Nieśmiertelna historia wojny trojańskiej i tragicznej miłości. Przeczytaj początek powieści „Pieśń o Achillesie” Madeline Miller

8 lipca 2021

„Pieśń o Achillesie” to głośny debiut Madeline Miller, autorki „Kirke”. Książka pokazuje znaną z „Iliady” opowieść o Troi z nowej perspektywy. Miller skupia się w szczególności na złożonej relacji między greckimi herosami Achillesem i Patroklosem. „Bardzo ważne było dla mnie, aby zachować wierność wydarzeniom przedstawionym przez Homera. Główną inspiracją dla mojej książki jest straszny moment w 'Iliadzie’, gdy Achilles dowiaduje się o śmierci Patroklosa. Intensywność jego reakcji jest szokująca. Oto wielki wojownik, półbóg, który beztrosko przeciwstawia się zasadom i skazuje na śmierć całą armię, zupełnie się rozkleja, rozpaczając z żalu i wściekłości. Chciałam zrozumieć, co takiego w Patroklosie i ich związku mogło wywołać tego rodzaju kryzys. Chociaż Homer mówi nam, co robią jego bohaterowie, nie mówi nam wiele o tym, dlaczego to robią. Kim był Achilles? I dlaczego tak bardzo kochał Patroklosa? Napisanie powieści było moim sposobem znalezienia odpowiedzi na to pytanie” – tłumaczy Madeline Miller. Poniżej możecie przeczytać pierwsze dwa rozdziały powieści, której narratorem jest Patroklos.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mój ojciec był królem i synem królów. Był niski, jak większość z nas, i barczysty jak wół. Poślubił moją matkę, kiedy miała czternaście lat i wedle zapewnienia kapłanki była dojrzała. Chodziło o dobrą partię: panna była jedynaczką i fortuna jej ojca miała przypaść jej mężowi.

Dopiero po ślubie dowiedział się, że żona jest ograniczona. Jej ojciec dobrze pilnował, aby do samej ceremonii miała zakrytą twarz, a mój ojciec mu uległ. Zawsze były niewolnice i chłopcy służebni, gdyby okazała się brzydka. Mówią, że kiedy unieśli w końcu welon, moja matka się uśmiechnęła. I wyszło na jaw, że jest głupia. Bo panny młode się nie uśmiechają.

Kiedy przyszedłem na świat, ojciec wyrwał mnie z jej ramion i powierzył piastunce. Położna z litości dała matce poduszkę, żeby miała co trzymać zamiast mnie. Matka ją przytuliła, jakby nie zauważyła podmiany.

Mały i cherlawy, szybko stałem się powodem rozczarowania. Nie byłem zwinny. Nie byłem silny. Nie umiałem śpiewać. Najlepszym, co dało się o mnie powiedzieć, było to, że nie jestem chorowity. Przeziębienia i napady drgawek, zwyczajne dolegliwości u moich rówieśników, mnie się nie imały. To tylko budziło podejrzenia w ojcu. Może byłem odmieńcem, podrzutkiem z innego świata? Trzęsły mi się ręce, kiedy czułem na sobie jego gniewny wzrok. Mojej matce ulewało się z ust wino.

*

Mam pięć lat, kiedy przychodzi kolej na ojca, by urządził igrzyska. Zjeżdżają mężowie z tak dalekich stron jak Tesalia i Sparta i nasze skarbce wzbogacają się o ich złoto. Setka sług przez dwadzieścia dni ubija bieżnię i usuwa kamienie. Ojciec chce mieć najwspanialsze igrzyska swego pokolenia.

Najlepiej pamiętam biegaczy, orzechowobrązowe ciała namaszczone oliwą, rozciągające się na bieżni w pełnym słońcu. Dojrzali barczyści mężowie mieszają się z gołobrodymi młodzianami i chłopcami, wszyscy mają mocne, rzeźbione łydki.

Zabito w ofierze byka, spuszczając z niego krew w ziemię i do ciemnych czar z brązu. Szedł spokojnie na śmierć, co dobrze wróżyło igrzyskom.

Biegacze zebrali się przed podium, gdzie ojciec i ja siedzimy pośród nagród, które wręczymy zwycięzcom. Są złote kratery do mieszania wina z wodą, trójnogi z kutego brązu i jesionowe włócznie zakończone szlachetnymi żeleźcami, ale prawdziwe trofeum spoczywa w moich rękach: wieniec ze świeżo ściętego wawrzynu o szarozielonych liściach wypolerowanych na błysk moim kciukiem. Ojciec powierzył mi go bez przekonania. Uspokajał siebie samego, mówiąc, że mam go tylko trzymać, nic więcej.

Pierwsi pobiegną najmłodsi chłopcy. Przestępują z nogi na nogę, czekając na znak kapłana. Są w wieku, kiedy się szybko rośnie, i spod napiętej skóry wystają im szpiczaste, patykowate kości. Mój wzrok pada na jasną głowę wśród dziesiątków ciemnych zmierzwionych czupryn. Pochylam się zaciekawiony. W słońcu włosy tego chłopca lśnią jak miód i połyskuje w nich złoto – książęcy diadem.

Jest niższy od współzawodników i w przeciwieństwie do nich, jeszcze w dziecięcy sposób pulchny. Jego włosy są długie, związane z tyłu rzemykiem, i aż skrzą się na mocno śniadych plecach. Twarz, kiedy się odwraca, jest poważna jak u dorosłego mężczyzny.

Gdy tylko kapłan uderza w ziemię, jasnowłosy chłopiec wyprzedza starszych od siebie i potężniej zbudowanych konkurentów. Biegnie lekko, jego pięty mienią się różowo jak liżące języki. Wygrywa.

Patrzę, jak ojciec zabiera mi wieniec z kolan i koronuje zwycięzcę; liście laurowe na płowych włosach chłopca zdają się prawie czarne. Jego ojciec, Peleus, podchodzi uśmiechnięty i dumny. Królestwo Peleusa jest mniejsze od naszego, lecz wieść niesie, że jego żona jest boginką i że kochają go poddani. Mój ojciec przygląda się z zazdrością. Jego żona jest głupia, a syn zbyt powolny, żeby pobiec choćby w grupie najmłodszych. Odwraca się do mnie.

– Oto jaki powinien być syn.

Bez wieńca czuję pustkę w rękach. Patrzę, jak król Peleus obejmuje syna. Widzę, jak chłopiec ze śmiechem wyrzuca wieniec w górę i z powrotem go łapie. Twarz mu jaśnieje zwycięstwem.

*

Oprócz tej sceny pamiętam tylko strzępy obrazów z mojego ówczesnego życia: ojciec z zachmurzoną miną na tronie, mój ukochany drewniany konik, matka na plaży z oczami zwróconymi na Morze Egejskie. W tym ostatnim wspomnieniu zbieram płaskie kamienie i puszczam dla niej kaczki, pac, pac, pac, pac… Wydaje się, że lubi patrzeć, jak zmarszczki na wodzie rozchodzą się i wygładzają. Albo lubi samo morze. Na jej skroni bieli się gwiaździste znamię, blizna po tym, jak jej ojciec uderzył ją rękojeścią miecza. Z piasku, tam gdzie zagrzebała stopy, wystają same palce, a ja, szukając kamieni, staram się ich nie trącać. Wybieram kamyk i ciskam w wodę, zadowolony, że jestem w tym dobry. To jedyne wspomnienie, jakie mam o matce, tak świetliste, że chyba musiałem to zmyślić. Przecież niepodobieństwem było, żeby ojciec wypuścił nas samych razem, głupiego syna z jeszcze głupszą żoną. Zresztą gdzie my jesteśmy? Nie rozpoznaję tej plaży, tego kawałka brzegu. Tyle się od tamtej pory wydarzyło.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zostałem wezwany przed króla. Pamiętam, jak tego nie znosiłem: najpierw marsz przez ogromną salę tronową, potem klęczenie na kamiennej posadzce. Niektórzy królowie zdobywali się na dywany pod kolana posłańców, którzy mieli do przekazania długie wiadomości. Ale nie mój ojciec.

– Córka króla Tyndareosa jest wreszcie gotowa do małżeństwa – powiedział.

Znałem to imię. Tyndareos był królem Sparty i posiadał wielkie obszary najżyźniejszych ziem na południu, których mój ojciec pożądał. Słyszałem też pogłoski o jego córce sławionej za wyjątkową urodę. Mówiono, że jej matka, Leda, została zniewolona przez samego Zeusa, króla wszystkich bogów, w przebraniu łabędzia. Dziewięć miesięcy później jej łono wydało dwie pary bliźniąt: Klitajmestrę i Kastora, dzieci jej męża śmiertelnika, oraz Helenę i Polideukesa, urocze łabędziątka boga. Lecz bogowie uchodzili za marnych rodziców; oczekiwano, by Tyndareos uznał całą czwórkę.

Nie zareagowałem na ojcowskie słowa. Takie rzeczy nic dla mnie nie znaczyły.

Ojciec odchrząknął, bardzo donośnie w głuchej ciszy sali tronowej.

– Przydałoby się mieć ją w naszej rodzinie. Pojedziesz i wystąpisz jako konkurent.

W sali nie było nikogo innego, więc tylko on mógł słyszeć moje prychnięcie. Ale darowałem sobie wszelkie słowa protestu. Ojciec dobrze wiedział, co mógłbym powiedzieć: że mam dziewięć lat, jestem brzydki, mało obiecujący, niezainteresowany.

Wyruszyliśmy następnego rana, objuczeni darami i podróżnym prowiantem. Eskortowała nas straż w najlepszych zbrojach. Z samej podróży niewiele pamiętam – wiodła przez ląd, mijane okolice nie zostawiały żadnych wrażeń. Na czele kawalkady ojciec wydawał nowe rozkazy emisariuszom i sekretarzom, którzy rozjeżdżali się we wszystkie strony. Patrzyłem ze spuszczoną głową na skórzane wodze, gładziłem kciukiem ich mechatą końcówkę. Nie wiedziałem, co tam robię. To było niezrozumiałe, jak wiele innych rzeczy, które robił ojciec. Osioł kołysał się na boki, a ja wraz z nim, zadowolony, że mam choć taką rozrywkę.

Nie byliśmy pierwszymi konkurentami, którzy zjechali do twierdzy Tyndareosa. W stajniach pełnych koni i osłów krzątała się rzesza sług. Ojciec wyglądał na niezbyt zadowolonego z przyjęcia, jakie nam zgotowano; widziałem, jak ze zmarszczonym czołem pociera kamień paleniska w naszej komnacie. Przywiozłem z domu zabawkę, konika z ruchomymi nogami. Podnosiłem jedną, potem drugą, wyobrażając sobie, że przyjechałem na nim, a nie na oślim grzbiecie. Zlitował się nade mną jakiś strażnik i pożyczył mi kości. Rzucałem je na podłogę, aż wyszły same szóstki w jednym rzucie.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym ojciec kazał mi się wykąpać i uczesać. Musiałem zmienić tunikę, potem zmienić na jeszcze inną. Przebierałem się posłusznie, chociaż nie widziałem różnicy między purpurą ze złotą nicią a szkarłatem ze złotą nicią. Ani jedna, ani druga tunika nie zakrywała moich guzowatych kolan. Ojciec wyglądał mocarnie i srogo z czarną brodą. Dar dla Tyndareosa stał przygotowany: krater z bitego złota z reliefem przedstawiającym historię księżniczki Danae. Zeus przyszedł do niej pod postacią złotego deszczu i spłodził Perseusza, pogromcę gorgony Meduzy, drugiego spośród naszych herosów, ustępującego sławą tylko Heraklesowi.

– Nie przynieś nam wstydu – powiedział ojciec, wręczając mi złoty dar.

Usłyszałem komnatę gościnną, nim ją zobaczyłem. Od wielkich kamiennych ścian odbijały się setki głosów, brzęk kielichów i zbroi. Słudzy pootwierali na oścież okna, by dać ujście zgiełkowi, i na wszystkich ścianach rozwiesili gobeliny – czysty przepych. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu ludzi we wnętrzu. Nie ludzi, poprawiłem się. Królów.

Wezwano nas na zgromadzenie, usadowiono na ławach wysłanych skórami wołów. Słudzy wycofali się w cień. Ojciec wpił mi palce w ramię, ku przestrodze, żebym się nie wiercił.

W tym spędzie książąt, herosów i królów rywalizujących o jedno jedyne trofeum panowała gwałtowność, ale umieliśmy małpować cywilizację. Ci młodzi mężczyźni przedstawiali się jeden po drugim, dumni ze swych lśniących czupryn, smukłych talii i kosztownych strojów z barwionych tkanin. Wielu było synami bądź wnukami bogów. Wszyscy dorobili się jednej, dwóch albo i więcej pieśni sławiących ich czyny. Tyndareos witał każdego z osobna i przyjmował od nich dary, które rosły w stos na środku komnaty. Każdemu oddawał głos, by przedłożył swoją kandydaturę.

Mój ojciec był z nich najstarszy, nie licząc męża, który, gdy przyszła jego kolej, powiedział, że zwie się Filoktet.

– Kompan Heraklesa – szepnął ktoś siedzący obok nas.

Dobrze rozumiałem podziw w jego głosie. Herakles był naszym największym herosem, a Filoktet najbliższym z jego towarzyszy, jedynym nadal żyjącym. Miał siwe włosy i mocne, żylaste palce, które zdradzały łucznika – same ścięgna obleczone skórą. I rzeczywiście, chwilę później uniósł największy łuk, jaki widziałem w swoim życiu, z polerowanego cisowego drewna, z majdanem opatrzonym w lwią skórę.

– Łuk Heraklesa – wyjaśnił. – Powierzony mi przez niego na łożu śmierci.

W naszych posiadłościach łuk budził kpiny jako broń tchórzy. Nikt by jednak nie powiedział czegoś podobnego o tym łuku; siła potrzebna, by go naciągnąć, zmuszała do pokory nas wszystkich.

Kolejny zalotnik, który wstał, żeby się przedstawić, miał oczy pomalowane jak kobieta.

– Idomeneus, król Krety. – Był smukły, z włosami długimi do pasa. Złożył w darze osobliwy żelazny topór o podwójnym obuchu. – To symbol mojego ludu.

Ruchy Kreteńczyka skojarzyły mi się z tancerkami, które tak lubiła moja matka.

A potem Menelaos, syn Atreusa, siedzący obok swego zwalistego jak niedźwiedź brata Agamemnona. Menelaos miał ogniście rude włosy, był silnej postury, muskularny, pełen życia. Ofiarował sztukę kosztownej, pięknie barwionej tkaniny.

– Chociaż ta dama nie potrzebuje żadnej ozdoby – dodał z uśmiechem.

To była bardzo zgrabna mowa. Żałowałem, że nie mam do powiedzenia czegoś równie błyskotliwego. Byłem jedynym zalotnikiem, który nie skończył dwudziestu lat, i nie miałem wśród przodków żadnego boga. Być może jasnowłosy syn Peleusa dałby sobie radę, pomyślałem. Ale jego ojciec trzymał go w domu.

Mężowie przedstawiali się jeden po drugim, aż ich imiona zaczęły mieszać mi się w głowie. Moja uwaga powędrowała ku podium, gdzie zauważyłem, po raz pierwszy, trzy zawoalowane kobiety siedzące u boku Tyndareosa. Wpatrywałem się w białe woale na ich twarzach, jakbym miał nadzieję pochwycić jakieś rysy kobiet, które się za nimi skrywały. Ojciec chciał jedną z nich na moją żonę. Wszystkie trzymały na kolanach ręce, pięknie ozdobione bransoletami. Jedna była wyższa od pozostałych. Wydało mi się, że widzę pojedynczy ciemny lok wystający spod rąbka jej woalu. Helena miała jasne włosy, więc to nie ona. W rozkojarzeniu przestałem słuchać królów i na dźwięk imienia mojego ojca przestraszyłem się. Tyndareos patrzył na nas.

– Witaj, Menojtiosie. Przykro mi z powodu śmierci twojej żony.

– Moja żona żyje, Tyndareosie. To mój syn przybywa dziś prosić o rękę twej córki.

Zapanowała cisza, podczas której ukląkłem, oszołomiony skierowanymi na mnie spojrzeniami.

– Twój syn nie jest jeszcze mężczyzną. – Głos Tyndareosa wydawał się bardzo odległy; niczego w nim nie wyczułem.

– Nie szkodzi. Ja jestem mężczyzną za nas dwóch. – To był rodzaj żartu, jaki Grecy uwielbiali, dosadny i chełpliwy. Nikt się jednak nie roześmiał.

– Rozumiem – odparł Tyndareos.

Kamienna posadzka wrzynała mi się w kolana, ale ani drgnąłem. Byłem przyzwyczajony do klęczenia. Po raz pierwszy doceniałem wprawę zdobytą w sali tronowej ojca.

Pośród ciszy ojciec znowu przemówił:

– Inni przynieśli brąz i wino, oliwę i wełnę. Ja przynoszę złoto, i jest to ledwie cząstka moich zasobów.

Byłem świadomy, że dotykam postaci z reliefu na pięknym kraterze: Zeusa wyłaniającego się z deszczu złotych promieni, wystraszonej księżniczki, tej pary złączonej w akcie cielesnym.

– Moja córka i ja jesteśmy wdzięczni za dar tak cenny, choć dla ciebie błahy.

Szmer w tłumie królów. To była zniewaga, której ojciec chyba nie rozumiał. Zapłoniłem się.

– Uczyniłbym Helenę królową mego dworu. Moja żona, jak ci wiadomo, nie jest zdolna rządzić. Prześcigam zamożnością wszystkich tych młodzieńców, a moje czyny mówią same za siebie.

– Myślałem, że pretendentem jest twój syn.

Uniosłem wzrok na dźwięk nowego głosu, kogoś, kto jeszcze nie przemawiał. Był ostatni w kolejce, siedział sobie spokojnie na ławie, jego kręcone włosy połyskiwały w świetle paleniska. Na jednej nodze miał nieregularną szarpaną bliznę, szew spinający ciemnobrązową skórę od pięty do kolana, owijający mięśnie łydki i niknący w cieniu pod tuniką. To wyglądało na ślad po nożu czy coś w tym rodzaju, cięcie od dołu ku górze z pierzastymi krawędziami, których delikatność maskowała brutalne okoliczności, w jakich musiało się to zdarzyć.

Ojciec wpadł w złość.

– Synu Laertesa, nie pamiętam, żeby udzielono ci głosu.

– Nie udzielono – odparł tamten z uśmiechem. – Wtrąciłem się. Ale nie musisz się mnie obawiać. Nie jestem w tej sprawie osobiście zainteresowany. Mówię wyłącznie jako obserwator.

Lekkie ożywienie na podium przyciągnęło mój wzrok. Jedna z zawoalowanych kobiet wyraźnie się poruszyła.

– Co on ma na myśli? – Ojciec był naburmuszony. – Skoro nie przyjechał tu po rękę Heleny, to po co? Niech wraca do swoich skał i kóz.

Mężczyzna uniósł brwi, ale się nie odezwał.

Tyndareos również zachował łaskawość.

– Jeśli, jak mówisz, twój syn ma być pretendentem, pozwól, aby się przedstawił.

Nawet ja wiedziałem, że przyszła kolej na mnie.

– Jestem Patroklos, syn Menojtiosa. – Mój głos z braku wprawy brzmiał piskliwie i chropowato. – Przybyłem jako pretendent do ręki Heleny. Mój ojciec jest królem i synem królów.

Nie miałem nic więcej do powiedzenia. Ojciec mnie nie przygotował; nie sądził, że Tyndareos każe mi zabrać głos. Wstałem, zaniosłem krater na stos z darami i postawiłem ostrożnie, tak żeby się nie przewrócił. Potem wróciłem na swoje miejsce. Nie ośmieszyłem się zbytnio, bo nie byłem rozdygotany, nie potknąłem się ani nie powiedziałem nic głupiego. A jednak paliłem się ze wstydu. Wiedziałem, jak muszę wyglądać w oczach tych dorosłych mężczyzn.

Tymczasem parada zalotników się nie kończyła. Klęczący teraz mężczyzna był olbrzymem o połowę wyższym od mojego ojca i jeszcze bardziej zwalistym. Za nim dwaj słudzy podtrzymywali ogromną tarczę, która wydawała się częścią jego zbroi. Sięgała mu od stóp do ukoronowanej głowy; żaden zwykły człowiek nie mógłby jej nosić. I to nie była ozdoba: poharatane, wyszczerbione brzegi świadczyły o bojach, w których brała udział. Ajas, syn Telamona, przedstawił się gigant. Mowę miał prostą i krótką, wywodził swój rodowód od Zeusa i twierdził, że jego mocarna postura jest dowodem trwałej przychylności prapradziada. W darze złożył włócznię z giętkiego, kunsztownie rzeźbionego drewna. Kute żelazne ostrze błyszczało w świetle pochodni.

W końcu przyszła kolej na człowieka z blizną.

– I cóż, synu Laertesa? – Tyndareos poprawił się na tronie, zwracając twarz do rozmówcy. – Co powie na to wszystko niezainteresowany obserwator?

Zapytany odchylił się w tył.

– Ciekaw jestem, co zrobisz, aby przegrani konkurenci nie wypowiedzieli ci wojny? Tobie albo szczęściarzowi, który poślubi Helenę. Widzę tu pół tuzina mężczyzn gotowych skoczyć sobie do gardeł.

– I to cię bawi.

Wzruszył ramionami.

– Bawi mnie ludzka głupota.

– Syn Laertesa szydzi z nas! – wykrzyknął olbrzym Ajas, z zaciśniętymi pięściami wielkości mojej głowy.

– W żadnym wypadku, synu Telamona.

– A więc, Odyseuszu? Może powiesz wreszcie, co myślisz. – Głos Tyndareosa po raz pierwszy zabrzmiał tak ostro.

Odyseusz znów wzruszył ramionami.

– To od początku było ryzykowne przedsięwzięcie, mimo fortuny i rozgłosu, jakie zdobyłeś. Każdy z tych mężów zna swą wartość. Nie dadzą się tak łatwo zbyć.

– To wszystko powiedziałeś mi w cztery oczy.

Widziałem, jak mój ojciec sztywnieje. Konspiracja. Nie on jeden miał gniew na twarzy.

– Istotnie. Ale teraz proponuję ci rozwiązanie. – Odyseusz uniósł obie ręce, puste. – Nie przywiozłem ci daru i nie zabiegam o Helenę. Jestem królem, jak tu powiedziano, skał i kóz. W zamian za moje rozwiązanie oczekuję nagrody, o której już mówiliśmy.

– Daj mi to rozwiązanie i będziesz ją miał.

Znowu lekkie poruszenie na podium. Jedna z kobiet musnęła dłonią szatę swej towarzyszki.

– W takim razie proszę, oto moja rada. Myślę, że powinniśmy pozostawić wybór Helenie. – Odyseusz urwał, pozwalając, by po sali przeszedł szmer niedowierzania; kobiety nie miały głosu w takich sprawach. – Wtedy nikt nie będzie mógł winić ciebie. Ale Helena musi wybrać teraz, bez zwłoki, bo inaczej będą mówili, że zrobiła to za twoim podszeptem albo z przymusu. I jeszcze jedno. – Podniósł palec. – Zanim wybierze, wszyscy pretendenci muszą złożyć przysięgę, że uznają wybór Heleny i staną w obronie jej męża przeciw każdemu, kto by śmiał mu ją odebrać.

Wyczuwałem ich wzburzenie. Przysięgę? I to w tak niebywałej sprawie. Żeby kobieta miała wybierać sobie męża? Królowie byli nieufni.

– Znakomicie. – Tyndareos, z nieprzeniknioną twarzą, zwrócił się do jednej z kobiet w woalach:

– Heleno, czy przyjmujesz tę propozycję?

– Tak, przyjmuję.

Jej niski i czarujący głos dotarł do najdalszego zakątka komnaty. Wypowiedziała tylko dwa słowa, a ja poczułem, jak dreszcz przebiega przez cały męski tłum wokół mnie. Nawet ja, dziecko, czułem to i byłem zdumiony mocą tej kobiety, która mimo zasłoniętej twarzy potrafiła przykuć uwagę całej sali. Mówiono o niej, nagle sobie przypomnieliśmy, że miała złocistą skórę i ciemne oczy błyszczące jak obsydian, na który wymienialiśmy oliwę. W tamtym momencie Helena warta była więcej niż wszystkie dary zalotników razem wzięte. Warta była naszego życia.

Tyndareos skinął głową.

– A zatem niech tak będzie. Niech wszyscy gotowi złożyć przysięgę uczynią to teraz.

Słyszałem pomruki, na wpół gniewne głosy. Ale nikt nie wyszedł. Głos Heleny i woal, lekko falujący pod jej oddechem, trzymały nas wszystkich w skupionym napięciu.

Wezwany co prędzej kapłan powiódł do ołtarza białą kozę. Tu, w środku, był to praktyczniejszy wybór niż ofiara z byka, który krwią z podciętego gardła mógłby nazbyt powalać kamienną podłogę. Zwierzę skonało szybko i mężczyzna wymieszał jego ciemną krew z cyprysowym popiołem z paleniska. Naczynie zasyczało głośno w ciszy sali.

– Ty będziesz pierwszy. – Tyndareos wskazał Odyseusza.

Nawet dziewięcioletnie dziecko mogło docenić trafność tego posunięcia. Odyseusz już się popisał nadmiarem sprytu. Nasze wątłe sojusze utrzymywały się tylko wówczas, gdy nikomu nie pozwalano górować zbytnio nad resztą. Zerkając dokoła, widziałem na twarzach królów uśmieszki satysfakcji; mądrala z Itaki wpadł we własne sidła.

Odyseusz skrzywił w półuśmiechu usta.

– Oczywiście, z przyjemnością.

Na moje oko robił dobrą minę do złej gry. Podczas obrzędu ofiarnego wyraźnie usuwał się w cień, jakby liczył, że o nim zapomną. Teraz wstał i ruszył do ołtarza.

– Otóż, Heleno… – Zawiesił głos, z na wpół wyciągniętym ramieniem w stronę kapłana. – Pamiętaj, że przysięgam tylko w geście braterstwa, nie jako zalotnik. Gdybyś wybrała mnie, nigdy byś sobie tego nie wybaczyła.

Jego żart wywołał pojedyncze śmiechy wśród królów. Wszyscy wiedzieli, że to nieprawdopodobne, by taka perła jak Helena wybrała króla jałowej Itaki.

Kapłan przywoływał nas kolejno do ognia i znaczył nam nadgarstki krwią i popiołem, wiążącymi niczym łańcuchy. Z uniesioną ręką, by każdy widział, powtarzałem słowa przysięgi.

Kiedy ostatni z mężów wrócił na swoje miejsce, Tyndareos powstał z tronu.

– Wybierz teraz, moja córko.

– Menelaos – powiedziała bez wahania ku zdumieniu nas wszystkich, spodziewających się rozterek i niepewności.

Odwróciłem się do rudowłosego mężczyzny, który podniósł się z twarzą rozciągniętą w uśmiechu. W niepohamowanej radości klepnął w plecy swego milczącego brata. Pozostałych ogarnął gniew, rozczarowanie, nawet rozpacz. Ale nikt nie sięgnął po miecz; krew na naszych nadgarstkach stężała i skrzepła.

– Zatem niech tak będzie. – Tyndareos też powstał. – Rad jestem przyjąć do swej rodziny drugiego syna Atreusa. Dostaniesz moją Helenę, jak twój zacny brat dostał moją Klitajmestrę. – Skinął w stronę najwyższej kobiety na znak, że może wstać, ale się nie poruszyła. Mogła go nie usłyszeć.

– A trzecia panna?! – wykrzyknął niski mężczyzna usadowiony obok giganta Ajasa. – Twoja bratanica. Może być dla mnie?

Sala wybuchnęła śmiechem i napięcie trochę zelżało.

– Spóźniłeś się, Teukrosie. – Głos Odyseusza przebił się przez gwar. – Ta mnie jest obiecana.

Nie dane mi było usłyszeć więcej. Ojciec chwycił mnie za ramię i w złości ściągnął z ławy.

– Nic tu po nas.

Jeszcze tamtego wieczoru ruszyliśmy w drogę powrotną i dosiadałem osła, czyniąc wielkie rozczarowanie: nie pozwolono mi nawet zerknąć na sławetne oblicze Heleny.

Ojciec nigdy więcej nie wspomniał o naszej wyprawie, a mnie, gdy wróciłem do domu, szczegóły tej wizyty dziwnie przeinaczyły się w pamięci. Krew i ślubowanie, sala pełna królów – wszystko zdawało się odległe i rozmyte, jak z zasłyszanej opowieści aojdy, a nie jak coś, co sam przeżyłem. Czy naprawdę klęczałem tam przed nimi? I jak było z tą przysięgą? Sama myśl o tym wydawała się absurdalna, głupia i nieprawdopodobna niczym sen z poprzedniej nocy.
(…)

Madeline Miller „Pieśń o Achillesie”
tłumaczenie: Urszula Szczepańska-Bukowska
wydawnictwo: Albatros
liczba stron: 384

Opis: Nad Achillesem, synem króla i pięknej nimfy, ciąży straszliwe fatum. Tylko on może zapewnić Grecji wygraną w wyniszczającej wojnie. Ale zwycięstwo dopełni się wtedy, kiedy zginie. Zapowiedź tej tragedii nie opuszcza go ani na krok, lecz Achilles nie żyje w jej cieniu. Jest najpiękniejszym, najsilniejszym i najbardziej utalentowanym synem Grecji, złotym dzieckiem, które z czasem przeistacza się w największego bohatera swoich czasów. Patroklosowi brakuje tego wszystkiego, co ma Achilles. Jest wygnańcem – dziwnym, słabym i nic nieznaczącym. A jednak pewnego dnia między chłopcami zadzierzga się nić przyjaźni… Kiedy po latach Grecję obiega wieść o porwaniu do Troi pięknej Heleny, Achilles, uwiedziony obietnicą nieśmiertelnej sławy, z innymi bohaterami gotuje się do walki. Razem z nim rusza Patroklos. Jeszcze nie wiedzą, że na polach pod Troją los upomni się o swoje – niezależnie od prób, które podejmą, aby go oszukać. To opowieść o bogach, królach, nieśmiertelnej sławie i ludzkich uczuciach.

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek