który nie wydaje się wydobywać wyłącznie z niego, a może jednak: tylko z niego?

Potem ona, również sama, wsiądzie do ostatniego, a może już do pierwszego? metra. Oprócz niej w wagonie siedzą prawie wyłącznie śpiący ludzie. Także ci z otwartymi oczami wydają się spać. I każdy śpi inaczej, w innej pozycji, pod innym kątem, bez żadnego paralelizmu pomiędzy ciałami lub jakichkolwiek innych podobieństw. Ona jako jedyna stoi jak na straży, widzę, jak poruszają się jej wargi. Spojrzenie wędruje do następnego wagonu, gdzie napotyka podobny obraz śpiących i półśpiących ludzi, i dalej do kolejnego, coraz dalej i dalej.
(…)

Peter Handke „Kali albo Sól”
tłumaczenie: Ryszard Wojnakowski
wydawnictwo: Eperons-Ostrogi
liczba stron: 188

Opis: Powieść Handkego „Kali albo sól. Historia z przedzimia” to kolejne świadectwo tego, jak bardzo różnorodne są utwory austriackiego noblisty. Główna bohaterka jest kobietą bezimienną, śpiewaczką, czy — jak określa ją narrator — „muzyczką”. Pewnego przedzimowego dnia, kończąc przebytą właśnie trasę koncertową, po odesłaniu swego kierowcy kobieta wyrusza w podróż. Jak piszą w posłowiu Magdalena Chrobok i Kajetan Maria Jaksender, w „Kali…”, mimo występowania elementów realistycznych, nadzwyczaj spokojnie rozwijająca się akcja przywodzi na myśl baśń. Wszystko dzieje się niejako w zupełnie innym świecie, dalekim od naszego. W świecie, który co prawda przypomina świat nam współczesny, gdzie każdy ma swoje obowiązki, gdzie zdarzają się tragedie, gdzie jest również miejsce na związek czy rodzinę, jednak u Handkego każdy z tych aspektów posiada również zupełnie inny wymiar, tworzący świat paralelny — świat klęsk, kryzysu, ludzkich tragedii, powojennej rzeczywistości.

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek