Niewyjaśnione zniknięcie turysty w Himalajach. Przeczytaj przedpremierowo fragment książki „Zagubiony w Dolinie Śmierci” Harleya Rustada

27 lutego 2023

22 marca Wydawnictwo Czarne opublikuje książkę, która powinna spodobać się wszystkim czytelnikom reportażu „Wszystko za życie” Johna Krakauera. „Zagubiony w Dolinie Śmierci” to porywające dzieło Harleya Rustada opowiadające o nierozwiązanej zagadce zniknięcia amerykańskiego turysty (na zdj. powyżej) w indyjskiej części Himalajów – jednego z co najmniej dwudziestu, których spotkał podobny los w odległej Dolinie Parwati. Poniżej publikujemy przedpremierowo sam początek książki.

Prolog

Podróżnik miał w jaskini wszystko, czego potrzebował. Nie było tego dużo, lecz wystarczało, by przeżyć. Oparł się o granitową ścianę, nagie plecy dotknęły zimnego kamienia. W lesie wokół groty zebrał wcześniej drewno, jako tako suche. Porąbał maczetą kilka kłód na podpałkę i zabrał się do rozniecania ognia. Na palenisko wybrał miejsce blisko wejścia do jaskini, by gryzący dym rozwiewał się w nocnym powietrzu, a ogień odstraszał zwierzęta. Otworzył książkę; światła było w sam raz, żeby czytać. Była to książka o poszukiwaniu szczęścia w świecie.

Jego jaskinia leżała w lesie, głęboko w indyjskich Himalajach, co pół dnia pieszej wędrówki od najbliższej wioski ci najbliższej drogi, w wyższych partiach wąskiej doliny. W tym lesie były dziesiątki jaskiń, które powstały po zawietrznej stronie głazów albo przez pękanie kamiennych ścian i tworzenie się w nich rozległych szczelin. Wiele pieczar było na tyle wysokich, że dawało się w nich stanąć, i na tyle długich, by można było się położyć. Niektóre głazy podobno zrzucili tu bogowie, bo kto inny potrafiłby ruszyć takie kamienne kolosy, inne zaś zostały pozostawione przez równie potężne siły natury, ogromne lodowce, które dawno temu wycofały się w górę doliny. Wielu ludzi mijało te jaskinie, nie poświęcając im szczególnej uwagi. Jednak z biegiem lat stały się dla pielgrzymów i pewnego typu podróżników azylem, schronieniem przed deszczem, chłodem czy upałem – albo przed światem. Ten podróżnik specjalnie szukał jaskini. Właśnie po to przyjechał do tej doliny: by znaleźć miejsce, w którym mógłby się zaszyć i zastanowić nad swoim życiem.

Liczne himalajskie szczyty mają w sobie moc. Są jakby specjalnie stworzone po to, by zapewniać ścieżki do objawienia i dawać poczucie wielkich dokonań, wymagających siły, determinacji i woli. Od dawna służą za cel pielgrzymek: na Mount Everest na nepalsko-chińskiej granicy, na Kajlas na Wyżynie Tybetańskiej czy na Meru w indyjskich Himalajach – górę zwaną często pępkiem wszechświata. Szczyty dają możliwość spojrzenia z dystansu, w dół na swoje ślady, które z wysoka widać wyraźnie. Jednak na każdą górę przypada rozciągająca się u jej podnóża dolina. Jeśli bezkres pustyni uczy pokory, a ograniczona przestrzeń lasu dezorientuje, to intymność doliny niesie pociechę – zapewnia spokój i osłonę przed zewnętrznymi siłami. W dolinach myśli nie ulatują hen nad ocean czy równinę, by nigdy nie wrócić; zostają, by po cichu dojrzewać. Na całym świecie poszukujący wspinają się na góry, by osiągnąć tę jasność spojrzenia albo być bliżej swoich bogów, ale to w dolinach umacniają się w swoich zamiarach i to stąd wyruszają, stawiając pierwsze kroki. W tych azylach pielgrzymi mogą upajać się możliwościami tego, co leży przed i ponad nimi.

W swojej jaskini w dolinie podróżnik skrzyżował nogi i grzał sobie stopy przy ognisku, jednocześnie susząc czarne skórzane buty. Z metalowego kubka, jednej z niewielu rzeczy, które ze sobą przyniósł, napił się wody zaczerpniętej z pobliskiego źródełka. Zjadł trochę orzechów, suszonych owoców i płatków owsianych kupionych na targu w dolinie i dorzucił drwa do ognia. Koło niego leżał długi bambusowy flet, na którym grał w dzień, siedząc na łące z widokiem na dolinę. Zabierał go ze sobą wszędzie w trakcie podróży po Indiach. Obok, na skalnej półce, leżał róg byka, który znalazł w lesie, a także duże czarne pióro zgubione przez sępa himalajskiego. Niewiele wcześniej podróżnik zrobił sobie na piersi tatuaż: kontury orła w locie.

W końcu położył się na posłaniu z zebranego igliwia. Wnętrze jaskini rozświetlał ciepły pomarańczowy blask trzaskającego ognia oraz pojedyncza świeca, przy której czytał, przymocowana roztopionym woskiem do skały. Na zewnątrz jednak panowała ciemność. Gęste korony sosen, orzechów i aromatycznych cedrów himalajskich zasłaniały księżyc; tylko deszcz przenikał przez gałęzie. Było późne lato, pora monsunowa, mżawka w jednej chwili przechodziła w ulewę, chłoszczącą stoki gór i spowijającą dolinę ciężką mgłą.

Co roku, z uporczywością monsunu, do tego odległego zakątka Indii ściągali pielgrzymi i podróżnicy. Przyjeżdżali, żeby znaleźć wewnętrzny spokój, to, co w hindi nazywa się śanti. Przyjeżdżali, by pooddychać górskim powietrzem, wędrować po starożytnych lasach i dolinie w najbardziej rozsławionym opowieściami i legendami pasmie górskim na świecie. Przyjeżdżali, by być bliżej bogów, w miejscu, gdzie Śiwa, najbardziej znane bóstwo hinduistycznego panteonu, wielki mistrz jogi i ascetyzmu, mający moc zmieniania świata, medytował ponoć przez trzy tysiące lat. Niektórzy z przybyszów podróżowali spokojnie i odjeżdżali usatysfakcjonowani tym, co przeżyli, gotowi skierować kroki gdzie indziej. Jednak nie wszyscy.

Dolina Parwati to pozornie idylliczny zakątek Himalajów, z panoramicznymi widokami gór, porośniętymi lasem wąwozami i przycupniętymi na zboczach uroczymi wioskami pełnymi drewnianych domów. Odchodzi od doliny Kullu, zwanej też Doliną Bogów. Nazwana imieniem bogini, ma dolina Parwati własne kompendium legend i mistycznych opowieści, w których bogowie objawiają się w postaci rwących rzek i wydobywają z głębi ziemi na powierzchnię gorące źródła. Jednak zasłużyła też sobie na przydomki: Doliny Cieni, Doliny Śmierci. To miejsce, gdzie stale poruszamy się jak po ostrzu noża, gdzie jeden zły ruch kierownicą wystarczy, by samochód zsunął się z niezabezpieczonej barierką krawędzi urwiska, jeden nieostrożny krok – by podróżnik runął w skłębione rzeczne wiry, jeden niewłaściwy skręt – by piechur zabłąkał się w nieznane strony. Od początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku w dolinie Parwati zniknęły bez śladu dziesiątki backpackerów z całego świata, średnio jedna osoba rocznie3, przez co ten maleńki, odległy skrawek subkontynentu zyskał mroczne miano indyjskiego trójkąta bermudzkiego. Okoliczności każdego zniknięcia są inne – kraj pochodzenia turysty, odwiedzane wioski czy przebyta trasa, ostatnie znane miejsce pobytu – a jednak dziwnie do siebie podobne. Zawsze mamy pełnego werwy podróżnika, szukającego przygody poza utartym szlakiem, zbiór opowiadanych przez innych wędrowców anegdot dotyczących jego ostatnich dni, poszukiwania prowadzone przez udręczoną rodzinę oraz tysiące pytań bez odpowiedzi.

Ten podróżnik przybył do doliny Parwati tak jak wielu przed nim: z celem i wyobrażeniem tego, co może osiągnąć wśród gór i mgły. Wyobrażenie to, przynajmniej po części, ożyło w jego jaskini, kiedy ostrożnie umieścił telefon na skale, nastawił samowyzwalacz i zrobił sobie autoportret z książką przy ognisku. Była to jedna z ostatnich fotografii, które udostępnił obserwującym go w mediach społecznościowych. Niedługo później nazwisko podróżnika – Justin Alexander Shetler – dopisano do listy tych, którzy weszli do doliny Parwati i słuch po nich zaginął.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Justin Alexander (@adventuresofjustin)

1
Początek szlaku

Do doliny Parwati prowadzi tylko jedna droga. Wąska, miejscami byle jak utwardzona, gdzie indziej gruntowa, wymyta przez deszcze. Zdezelowane autobusy, które nią jeżdżą, hamują z piskiem na ostrych zakrętach, mijając się o centymetry. W kilku miejscach trasa, przebita w górskim zboczu, prowadzi pod skalnymi nawisami. Po jednej stronie drogi wznosi się niemożliwa do pokonania ściana z ziemi i kamienia, która wydaje się dotykać chmur. Po drugiej urwisko opada stromo ku mlecznobłękitnym wodom rzeki Parwati płynącej kilkaset metrów niżej1. To na końcu tej drogi, a na początku szlaku Justin wyruszył w swoją ostatnią podróż. Motocyklem royal enfield mógł dojechać tylko do leżącej na stoku osady Kalha. Teraz musiał iść pieszo, by dotrzeć do górnej części doliny. Widział przed sobą jak na dłoni wiodący w góry szlak: wzdłuż boskiej rzeki, która z hukiem rozbijała się o kamienie.

Był ciepły sierpniowy dzień – niebieskie niebo i słońce, miła odmiana po ulewach, które przetaczały się przez dolinę i spowijały lasy mgłą przez większość lata 2016 roku – kiedy Justin skierował się na szlak. Szedł dróżką przez Kalghę, między piętrowymi drewnianymi pensjonatami i sadami jabłoni, w stronę skraju doliny. Szczekały psy, mężczyźni i kobiety doglądali drzew owocowych w oczekiwaniu na zbiory, a na lekkim, wilgotnym wietrze powiewały różnokolorowe flagi modlitewne. Obok Justina maszerował Andriej Gapon, Rosjanin, który spędził w dolinie trzy miesiące wakacji. Poznali się kilka tygodni wcześniej. Gapon był zafascynowany trzydziestopięcioletnim Amerykaninem, który wyjawił mu, że mieszka w górskiej jaskini z minimalnym zapasem sprzętu i prowiantu.

Teraz Justin wyruszał w cztero- lub pięciodniową wędrówkę do jeziora Mantalai, skupiska stawów w najwyższej części doliny i lodowatego źródła rzeki Parwati. Dla niektórych to teren, gdzie można rozbić namiot, etap himalajskiej wyprawy. Dla innych – cel, święte miejsce związane z Śiwą. Tak jak w całych Indiach, wiele elementów krajobrazu uznaje się tu za przejaw boskości. Same góry otaczające jezioro, o wierzchołkach sięgających ponad chmury, na wysokość ponad 6000 metrów, mają być częścią uosobienia wielkiego łańcucha Himalajów – starożytnego króla Himawata. Himawat jest ojcem Gangi i Parwati, bogiń, które przybierając postać rzek, wyzwalają się ze stanu zlodowacenia i spływają z wysokich szczytów, by wykarmić tę krainę. Ganga staje się Gangesem, tą wyjątkową indyjską rzeką, którą wierzący uważają za czystą, nieważne, jak bardzo zanieczyszczone byłyby jej wody. Tu jednak płynie Parwati – bogini miłości, harmonii i boskiej siły; żona Śiwy i matka Ganeśi, uwielbianego boga z głową słonia. Kiedy rzeka Parwati jest spokojna, przynosi życie i opóźnia śmierć, żywi i poi, chłodzi i uzdrawia. Gdy jednak pokaże swoje gwałtowne oblicze, staje się śmiercionośną siłą – wzbierając, smaga górskie zbocza i pochłania ziemię. Ta dwoistość odzwierciedla boginię, której imieniem ją nazwano. W niektórych wcieleniach Parwati jest łaskawa i wspierająca – ideał życiodajnej miłości. W innym ma zawieszone na szyi odcięte ludzkie głowy i poraża dziką, niszczycielską boską mocą.

Gapon chciał odprowadzić nowego przyjaciela. Idąc krętymi ścieżkami przez wioskę, schylając się pod gałęziami jabłoni, ciężkimi od dojrzewających owoców, byli tak pogrążeni w rozmowie, że źle skręcili i, jak się okazało, zrobili kółko. Roześmiali się. „Interesujący sposób rozpoczęcia podróży” – powiedział Justin, zwracając uwagę na ten omen: oto zgubił się, jeszcze zanim zdążył wyruszyć. Kiedy znaleźli ścieżkę, która prowadziła do początku górskiego szlaku, Justin zaczął mówić o pomyśle chodzącym mu od pewnego czasu po głowie: stworzeniu w internecie rodzaju miejsca upamiętnienia poszukiwaczy przygód, którzy odeszli. Ich cyfrowe ślady mogłyby służyć za mowy pogrzebowe, peany na cześć ich życia.

Gaponowi coś nie pasowało. Widział, że Justin niepokoi się czekającą go wędrówką. Rosjanin zaproponował, że będzie mu towarzyszyć do jeziora Mantalai; znał trasę, bo właśnie wrócił z trekkingu z przewodnikiem w tamte rejony i dalej, przez wysokogórską przełęcz do sąsiedniej doliny. Wyprawa była trudna, ale ważna, głęboka i z chęcią by ją powtórzył, zwłaszcza z kimś takim jak Justin. Był rozczarowany, kiedy ten uprzejmie odmówił.

Wielu pielgrzymów i podróżników wynajmuje przewodników i tragarzy, by pomagali im w wędrówce nad jezioro, gotowali posiłki i zakładali obozy, ale Justinowi trafiła się inna okazja. Pewien sadhu, hinduski święty mąż, zaprosił go na pielgrzymkę do tego świętego miejsca, gdzie miał uczyć Justina jogi i medytacji, tak by ten doświadczył ascezy. Justin planował zostać nad jeziorem dziesięć dni. Mieli się żywić skromnymi zapasami, które z sobą zabierali, i spać pod gołym niebem albo w jaskiniach. Justin chciał odbyć tę podróż sam, tylko z sadhu, jak powiedział Gaponowi. Wyobraził już sobie, jak ta wyprawa będzie wyglądać. Trzy dni wcześniej opowiedział o swoich planach wędrówki z hinduskim ascetą w internecie. „Chcę zobaczyć świat jego oczami, które, można powiedzieć, mają pięć tysięcy lat, poznać tę starożytną ścieżkę duchową – napisał na blogu i w mediach społecznościowych. – Włożę w to serce i zobaczę, co z tego wyniknie”.

Około południa Justin i Andriej dotarli do początku szlaku na łące usianej granitowymi głazami. Stąd ścieżka skręcała w las. Wysoko nad nimi trzęsły gałęziami hulmany, szare małpy o obsydianowych twarzach. Justin podał Gaponowi swój iPhone i poprosił, by zrobił mu zdjęcie na „początek duchowej podróży”. Popatrzył w obiektyw z łagodnym półuśmiechem.

Justin wykazał się wytrzymałością i determinacją, spędzając poprzednie trzy tygodnie samotnie w himalajskiej jaskini, gdzie miał niewiele więcej niż śpiwór i maczetę. Zaufał swojej więzi z sadhu, który obiecał poprowadzić go na tę pielgrzymkę. Jednak najbardziej w nowym przyjacielu Gapon podziwiał serce – pasję, z jaką ten starał się lepiej zrozumieć swoje miejsce w świecie. Mimo wszystko, chociaż Justin był wytrawnym podróżnikiem, doświadczonym w biwakowaniu, Rosjanin odczuwał niepokój. Plan był ambitny. Jezioro Mantalai leżało na wysokości 4100 metrów, na szerokim, odkrytym siodle, bez drzew, które osłaniałyby przed wiatrem i zapewniły drewno na opał, by ogrzać się, gdy temperatura spadnie poniżej zera. W małym brązowym plecaku Justin nie miał ani kuchenki, ani paliwa, więc Gapon wcisnął mu w dłoń pożegnalny prezent, w sam raz dla kogoś, kto cenił zarówno praktyczność, jak i minimalizm: czerwoną wodoodporną zapalniczkę butanową. Gapon zapalał nią świece, kiedy sam spał w górskiej jaskini, i gaz w kuchence podczas swojej wyprawy nad jezioro Mantalai. Justin schował ją do plecaka.

Uściskali się, Justin się odwrócił i ruszył ścieżką w górę. Szybko zniknął w lesie. W dole huczała rzeka Parwati.
(…)

Harley Rustad „Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach”
Tłumaczenie: Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 344

Opis: Dolina Parwati w odległym zakątku Indii jawi się jako idylliczny azyl w Himalajach. Ma też jednak ciemną stronę – zniknęły tam bez śladu dziesiątki turystów z całego świata, w większości młodych podróżników spragnionych wyzwań. Przyczyn do dziś nie udało się ustalić: czy padli ofiarą przestępstwa, nieszczęśliwego wypadku, czy postanowili zerwać z dotychczasowym życiem? Jednym z zaginionych jest Justin Alexander, Amerykanin, który kilka lat wcześniej zrezygnował z pracy w korporacji i z plecakiem wyruszył w świat. Swoje przygody relacjonował w mediach społecznościowych, z czasem stając się zakładnikiem wykreowanego wizerunku obieżyświata. Spał po jaskiniach w poszukiwaniu sensu życia, ale jednocześnie rozpaczliwie szukał zasięgu, żeby wrzucać do sieci nie zawsze prawdziwe relacje. W jednym z postów napisał, że rusza ze swoim guru na pielgrzymkę w Himalaje, by uczyć się jogi i medytacji. Nigdy nie wrócił. „Zagubiony w Dolinie Śmierci” to wciągająca opowieść o poszukiwaniu wolności, duchowości i próbie nadania życiu sensu. To także przejmująca historia Justina Alexandra i innych podróżników, którzy dotknięci „syndromem indyjskim” zatracili się w poszukiwaniu przygody.


Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek