Nowa seria kryminalna Ann Cleeves. Przeczytaj pierwsze dwa rozdziały powieści „Długi zew”

20 sierpnia 2021

Ann Cleeves, którą polscy czytelnicy poznali za sprawą „Serii szetlandzkiej” z inspektorem Jimmym Perezem, rozpoczęła nowy cykl – „Dwie rzeki”. Jego akcja rozgrywa się w dystrykcie North Devon, gdzie pisarka dorastała. Tytuł cyklu nawiązuje do dwóch rzek, Taw i Torridge, które spotykają się w tym regionie. Poniżej możecie przeczytać dwa rozdziały pierwszego tomu zatytułowanego „Długi zew”. Poznacie w nim głównego bohatera, Matthew Venna, i sprawę, nad którą będzie pracował.

Rozdział pierwszy

W dniu, w którym znaleziono zwłoki na brzegu, Matthew Venna prześladowały myśli o śmierci i umieraniu. Stał przed Krematorium Północnego Devonu na przedmieściu Barnstaple, nad rabatą fioletowych krokusów rozpościerających się niczym jeziorko przy jego stopach, i obserwował z oddali karawan wiozący jego ojca do domu pogrzebowego. Kiedy mała grupka żałobników zniknęła w środku, podszedł bliżej. Nikt nie kwestionował jego prawa, aby tu się znajdował. Wyglądał jak godny szacunku mężczyzna, taki, który nosi garnitury i stonowane krawaty, przedwcześnie posiwiały i stateczny. Żaden awanturnik czy człowiek łamiący zasady. Matthew pomyślał, że mógłby być pastorem, który trochę się spóźnił na mszę. Albo nieśmiałym uczestnikiem pogrzebu, zawstydzonym i ze skruszoną miną, o delikatnej skórze i smutnym spojrzeniu. Ktoś obcy, kto widziałby go po raz pierwszy, mógłby oczekiwać od niego współczucia i odrobiny pociechy. W rzeczywistości Matthew był pełen gniewu, ale już dawno temu nauczył się ukrywać emocje.

Spojrzał w dół, upewniając się, że nie zadeptał kwiatów, a potem ruszył pomiędzy nagrobkami w kierunku ścieżki. Drzwi do domu pogrzebowego zostawiono otwarte – jak na tak wczesną porę roku był ciepły dzień – i słyszał odbywające się wewnątrz nabożeństwo. Głęboki, pełen przejęcia tembr głosu, który poznałby wszędzie: Dennis Salter zagrzewający swoje wojska, przekonujący je, że Andrew Venn jest w niebie i nawet jeśli jest im przykro, nie powinni smucić się odejściem ich brata. Potem rozległy się ciężkie sapnięcie organów elektrycznych i powolna, spokojna melodia pieśni, którą Matthew rozpoznawał, choć nie potrafił jej nazwać. Wyobraził sobie Alice Wozencroft zgiętą wpół nad klawiaturą, ubraną całkowicie na czarno, z dłońmi o palcach jak szpony, nosem przypominającym dziób ptaka. Przywodziła na myśl wronę tak bardzo, jak tylko to możliwe. Była stara, nawet kiedy był jeszcze chłopcem, z racji tradycji rodzinnej członkiem Bractwa Barum. Radością i nadzieją jego rodziców na przyszłość. A teraz okazał się wyrzutkiem. Trwał pogrzeb jego ojca, on jednak nie byłby na nim mile widziany.

Pieśń zakończyła się ponurymi nutami; odwrócił się, by odejść. Wkrótce nabożeństwo się zakończy. Trumna z ciałem jego ojca przesunie się za zasłonę i zostanie zmieniona w popiół. Mała grupka przeważnie starych kobiet zbierze się na słońcu, żeby porozmawiać, a potem być może pójdą do domu jego matki na herbatę i domowe ciasta. Małe kieliszeczki słodkiego sherry. Może mimochodem ktoś wymieni jego imię. Ci ludzie będą rozumieli, że pogrążonej w smutku kobiecie może brakować w takim momencie jedynego syna, ale mimo całego współczucia nikt nie będzie miał wątpliwości, że nie powinien zostać zaproszony. Sam postanowił opuścić Bractwo.

Matthew stał przez chwilę, rozmyślając o tym, że jego brak wiary nie był wynikiem wyboru. Wątpliwości były rakiem, który rozwijał się nieproszony. Odpędził od siebie poczucie winy, które wciąż gdzieś w nim tkwiło, fizyczne niczym ból zęba. Źródło jego gniewu. Poszarpane resztki wiary, które zmuszały go do myślenia, że ojciec – jego duch lub dusza – może obserwować go z jakiegoś miejsca, wciąż rozczarowany synem. A potem ruszył szybkim krokiem do samochodu.

Telefon zadzwonił, gdy już niemal do niego dotarł. Oparł się o mur cmentarza, wystawiając twarz do słońca. Dzwonił Ross May, kolega posterunkowy. Energia Rossa męczyła Venna. Matthew czuł, jak z sykiem mknęła przez eter do jego ucha. Ross uwielbiał chodzić, krzyczeć i podnosić ciężary. Należał do miejscowego klubu biegaczy i do drużyny rugby. Miał wrażenie, że stale grał zespołowo. Wszędzie – z wyjątkiem pracy.

– Szefie? Gdzie jesteś?

– Poza domem. – Matthew nie był w nastroju, by informować Rossa Maya o miejscu swojego pobytu.

– Możesz tu wrócić? Ktoś znalazł zwłoki na plaży koło Crow Point. Twoja okolica.

Matthew zastanowił się chwilę.

– Wypadek? – To się zdarzało, nawet przy bezwietrznej pogodzie. Pływy w tym miejscu były zdradliwe. – Ktoś wypadł z łódki i wyrzuciło go na brzeg?

– Nie. Ubranie było suche i ciało znaleziono powyżej linii przypływu. I ma ranę kłutą. – Matthew jak dotąd słyszał Rossa tak podnieconego tylko przed wybiegnięciem na ważny mecz.

– Gdzie jesteś?

– W drodze. Jen jedzie ze mną. Dopiero co dostaliśmy wiadomość. Na miejscu jest pies, który przyjechał tam po zgłoszeniu. Podobnie jak ty, centrala uważa, że mógł to być wypadek.

Pies. Matthew powstrzymał się od skrytykowania braku szacunku do kolegi. Będziesz dalej tak mówił o koledze funkcjonariuszu, to sam wrócisz do chodzenia w mundurze. Ale to nie był właściwy moment. Matthew wciąż był nowy w zespole. Zachowa swój komentarz do następnej oceny okresowej. Poza tym Ross był pupilkiem nadkomisarza i warto było zachować ostrożność w rozmowach z nim.

– Spotkamy się na miejscu. Zaparkuj na końcu płatnej drogi i pójdziemy stamtąd na piechotę. – Ostatnią rzeczą, której by chcieli, było ugrzęźnięcie samochodu w piasku na ścieżce do cypla.

Na początku sezonu ruch turystyczny był niewielki. W połowie lata Venn jechałby do domu z komendy policji w Barnstaple ponad godzinę tuż za jakimś wielkim samochodem blokującym wąskie drogi, który wyglądałby absurdalnie nawet na londyńskim przedmieściu, gdzie był zarejestrowany. Dzisiaj przemknął po nowym moście na Taw, w górze rzeki dostrzegł Rock Park i szkołę, do której chodził. Był wtedy marzycielem uciekającym w opowieści, zatracającym się w długich, samotnych spacerach. Wyobrażającym sobie, że jest przyszłym poetą. Nikt inny nie postrzegał go w ten sposób. Był anonimowym dzieckiem, jednym z tych, o którym łatwo zapominają nauczyciele i inni uczniowie. Kiedy kilka lat temu pojawił się na zjeździe koleżeńskim, uświadomił sobie, że miał niewielu prawdziwych przyjaciół. Był zbyt wielkim konformistą, zbyt bogobojnym, by wyszło mu to na dobre. Rodzice powtarzali, że zostanie wielkim kaznodzieją, i wierzył im.

Ocknął się, gwałtownie wracając do teraźniejszości, gdy wjechał do Braunton. Dorastał w tej wiosce. Teraz sprawiała wrażenie małego miasteczka, nie na samym wybrzeżu, jakby bramy do niego. Dzieciaki wychodziły ze szkoły. Usiłował zapanować nad zniecierpliwieniem przy światłach w centrum. Potem skręcił w lewo, w kierunku ujścia, gdzie Taw zbliżała się do Torridge i wpadała do Atlantyku. W oddali na północy widniał fragment masywu Baggy Point, z białym sześcianem wielkiego hotelu tuż poniżej linii horyzontu. Monumentalnego, ale jednocześnie z tej odległości i przy takim oświetleniu jakby niematerialnego.

Jak powiedział Ross, to było jego terytorium, ale ponieważ zbliżał się do miejsca przestępstwa, Matthew zwracał uwagę na szczegóły. Mały kompleks przemysłowy, w którym produkowano deski surfingowe i eleganckie ubrania turystyczne, pasiaste pola przywrócone do życia, aby można było dostarczać przyjezdnym i wczasowiczom warzyw z tak modnych upraw ekologicznych. Droga zwężała się. Po obu jej stronach tkwiły murki z ułożonych bokiem kamieni, z żywopłotami na szczycie. Już widać było wierzbowe bazie, a wkrótce pojawią się pierwiosnki. W zasłoniętych od wiatru częściach ich ogrodu były w pełnym rozkwicie. Kiedy Matthew dotarł do mokradeł, niebo jakby się powiększyło i jak zawsze jego nastrój się poprawił. Gdyby nadal wierzył we Wszechmogącego, być może uznałby swoją reakcję na tę przestrzeń i światło za przeżycie religijne. Zima była mokra, a rowy oraz jeziorka – pełne po brzegi, przyciągały mewy i ptaki brodzące. Równiny wciąż były w zimowych barwach – szare, brązowe i oliwkowe. Nie widziało się stąd morza, ale kiedy Venn wysiadł z samochodu, był w stanie wyczuć jego zapach, a podczas sztormu mógłby również je usłyszeć – grzywacze łamiące się na długiej plaży ciągnącej się wiele mil w kierunku wioski Saunton.

Wjechał na płatną drogę prowadzącą do rzeki i zobaczył stojącego przy niej funkcjonariusza w mundurze oraz samochód patrolowy zaparkowany na poboczu naprzeciwko domku poborcy myta. Policjant już miał dać znak, że ma zawrócić, ale rozpoznał go i podniósł szlaban. Matthew przejechał trochę dalej, zatrzymał się i nacisnął guzik opuszczający szybę.

– Byłeś pierwszy na miejscu zdarzenia?

– Tak, zgłoszono je jako wypadek. – Mężczyzna był młody i wyglądał, jakby zbierało mu się na mdłości. Matthew nie pytał, czy to jego pierwsze zwłoki, ale z całą pewnością po raz pierwszy miał do czynienia z morderstwem. – Pańscy koledzy już tam są. Postawili mnie tutaj, żebym trzymał ludzi z daleka.

– Bardzo słusznie. Kto znalazł ciało?

– Kobieta spacerująca z psem. Mieszka w jednym z tych nowych domów w Chivenor. Załatwiła z sąsiadką, żeby odebrała jej dziecko ze szkoły, ale chciała być na miejscu, kiedy wróci. Sprawdziłem więc jej tożsamość, zapisałem adres i numer telefonu i pozwoliłem jej odejść. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem.

– Doskonale. Nie ma potrzeby, żeby się tu kręciła. – Venn umilkł na chwilę. – Czy są tam jakieś inne samochody?

– Już nie. W chwili, kiedy przyjechałem, para w starszym wieku wróciła do swojego volvo. Spisałem ich nazwiska, adresy i numery rejestracyjne, ale poszli na spacer w innym kierunku i twierdzą, że nic nie widzieli. Wciąż jeszcze uważałem, że był to wypadek, więc nie wypytywałem ich za bardzo i pozwoliłem im odjechać.

– Nie wiem, na jak długo tu utkniesz – oznajmił Matthew. – Przyślę kogoś na zmianę, jak tylko będzie to możliwe.

– Nie ma problemu. – Funkcjonariusz ruchem głowy wskazał domek. – Musiałem im wyjaśnić, co się stało; już tu byli i zaproponowali herbatę. Powiedzieli, że będą mieli oko na drogę, jeżeli będę musiał pójść do toalety.

– Wrócę, żeby z nimi porozmawiać. Możesz ich poprosić, żeby pozostali na miejscu, dopóki z nimi nie pogadam?

– Och, nie przepuściliby takiej okazji za nic w świecie.

Matthew skinął mu głową i pojechał dalej. Okno miał nadal opuszczone i teraz słyszał fale rozbijające się na plaży i krzyk mewy srebrzystej, dźwięk, który przyrodnicy nazywali „długim zewem”, zawsze sprawiający na nim wrażenie nieartykułowanego wrzasku bólu. Słychać było też dźwięki dobiegające z domu. Droga zakręcała i mógł go zobaczyć. Ich dom. Biały i niski, osłonięty przed najgorszymi wiatrami szpalerem pochylonych jaworów i głogów. Dom rodzinny, chociaż jeszcze nie mieli rodziny. Było to tematem rozmów i wisiało w powietrzu. Być może byli zbyt egoistyczni. Kupili to miejsce tanio, ponieważ było narażone na zatopienie. W przeciwnym razie nigdy nie byłoby ich na nie stać. Gdyby przyszedł wysoki przypływ i wichura z zachodu, wał ochronny mógłby zostać przerwany i wody Taw zalałyby mokradła. A wtedy znaleźliby się na wyspie. Ale widok i przestrzeń równoważyły ryzyko.

Nie zatrzymał się, aby otworzyć bramę do ogrodu, ale jechał dalej, do chwili, gdy zobaczył samochód Rossa. Wtedy zaparkował. Wspinał się na wąski szereg wydm do chwili, kiedy mógł spojrzeć w dół, na wybrzeże. Rzeka w tym miejscu była szeroka i trudno było zgadnąć, gdzie kończy się Taw, a zaczyna Atlantyk. Nieco dalej przed nim druga rzeka Północnego Devonu, Torridge, wpadała do morza w Instow. Crow Point wychodził w wodę po tej stronie ujścia, obecnie kruchy, zerodowany przez pogodę i wodę, dostępny jedynie na piechotę. Słońce wisiało nisko, barwiąc złotem powierzchnię morza i rzucając długie cienie. Zmrużył oczy, aby dostrzec postacie w oddali. Maleńkie figurki jak na obrazach Lowry’ego, niemal zagubione w rozległej perspektywie piasku, morza i nieba. Zszedł z wydmy na plażę i poszedł w ich kierunku, tuż poniżej linii przypływu.

Stali w pewnej odległości od ciała, czekając na przybycie anatomopatologa i techników kryminalistycznych z ochronnym namiotem. Matthew pomyślał, że mają szczęście, bo dzień jest bezwietrzny, a zwłoki znaleziono na suchym piasku, daleko od wody. Wichura zerwałaby odsłonięty ze wszystkich stron namiot i poniosła go w pół drogi do Ameryki, a wysoki przypływ zabrałby ciało. Nie było presji czasu, bo tylko spacerowicze i wyprowadzający psy mogli chcieć odzyskać plażę. Pozostawała jedynie zwyczajna potrzeba, aby jak najszybciej poinformować krewnych o śmierci bliskiego i rozpocząć dochodzenie.

Jen i Ross wypatrywali go i Jen pomachała ręką, gdy tylko zszedł na brzeg. Tkwiący w Matthew purytanin nie akceptował postawy Jen, pracującej z nim sierżant. Urodziła dzieci w zbyt młodym wieku, uwolniła się od toksycznego męża i wyrzekła się swoich związków z Północą, aby dostać posadę w Policji Hrabstw Devon i Kornwalia. Teraz miała już nastoletnie dzieci i cieszyła się przyjemnościami życia, które ominęły ją, gdy była dwudziestolatką. Ostro imprezowała i popijała. Gdyby była mężczyzną, można by ją nazwać drapieżnikiem. Ruda i zapalczywa, sprawna i bardzo ładna, lubiła, kiedy jej mężczyźni byli tacy sami. Ale wbrew swoim uprzedzeniom Venn podziwiał jej odwagę i ducha. Wnosiła do firmy wesołość i śmiech i była najlepszym detektywem, z jakim do tej pory pracował.

– No i co tu mamy?

– Trudno powiedzieć, dopóki nie będziemy mogli obejrzeć go dokładnie. – Ross odwrócił się w stronę ofiary.

Matthew spojrzał na mężczyznę. Leżał na plecach na piasku i widać było ranę na piersi, zaplamione krwią ubranie.

– Jak ktokolwiek mógł pomyśleć, że to wypadek?

– Kiedy znalazła go ta kobieta, leżał na brzuchu – wyjaśnił Ross. – Mundurowy obrócił go na plecy. – Przewrócił oczami, ale Matthew domyślał się, co zaszło. Leżący w pierwotnym położeniu człowiek mógł wyglądać jak ofiara wypadku, a funkcjonariusze z lokalnych posterunków nie mieli zapewne dość doświadczenia z niewyjaśnionymi zgonami.

Mężczyzna ubrany był w wypłowiałe dżinsy, krótką dżinsową kurtkę nałożoną na czarny podkoszulek oraz buty, które widziały już lepsze czasy, ze startymi podeszwami i prawie z dziurą na pięcie. Włosy miał pokryte piaskiem, trudno było ustalić ich barwę. Na karku miał wytatuowanego ptaka. Matthew nie był specjalistą, ale ptak miał długie skrzydła. Może głuptak albo albatros przedstawiony w delikatnych odcieniach szarości. Venn uznał, że ofiara jest drobnej budowy ciała i nie wygląda na kogoś w podeszłym wieku, ale trudno było zgadnąć coś więcej. Ross wiercił się jak dziecko z ADHD. Stanie nieruchomo było dla niego torturą. Trudno, pomyślał Matthew. Najwyższa pora, abyś nauczył się z tym żyć. W Rossie było coś z rozpieszczonego uczniaka. Miał nażelowane włosy, nosił markowe koszule i nie był w stanie zrozumieć innych sposobów widzenia świata. Sprawiał wrażenie zawsze pewnego siebie. Małżeństwo z Melanie, którą Jen nazwała kiedyś idealnym modnym dodatkiem, nie zmieniło go. Podziw żony co najwyżej podbudował jego przerośnięte ego.

– Mam zamiar porozmawiać z ludźmi, którzy mieszkają w domku poborcy myta. Bramka jest obecnie automatyczna, po prostu wrzuca się monety do pojemnika, ale znają stałych klientów i mogli zobaczyć coś nietypowego. – Matthew odwrócił się już, żeby wrócić wzdłuż brzegu do samochodu i rzucił przez ramię: – Jen, idziesz ze mną. Ross, poczekaj na patologa. Daj mi znać, kiedy przyjedzie.

Widząc kątem oka rozczarowaną minę Rossa, poczuł idiotyczną, dziecinnie złośliwą radość.

Rozdział drugi

Maurice Braddick martwił się o córkę. Pracownik z ośrodka opieki dziennej zasugerował, aby pozwolić Lucy na więcej samodzielności. Opiekunka społeczna zaproponowała, aby pozwolić Lucy na więcej samodzielności: Pozwól jej samej wracać autobusem z miasta. Zadbamy, żeby była w odpowiednim czasie na przystanku, a ty mieszkasz na końcu trasy. Nie ma obawy, że Lucy pomyli przystanki. Będzie mogła dojść do domu ulicą. Zna drogę.

Maurice wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Lucy miała obecnie trzydzieści lat, a on osiemdziesiąt. Starzał się. Lucy była późnym dzieckiem, jak powiedziała Maggie, małym cudem. Ale teraz Maggie nie żyła, a on nie był już tak silny jak kiedyś. Zawsze uważał, że on odejdzie pierwszy, ponieważ by od niej dziesięć lat starszy. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że to on ją przeżyje i będzie musiał podejmować decyzje, trzymać wszystko razem. Opiekunka społeczna uważała, że nie będzie w stanie długo zajmować się swoją dużą, uroczą, ale bezradną córką, ponieważ miała problemy z przyswajaniem wiedzy. Uważała, że Maurice powinien zadbać o to, co się stanie z Lucy, kiedy go zabraknie. Może było to rozsądne, ale on sam uważał, że opiekę społeczną mniej obchodzi samodzielność Lucy, a bardziej oszczędzanie na taksówkach opłacanych przez zarząd.

Od wprowadzenia tych nowych procedur każdego dnia czekał przy oknie, wypatrując córki idącej uliczką. Mieszkali w małym domu na skraju wioski Lovacott. Żył w nim razem z Maggie od chwili zawarcia małżeństwa. Wtedy stanowił własność rady miejskiej, ale kiedy zmieniły się przepisy, kupili go jako inwestycję dla Lucy. Był to bliźniak na końcu szeregu ośmiu budynków ustawionych łukiem wokół kawałka trawy, na którym dzieciaki czasem grały w piłkę. Z tyłu był długi ogród z widokiem na dolinę i dalej, na Exmoor. Obecnie Maurice spędzał większość czasu właśnie tutaj. Hodował warzywa i miał pół tuzina kur. Dorastał na farmie i pracował jako rzeźnik w sklepie w Barnstaple. Wiedział więc wszystko o zwierzętach domowych – żywych i martwych. Lucy nie przepadała za zdrową żywnością, ale niekiedy można było ją namówić na to, by sama zerwała parę liści sałaty albo przyniosła parę jajek z kurnika. Na chwilę zamyślił się, żałując, że dawne Barnstaple odeszło w przeszłość. Wtedy w uliczce rzeźników pełno było sklepów z mięsem i wędlinami. Obecnie w sklepikach wychodzących na plac targowy znajdowały się eleganckie delikatesy i miejsca, gdzie sprzedawano badziewie dla turystów. Nie pozostał ani jeden prawdziwy rzeźnik.

Stał w oknie pokoju dziennego, ponieważ stąd najlepiej widział drogę z wioski. Za każdym razem, gdy tylko dostrzegł, jak córka wychodzi zza rogu, cofał się, żeby nie zorientowała się, że czeka na nią i się martwi. Na parapecie ustawiono zdjęcie Lucy, jedno z jego ulubionych. Stała między dwiema przyjaciółkami – Chrissie Shapland, która też miała zespół Downa, i młodą Rosą Holsworthy. Obejmowały się. Uśmiechały się do obiektywu. Znowu wyjrzał na zewnątrz, ale wciąż nie było widać Lucy idącej drogą.

Jeżeli po południu padało, Maurice był zadowolony, ponieważ dawało mu to pretekst, żeby pojechać na przystanek i poczekać na autobus. Lucy nie lubiła moknąć. Jeśli jednak było słonecznie jak dzisiaj, czekał. Przekonał się, że zawsze lepiej robić, co mu mówiono, a poza tym uwielbiał triumfalny uśmiech Lucy wychodzącej zza rogu z torbą przewieszoną przez ramię, dumnej, że dotarła samodzielnie do domu. Na jej widok od razu poprawiał mu się nastrój. Dzisiaj trochę się spóźniała. Autobus powinien był przyjechać dwadzieścia minut temu, a z przystanku do domu szło się dziesięć. Właśnie zastanawiał się, czy nie podejść do szosy, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, kiedy wreszcie pojawiła się, pulchna jak pączek, ubrana w żółtą sukienkę, którą tak lubiła.

Kiedy podeszła bliżej, pomachała mu, ale nie uśmiechnęła się szeroko. Być może dojście do domu stało się rutyną, a może nawet niemiłym obowiązkiem. Lucy nigdy nie przepadała za ćwiczeniami fizycznymi. Również w tej sprawie opiekunka społeczna go dręczyła. Zauważyliśmy, że Lucy przybiera trochę na wadze, panie Braddick. Powinien pan uważać na to, co je, ograniczyć wszystkie tłuszcze i cukier. Ani trochę czekolady! A może będzie pan zabierał ją na pływalnię? Cieszy się, kiedy idą tam z ośrodka. A może chodzilibyście razem na spacery, kiedy pogoda jest dobra? Maurice pomyślał, że łatwo im doradzać. Nie musieli znosić jej dąsów, kiedy nie mogła postawić na swoim. I doprawdy, co komu szkodzi to, że dziewczyna lubi mieć kawałek ciasta do herbaty? Poza tym on sam też nie bardzo lubi spacerować i nigdy nie nauczył się pływać.

Poszedł do drzwi frontowych, żeby przywitać ją po wejściu.

– Wszystko w porządku, panienko? Może nastawię czajnik i opowiesz mi, jak minął dzień? – Od kiedy przeszedł na emeryturę, Lucy miała bogatsze życie towarzyskie niż on i lubił słuchać, jak opowiada o tym, co robiła. To była jakaś odmiana od telewizji. To Maggie nawiązywała przyjaźnie i teraz już większość jej znajomych z wioski przestała utrzymywać z nim kontakt. Niektórzy przyszli do niego po jej śmierci, ale nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Po prostu chciał wtedy być sam, teraz jednak uznał, że ucieszyłoby go ich towarzystwo.

Lucy przełożyła nad głową pasek torby i zdjęła fioletowy kardigan, który miała na swojej żółtej sukience.

– Dziś nie było w autobusie mężczyzny.

– Ooo? – Stał w kuchni, czajnik był włączony i nie poświęcił jej pełnej uwagi. Otworzył puszkę z herbatnikami i postawił na stole. – Co to za mężczyzna?

– Mój przyjaciel. Przez większość dni siada obok. Rozśmiesza mnie. – Poszła za Maurice’em do kuchni i stanęła oparta o framugę drzwi. Mówiła zmartwionym tonem i teraz słuchał w skupieniu. Już kiedy widział, jak bez uśmiechu idzie w kierunku domu, uświadomił sobie, że zdarzyło się coś niedobrego. – Czekałam, kiedy wysiadłam z autobusu, bo mógł przyjść, żeby tam się ze mną spotkać.

– Znasz go z Woodyard? – Lucy nie była jedyną osobą z ośrodka dziennej opieki, którą zachęcano do większej samodzielności.

Pokręciła głową.

– Nie przychodzi do ośrodka dziennej opieki. Ale widziałam go przedtem. W autobusie. Zdradza mi tajemnice. – Znowu zmarszczyła brwi. Miała idealną wymowę z Północnego Devonu, podobnie jak on. Zawiesistą jak śmietana, którą zbierała z mleka jego matka. Nie zawsze zrozumiałą dla obcych, ale mu odpowiadała, pasowała do jej nastrojów.

– Skąd jest, panienko? – Maurice’owi się to nie podobało. Lucy była ufną osobą. Każdy, kto okazywał jej życzliwość, był potencjalnym przyjacielem. Albo chłopakiem. Maggie swego czasu usiłowała z nią o tym rozmawiać, o ludziach, których może przytulać, i o takich, od których powinna trzymać się z daleka, ale on nie potrafił znaleźć właściwych słów.

– Nie wiem. – Odwróciła wzrok. – Po prostu widuję go. – Wyraźnie dawała znać, że nie ma ochoty odpowiadać na pytanie. Kiedy zechciała, potrafiła być uparta jak muł.

Maurice odwrócił się i spojrzał na nią.

– Czy zrobił kiedyś coś złego? Sprawił ci jakąś przykrość?

Pokręciła głową i usiadła ciężko.

– Nie! – Jakby taki pomysł był absurdalny. – To mój przyjaciel. – Twarz miała wciąż zaczerwienioną od wysiłku spowodowanego dojściem do domu.

– I nie zrobił niczego niewłaściwego? Nie dotykał cię? – Maurice starał się, by w jego głosie nie zabrzmiał niepokój. Lucy lepiej wyczuwała ton głosu rozmówcy, niż rozumiała słowa.

– Nie, tato. Zawsze był dla mnie miły. – I znowu na jej twarzy pojawił się ten cudowny uśmiech, który rozświetlał pokój i sprawiał, że świat wydawał się lepszy.

Maurice poczuł ulgę. Nie wiedział, jak dałby sobie radę, gdyby ktoś skrzywdził jego córkę. Przed śmiercią Maggie obiecał jej, że zawsze będzie opiekował się Lucy. Przez chwilę widział we wspomnieniach przegrzany pokój w hospicjum. Maggie, chuda i koścista, z włosami tak cienkimi, że prześwitywała przez nie różowa skóra, ściskająca jego rękę. Przejęta. Domagająca się, by przysiągł. Powinna znać go lepiej, wiedzieć, że kocha Lucy tak bardzo jak ona. I być może wiedziała – potem uśmiechnęła się, przeprosiła go, podniosła jego dłoń do ust i pocałowała. Odpędził od siebie to wspomnienie.

– Dawał mi słodycze – powiedziała Lucy. – Każdego dnia w autobusie dawał mi słodycze.

To znowu wzbudziło niepokój Maurice’a. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do opiekunki społecznej i nie powiedzieć jej, że Lucy nie jest bezpieczna, gdy jeździ sama autobusem. Jeżeli będzie musiał, uciuła jakieś pieniądze i sam będzie płacił za taksówkę.

– A gdzie ten mężczyzna zazwyczaj wysiadał z autobusu? – Maurice postawił przed Lucy kubek z herbatą. Lubiła słabą i z dużą ilością mleka.

– Tutaj – odpowiedziała. – Ze mną. Dlatego się spóźniłam. Czekałam, bo pomyślałam sobie, że może przyjechał innym autobusem i przyjdzie, żeby się ze mną spotkać.

– Może w takim razie zobaczysz go w wiosce?

Wyciągnęła rękę i wzięła herbatnik z puszki. Kiwnęła głową, ale Maurice widział, że przestała zwracać na niego uwagę. Teraz była z tatusiem, miała swoją herbatę, ciasteczko i wydawało się, że zapomniała o tym mężczyźnie. Wszelkie myśli, które mogłyby ją niepokoić, zniknęły.
(…)

Ann Cleeves „Długi zew”
tłumaczenie: Sławomir Kędzierski
wydawnictwo: Czwarta Strona
liczba stron: 462

Opis: W Północnym Devonie trwa pogrzeb ojca Matthew Venna. Detektyw przygląda się uroczystości z oddali – nie byłby tam mile widziany. Przecież sam postanowił opuścić Bractwo. Gdy odwraca się, aby odejść, porzucając raz na zawsze ewangelicką wspólnotę, odbiera telefon od jednego ze współpracowników. Z rozmowy dowiaduje się, że na pobliskiej plaży znaleziono ciało mężczyzny z wytatuowanym na ramieniu ptakiem. Ta sprawa wciągnie Matthew z powrotem do społeczności, którą za wszelką cenę chciał opuścić, i odkryje mroczne tajemnice jej przeszłości.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek