Niezwykła opowieść o dojrzewaniu, przywiązaniu i samotności. Przeczytaj fragment nominowanej do Pulitzera książki „W oddali” Hernána Díaza

20 kwietnia 2022

Opublikowana przez Wydawnictwo W.A.B. debiutancka powieść „W oddali” Hernána Díaza opowiada o epickiej podróży Håkana Söderströma, szwedzkiego imigranta, który przemierza XIX-wieczny Dziki Zachód w drodze do Nowego Jorku, by odnaleźć swojego brata. Czerpiąc z tradycji literackich i filmowych, autor wyczarowuje nową, zupełnie świeżą jakość, a opisana przez niego historia traktuje nie tylko o formowaniu się charakteru, samotności i potrzebie towarzystwa, ale stanowi także ostrą krytykę romantycznych mitów osadnictwa na amerykańskim zachodzie. Książka znalazła się w finale Nagrody Pulitzera i PEN/Faulkner Award for Fiction. Poniżej możecie przeczytać fragment.

Kiedy się ocknął, ściskał w dłoni piach, pomyślał więc, że nadal znajduje się na ulicy. Tymczasem leżał na drewnianej podłodze; ciasna przestrzeń okazała się więzienną celą. Przez woń lampy naftowej przebijały zapachy tytoniu, cebuli i psiej sierści. Dłonie przykuto mu do metalowego pręta przytwierdzonego łańcuchem do ściany. Na nogi założono kajdany. Za kratami chodziły buty. Kiedy Hakån spróbował podnieść głowę, ból kazał mu położyć ją z powrotem na podłodze.

Zaczął się obawiać, że coś w nim połamali, rozdarli i przebili. Od pobicia musiało upłynąć sporo czasu, ponieważ krew na skórze i ubraniu zakrzepła w małe pustynne krajobrazy. Powoli sprawdził kończyny jedną po drugiej. Bolały, ale chyba nic nie zostało złamane.

– Rusza się, szeryfie – odezwał się głos.

Do pomieszczenia weszło więcej butów i wszystkie stanęły przed celą. Podzwanianie kluczy, zgrzyt zamka; ktoś stanął tuż przy jego twarzy. Hakån wiedział, że to człowiek bez szyi. Ktoś dźgnął więźnia w ramię lufą strzelby.

– Hawk – zapiszczał głos. – Słynny straszliwy Hawk.

Po chwili dodał coś, czego Hakån nie zrozumiał. Ktoś się roześmiał.

– A więc to prawda – podjął szeryf. – Słabo znasz angielski. A może rozmiękł ci mózg? Halo? Halo? Halo? Halo?

Śmiechy.

– Powiedz. Dlaczego ich wszystkich zabiłeś?

Otchłań bez powietrza wessała Hakåna. Wiedzą. Wszyscy wiedzą. Teraz może wie nawet Linus.

– Nie. Zaraz! – zawołał szeryf, jakby sam sobie przerywał. – Pytanie nie brzmi dlaczego, tylko jak. Jak ich wszystkich zabiłeś? Braci, emigrantów, kobiety, chłopców, dziewczynki?

Hakån słyszał to z jakiegoś odległego miejsca w sobie. Dotychczas nie wiedział, że jest tam tak pusto i samotnie.

– Przecież lubiłeś niektórych z tych ludzi. A mimo to zdołałeś ich wyrżnąć i uciec cało. Jesteś po prostu olbrzymem, co? – Prychnięcie. – Jeszcze jednej rzeczy nie pojmuję. Dlaczego opuściłeś terytorium? Tam nikt nie mógł cię dopaść. Bracia oczywiście próbowali. Ale od czego zacząć? Tam nie ma żadnego prawa. Nie ma prawa, nie ma zbrodni. Tu natomiast mamy prawa. Prawa Stanów Zjednoczonych. Są zapisane w konstytucji. Złamałeś większość z nich. Nie wspominając o prawach boskich. Zostaniesz zniszczony i przeklęty. Żeby wjeżdżać do Stanów Zjednoczonych! Ha! Musisz nie mieć piątej klepki. Zawiśniesz. Na moją duszę, sam bym cię posłał na śmierć i spalił twoje przeklęte kości. Ale bracia chcą cię dopaść. Więcej jesteś wart żywy. Dlatego nie pokiereszowałem ci gęby. Żeby cię poznali. Mam nawet tę blaszaną skrzynkę na dowód, że jesteś lekarzem, za którego się podajesz. Lekarz? Olbrzymi lekarz zabójca? Na piętno Kaina!

Szydercze śmiechy.

– Zabijać bożych synów – powiedział szeryf, nagle poważniejąc. – Rozumiem uczciwego zabójcę. Ale to? Braci szerzących dobrą nowinę? – Zamilkł, rozważając bezmiar zbrodni. – Czekają na ciebie w Illinois. Dobrzy synowie Boży.

Hakån w końcu zdołał się odwrócić i spojrzał na głowę osadzoną na ramionach. Patrzyła na niego z góry pogardliwie.

– Halo? Halo? Halo? Halo? – zaskrzeczał nagle szeryf.

Śmiechy.

W Hakånie pęczniała przestrzeń. Znajdował się w nieoświetlonym wszechświecie. Jak mógł kiedykolwiek myśleć, że świat jest ogromny? W porównaniu z tą rozszerzającą się pustką był niczym. Szczegóły, które kiedyś mogły go obchodzić, znikały w próżni. Czy szeryf powiedział, że Hakån znajduje się w nowym kraju? Gdzie w takim razie przebywał wcześniej? Kto sfabrykował historię o złych uczynkach, których przecież nie popełnił? Kim byli bracia? Wszystkie pytania rozmyły się za obrazem Helen. Raz dotknęła jego dłoni. Z oddali patrzył na niego Linus. Jednak te ostatnie obrazy rozpadły się na niewyraźne strzępy i znikły w czerni.

– A więc blaszana skrzynka. Co my tu mamy? Cążki, nożyki, flaszeczki. Zabawne igły. Nić. Wyleczyłeś tylu ludzi. Może teraz ja zdołam wyleczyć ciebie. Bo wiesz, że jesteś chory. Masz złe serce, a ja je naprawię.

Hakåna odwrócono na plecy. Wtedy uświadomił sobie, że widzi tylko na jedno oko. Przez wodnistą zasłonę patrzył, jak szeryf nawleka jedną z igieł nicią chirurgiczną.

– Żaden ze mnie lekarz, ale wyleczę twoje chore serce – podjął szeryf, kiedy udało się mu przewlec nić. – Jezus ulotnił się z twojego serca. Dlatego zachorowałeś. Ale ja znowu go przyszyję. Złapcie go, chłopcy.

Szeryf uklęknął nad Hakånem i wbił mu igłę w pierś, tuż nad sercem. Na chwilę ból wymazał wszystko­ – świadomość, wstyd i smutek. Potem jednak wróciły, wraz ze skowytem. Igła wyszła kawałek dalej i Hakån poczuł piekącą nić przesuwającą się przez ciało.

– Wiem, wiem – piszczał głos. – Ale poczujesz się lepiej.

Kolejny szew, kolejny krzyk.

– Cholera! To było żebro, tak? Powiedz, doktorku, powinienem szyć nad nim, czy pod nim? Zobaczmy. Niech to! Nie. Muszę szyć nad żebrem. Mam nadzieję, że wystarczy. Tylko raz… szew… dwa… szew… i… szew. Gotowe. Teraz musimy jechać w poprzek. Hakån patrzył bez tchu na zaciek na suficie w kształcie chmury, która wyglądała jak troll. Zdumiewający ból. Igłę trzymał szeryf, ale ból należał do Hakåna. Jak ciało mogło robić sobie coś podobnego?

– Josiah, polej tu wody. Nie widzę, co robię, pod całym tym brudem. Dobrze. Teraz go zaszyjemy.

To była wieczność: ból, ta chwila, po której nie było nic i przed którą nie było nic.

– Gotowe. Każdego można ocalić. Musisz tylko wpuścić Jezusa z powrotem do swego serca.

Zanim Hakån zemdlał, zdołał unieść głowę i zobaczyć koślawy krzyż wyszyty na jego piersi tuż nad sercem.

W środku nocy obudził go dotyk zimnej, kojącej tkaniny na czole. Jeden z ludzi, którzy go pojmali, delikatnie ocierał mu czoło. Przytknął opuszki palców do warg Hakåna, by go uciszyć. Popatrzyli sobie w oczy. W spojrzeniu tamtego było coś błagalnego, a zarazem ofiarnego. Po otarciu twarzy Hakåna to samo zrobił z jego piersią. Był niższy niż Hakån, choć przecież wysoki, a sądząc po krzepkiej dłoni, którą go podtrzymywał – silny. Regularnie rzeźbione rysy budziły zaufanie, jak gdyby tę kształtną, proporcjonalną twarz starannie zaprojektował na własne podobieństwo znajdujący się za nią umysł.

– Przyniosłem ci twoją skrzynkę – szepnął mężczyzna. – Czy możesz się wyleczyć?

Hakån wskazał maść i gestami poinstruował tamtego, jak ją nałożyć na szwy. Potem poprosił, by wyjął nalewkę.

– Dwie krople – mruknął i otworzył usta.

Już sama gorycz przyniosła ulgę.

– Zabiłem tamtych ludzi – zdołał wyszeptać Hakån.

– Cicho – powiedział łagodnie mężczyzna.

– Ale nie dziewczynę. Nie zabiłem przyjaciół. Tylko tamtych. Nikogo innego.

– Wiem.

– Ale tamtych ludzi zabiłem.

Zasnął w ramionach mężczyzny.

Obudziły go łoskot i ból. Jednocześnie. Szeryf walił pałką w kraty celi. Hakåna wszystko swędziało od narkotyku, jak gdyby rzeczywistość była kończyną, która zdrętwiała.

– Pobudka! Pobudka! Pobudka! Pobudka! Cyrk przyjechał! Pobudka! Pobudka! Pobudka! Pobudka!

Jeden z ludzi, Josiah, zachichotał. Drugi, dobroczyńca Hakåna, przyglądał mu się z ciemnego kąta. Szeryf wszedł do celi i rozkuł więźnia, podczas gdy chichoczący człowiek mierzył mu w głowę ze strzelby.

– Będzie ci potrzebny twój kostium – powiedział szeryf, rzucając Hakånowi jego płaszcz, który wylądował mu na twarzy. – Dobry Boże, ależ to cuchnie – dodał, wycierając ręce o koszulę na plecach Josiaha.

Pociągnęli Hakåna.

– Asa! – wrzasnął szeryf. – Co ty tam robisz, do kaduka? Chodź tu! Może zapomniałeś, ale ten półgłówek jest olbrzymem.

Asa wyszedł z ciemnego kąta i pomógł postawić Hakåna na nogi. Dłonie więźnia związali sznurem, sprowadzili go, potykającego się, po schodach, i wywiedli na oślepiające poranne słońce.

Zgniłe warzywa i jaja uderzyły go wcześniej niż krzyki. Jednym okiem Hakån widział rozwrzeszczany tłum stojący w rozsądnej odległości, ale na tyle blisko, by trafiać go odpadkami przyniesionymi najwyraźniej specjalnie w tym celu.

– Zgadza się! – oznajmił szeryf, stając na skrzynce. – To on! Olbrzym grzesznik! Jak powiedziałem, złapałem go własnoręcznie! Olbrzym morderca!

Obelgi, gwizdy, buczenie. Ktoś rzucił kamień. Osłaniając głowę rękami, szeryf zeskoczył ze skrzynki i stanął między Hakånem a tłuszczą.

– Jego twarz, chłopcy! Nie pozwólcie, żeby trafili go w twarz! – polecił zastępcom, którzy zmusili Hakåna, by przykucnął. – Żadnych kamieni, panie i panowie. Tylko śmieci. Pamiętajcie, wszyscy jesteśmy grzesznikami. Dlatego żadnych kamieni.

Łagodną i mocną ręką Asa przytrzymywał Hakåna tak długo, jak się dało.

– Zgadza się – podjął szeryf, pociągając więźnia za włosy i zmuszając do wstania. – Morderca braci! Bestia! Popatrzcie tylko! Czy zaprawdę nie jest bestią?

Szeryf chwycił łeb pumy zwisający na plecach Hakåna i założył mu na głowę jak kaptur. Jego twarz znikła w ciemności.

Okrzyki i nagła cisza.

– Zgadza się. Zbliżcie się, panie i panowie! Przyjrzyjcie się! Oto bestia, która grasowała po naszych polach i zabijała naszych braci. – Chwila przerwy. – W owym czasie chodzących w chwale. – Szeryf spojrzał żałośnie w niebo, a następnie z nową energią wskazał Hakåna. – Piekielna bestia! Oto drapieżny lew, co dziesiątkował nasze trzody! On nie jest przestępcą. To zwierzę! Ten brutal ledwo potrafi mówić. Spójrzcie na niego!

Ludzie stali w bojaźliwym milczeniu.

– To ja pokonałem tego Amorytę, który wzrostem, jak widzicie, dorównuje cedrom i którego siła, możecie mi wierzyć, dorównuje dębom. Teraz, po upolowaniu tego złoczyńcy, zawiozę go braciom do Illinois, gdzie stanie przed straszliwym majestatem prawa.

Pojedyncze pomruki aprobaty.

– Tam ten syn Beliala zostanie osądzony i powieszony. Oto wiadro na datki na szubienicę braci. Kto dorzuci? Kontrybucja. Oto jastrząb, który polował na nasze gołębie. Ukręćmy mu kark. Datki na szubienicę. Pomóżcie wrzucić tego nieprawego dziwoląga w głęboką ciemność, gdzie są tylko płacz i zgrzytanie zębów. Nie krępujcie się!

Pracownicy rolni, budowniczowie, sklepikarze, dziatwa szkolna i inni mieszkańcy podchodzili do wiadra i wkładali pieniądze – nigdy ich nie wrzucając, lecz zawsze starannie kładąc je na dnie, jakby mogły się zniszczyć. Niektórzy, głównie kobiety, przystawali i rzucali Hakånowi ukradkowe spojrzenia, większość jednak po złożeniu darowizny przyspieszała kroku, nie mając odwagi podnieść wzroku na więźnia.

– Dziękuję. Dziękuję wam wszystkim – powiedział szeryf, kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić. – Dziękuję w imieniu braci.

Wyjął pieniądze z wiadra, przeliczył i schował do kieszeni.

Odkąd go pojmano, Hakån nie widział swego osła, ale teraz posadzili go na tego samego konia. Jak się okazało, ogier, którego zabrał, był drogi krewnemu jednej z ofiar i wyznaczono dodatkową nagrodę za przyprowadzenie zbiega razem z koniem. Najmniej płacono za martwego zbiega, więcej za żywego, najwięcej zaś za zbiega z ogierem.

– Możecie, chłopcy, podzielić konia na pół – powiedział wcześniej szeryf swoim dwóm zastępcom, żeby nakłonić ich do eskortowania go do granicy stanu, gdzie mieli przekazać więźnia.

Ponieważ Hakån miał dłonie przywiązane do łęku siodła i był ledwo przytomny, pilnowano go niezbyt uważnie. W nieskończonym bezkresie nie było dokąd uciec, toteż poturbowanego więźnia, zbyt słabego, by czegokolwiek próbował, zostawiono w spokoju.

Z rzadka w panującej w nim czerni pulsowało coś na kształt myśli. Przeważnie miał nadzieję – o ile przytłumione drgnienia w ciemności w ogóle przypominały nadzieję – że Linus myśli, że on, Hakån, wrócił do Szwecji po tym, jak się rozdzielili. Albo że brat uznał go za zmarłego. Oprócz tych mglistych złudzeń Hakån tylko częściowo uświadamiał sobie ból w piersi i to, że znowu znalazł się na pofalowanych równinach. Jednak jego otępienie nie było wyłącznie efektem okaleczonego umysłu i poturbowanego ciała. Każdej nocy, z ogromnym ryzykiem dla ich obu, Asa podawał mu parę kropli nalewki. Nikt nigdy nie wyświadczył Hakånowi większego dobra.

Czas w nim zastygł, a mimo to zewnętrzna rzeczywistość zdawała się poruszać, rozdzierać i rozpadać w nicość z ogromną szybkością, jak pędzące chmury. Nikły związek łączył jego wewnętrzną próżnię z przebłyskami zrozumienia: to było jego ciało, tamto nie było jego ciałem, ta dłoń mogła dotknąć tamtej dłoni, ta dłoń nie mogła dotknąć słońca.

Większość z tego, co wydarzyło się w tych dniach, opowiedziano mu potem.
(…)

Hernán Díaz „W oddali”
Tłumaczenie: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 304

Opis: Książka nominowana do Pulitzera i Pen/Falkner Award. Wyjątkowo czuła, dzika i nostalgiczna opowieść o dojrzewaniu, przywiązaniu i samotności osadzona w nieokreślonej historycznej przeszłości, która wydaje się zarówno znajoma, jak i niepodobna do niczego, z czym mieliśmy do czynienia. Młody szwedzki imigrant trafia do Kalifornii, samotnie i bez grosza. Chłopiec idzie piechotą na wschód w poszukiwaniu brata, pod prąd wielkiego strumienia emigrantów zdążających na zachód. Gdy Hakan mierzy się z pustynią, górami i bezkresną pustką, zostaje postawiony między groźbą przemocy a wyniszczającą samotnością. Przy zdrowych zmysłach trzyma go jedynie pamięć o zaginionym bracie i nadzieja na odnalezienie towarzystwa. „W oddali” to niezwykła opowieść o przetrwaniu i ogromnej tęsknocie. Wykraczając poza ramy gatunkowe, Hernan Diaz, nazwany jednym z najbardziej olśniewających talentów współczesnej literatury amerykańskiej, proponuje wnikliwe spojrzenie na stereotypy zamieszkujące naszą przeszłość i kreśli portret radykalnej cudzoziemskości.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek