Opowieść o dorastaniu w Finlandii u schyłku XX wieku. Premiera „Nieba w kolorze siarki” Kjella Westö. Przeczytaj fragment książki

6 października 2021

W Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się powieść „Niebo w kolorze siarki” wielokrotnie nagradzanego fińskiego autora piszącego po szwedzku, Kjella Westö. Akcja książki rozgrywa się w Helsinkach i opowiada o relacji młodego chłopaka z rodzeństwem pochodzącym z zamożnej fińsko-szwedzkiej rodziny z wyższych sfer. Z Alexem nawiąże skomplikowaną przyjaźń, a ze Stellą skomplikowany związek miłosny. Ich losy śledzimy od końca lat 60. do chwili obecnej. Poniżej możecie przeczytać fragment książki, którą przełożyła na język polski Katarzyna Tubylewicz.

Jako dziecko wierzyłem, że przyszłość będzie świetlana i spokojna. Wiedziałem, że dzielę to przekonanie z moim ojcem. Nie pytajcie mnie, skąd ta pewność, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale panowała między nami jednomyślność, najsilniejsza wtedy, gdy siedzieliśmy we dwóch w wypełnionej dymem tytoniowym simce taty.

Nasza wiara była irracjonalna. Inna rzecz, że tamte lata faktycznie miały barwną oprawę: muzyka pop, wyprawy w kosmos, kolorowa telewizja, jaskrawe ciuchy i coraz bardziej zwariowane fryzury. Jednak pod podszewką świat był tak samo zanurzony w wojnach, intrygach i terroryzmie jak zawsze. Z biegiem czasu tatę zdegradowano w pracy i między nim a matką przestało się dobrze układać, a ja sam starałem się unikać postrachu mojej dzielnicy, wielkiego Jana-Rogera Johanssona, który mieszkał ze swoim zapijaczonym ojcem w ciasnym, brudnym mieszkaniu kilka kamienic dalej i nienawidził wszystkich mających trochę lepiej niż on.

Pomimo to optymizm mój i taty nie znał granic. Jadąc niedużą simcą z cienkiej blachy, nigdy nie zapinaliśmy pasów. Tata palił trzydzieści papierosów bez filtra dziennie, a ja odmawiałem używania znaczka odblaskowego, kiedy szedłem do szkoły w zimowych ciemnościach, bo głupio się z nim wyglądało. Ojciec pochodził ze wsi, podobnie jak matka, oboje urodzili się przed wojną i oboje doświadczyli w dzieciństwie biedy. Miałem przed oczami obraz tego, jak żyli na kaszy żytniej i solonej rybie, bolały ich plecy od dźwigania drewna na opał i tylko w niedzielę po nabożeństwie wrzucano im do miski odrobinę masła, przez co nieustannie groziły im krzywica i szkorbut. Ale były to tylko moje fantazje, bo naczytałem się starych książek przygodowych, _Opowiadań Felczera_2, Jacka Londona i innych, lubiłem też wymyślać różne rzeczy. Tata odniósł sukces i to się liczyło: udało mu się przeprowadzić nas z przedmieść, takich jak Kånala i Botby, do porządnego Bortre Tölö.

A dla świata i dla naszej małej rodziny nadchodziły jeszcze lepsze czasy. Moja i ojca wiara w przyszłość była absolutna, nie było sposobu, żeby nam się nie powiodło, żebyśmy zostali pokonani. Już wtedy, chociaż miałem dopiero jakieś dziesięć lat, wiedziałem, że jesteśmy inni od Rabellów. Tyle że wówczas uważałem po prostu, że rodzina Rabellów jest od nas dużo lepsza. Wokół Alexa Rabella i wszystkich jego bliskich unosiła się złota poświata, Rebellowie sami nie mieli niedostatków i musieli mieć wszystkiego pod dostatkiem. Ojciec i ja byliśmy niezniszczalni na swój sposób, ale Rabellów nie dalibyśmy rady przewyższyć.

Któregoś dnia zeszłej zimy jechałem tramwajem do centrum — po jednym z kolejnych spotkań z komisarzem Sorvalim na komendzie w Böle — i nagle przytłoczyły mnie wspomnienia. Było mroźne popołudnie, na dworze łagodnie padał śnieg, z ust ludzi unosiła się para jak zgniły dym z wnętrzności i za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi tramwaju, do środka wpadał lodowaty podmuch. Później myślałem, że to właśnie padający śnieg i zimny wiatr przyniosły moje wspomnienia.

Siedzę w naszej simce, jest niedziela. Ojciec prowadzi, jesteśmy w drodze na narty do Luk czy Noux, a może jedziemy na Drumsö, żeby napić się kawy z termosu w ogródku działkowym ciotki Toini i popatrzeć na morze. Matki nie ma z nami, skarżyła się na ból głowy i zmęczenie, w tamtych latach często jej się to zdarzało. Być może później ojciec zawiezie mnie do Rabellów, którzy mieszkali w Eirze, najbogatszej dzielnicy Helsinek, żebym pobawił się z ­Alexem. Nie ma znaczenia, czy jedziemy do Rabellów, czy gdzie indziej. Kocham samą podróż, poczucie bycia w drodze, to, że poruszam się po wolnej i nieokreślonej ziemi niczyjej. Wówczas, w moim dzieciństwie, zawsze świeciło słońce i wiał lekki wiatr, tak okłamuje mnie pamięć, niebo było zawsze bezchmurne, do tego wiatr o tej samej sile. Drzewa się kołyszą, świat lśni na złoto i niebiesko, a ja jestem szczęśliwy, kiedy na tylnym siedzeniu słucham ryku silnika: jego dźwięk ogłusza, bo ojciec zawsze jedzie za szybko.

Minął rok, siedzę w tramwaju w drodze do Alexa albo od niego do naszego mieszkania na Messeniusgatan. Alex z mamą i młodszą siostrą Stellą mieszkają poza centrum, nad morzem, na ulicy Ehrensvärdsvägen, w pobliżu Munkholmen i stoczni. Tata Alexa, rzecz jasna, też tam mieszka, ale zawsze jest w podróży. Alex mówi, że jego tata ma własną firmę i robi interesy za granicą, wielkie interesy za wiele milionów fińskich marek. Tak naprawdę z Bortre Tölö do Ehrensvärdsvägen najłatwiej dojechać autobusem, ale wolę jazdę tramwajem. Tramwaj wolno pokonuje odcinek od Muzeum Narodowego wzdłuż domów towarowych, a potem pod górę i przez Skillnaden, mija Dianaparken i nabierając prędkości, wjeżdża w elegancką dzielnicę Ulrikasborg. Właśnie tam, na stoku niewielkiego wzgórza wznoszącego się ku ulicy Högsbergsgatan i boiska Johannesplan, zaczyna się świat z bajki. Dianaparken to korytarz, tajemne przejście, które prowadzi do innej epoki. Za skwerem wszystkie domy są piękne, z wieżyczkami i blankami, ze śmiało umieszczonymi balkonami, są tam chodniki z kocich łbów i przyćmione światło, tak jakby upływ czasu i bliskość morza dały Ulrikasborg większy blask. Najlepiej pamiętam, jak jeździłem tamtędy zimą, płatki śniegu ześlizgiwały się po szybach tramwaju i zimne powietrze wpadało do środka po każdym otwarciu drzwi, a kiedy wysiadałem na drugim końcu ulicy Skarpskyttegatan, pod podeszwami skrzypiał śnieg. Schodziłem w dół do Femkanten i dalej w stronę morza, do dużego mieszkania rodziny Rabellów, a potem nadchodził skrzący mrozem i samotnością zimowy wieczór, gdy wiele godzin później wsiadałem do tramwaju jadącego w stronę domu.

Lata płyną coraz szybciej, którejś jesieni czekam przed szkołą francuską na Stellę. Opieram się o mój pierwszy samochód i palę papierosa, mam cytrynowożółtego citroëna 2CV, kupiłem go na raty dzięki pracy biurowej w firmie dziadka Rabella. Znowu pamiętam wiatr: wczesną październikową bryzę, która jeszcze nie szczypie policzków, ale chłodzi, wszystkie kolory wokół mnie są mocne i wyraźne. Kiedy Stella pojawia się w drzwiach szkoły i schodzi po schodach, jest zazwyczaj w towarzystwie dwóch lub trzech dziewczyn, ale to ona stanowi centrum, pozostałe słuchają jej uważnie i wybuchają lekkim jak piórko śmiechem, równie przyjemnym jak wiatr głaszczący moje policzki. Czasami Stella idzie po schodach z którymś z kolegów z klasy, najczęściej z przystojnym Sebastianem Askelöfem, czuję wtedy, jak wzbiera we mnie zazdrość. Jednak kiedy Stella natrafia na mnie wzrokiem, rozjaśnia się w uśmiechu, macha do mnie ręką, pospiesznie żegna się z Sebastianem i podbiega w moją stronę.

Po czterdziestu latach od tamtych wydarzeń z mojego dorastania nie zostało nic więcej. Zaledwie kilka wspomnień, tramwaj, który zatrzymuje się na przystanku, otwiera drzwi i wpuszcza nowych ludzi oraz mroźne, zimowe powietrze. Nie łudzę się, że te obrazki z przeszłości są szczególnie ważne. Zachowały się w mojej pamięci, bo podobały mi się ich kolory i nastrój, a także dlatego, że jest w nich coś, czego mi zawsze brakowało: spokój.

Moje wczesne lata z Alexem i Stellą miały w sobie blask. Były tam też głębokie cienie — należałem do nielicznych, którzy je zauważali, ale dopóki byłem dzieckiem, a potem nastolatkiem, odwracałem od nich wzrok, próbując dostrzegać tylko to, co jasne i piękne. Teraz tamte lata otacza też mrok i wiem, że nie było go tam od samego początku. Tyle tylko, że ja go nie widziałem. Kiedy miałem jedenaście lat i mój tramwaj wjeżdżał przez korytarz skweru Dianaparken, a potem na Ulrikasborg, byłem zbyt mały, by rozumieć, co sprawia, że bajki wywołują nasze poruszenie: w każdej dobrej bajce jest miejsce na bezkresną ciemność, a ciemność ta pochodzi z przeszłości.
(…)

Kjell Westö „Niebo w kolorze siarki”
tłumaczenie: Katarzyna Tubylewicz
wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
ilość stron: 520

Opis: Wciągająca powieść o dorastaniu w Finlandii u schyłku XX wieku. „Mówimy, że istnieje czas niewinności: dzieciństwo. Kiedy człowiek żegna się z dzieciństwem, traci niewinność. A przecież w dzieciństwie wielu ludzi kryją się problemy, mrok i sprzeczne uczucia, nie dla wszystkich jest to bezgrzeszny czas”. W 1969 roku na wakacjach w Ramslandet niebo ma kolor siarki. To tam chłopiec z Helsinek poznaje Alexa i Stellę, dzieci z bogatej i wpływowej rodziny, zupełnie innej niż jego własna. Wkrótce z rodzeństwem zaczyna łączyć go coraz więcej – wspólne sekrety i rodzące się uczucia. Młodych bohaterów napędzają marzenia, a paraliżuje rozczarowanie. Wraz z upływem lat ich relacje wcale nie staną się mniej burzliwe. Kjell Westö jest najbardziej cenionym, wielokrotnie nagradzanym fińskim autorem piszącym po szwedzku. „Niebo w kolorze siarki” to stworzona z rozmachem powieść o tym, jak jesteśmy kształtowani przez środowisko oraz czasy, w których przyszło nam żyć.

Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek