Największe zbiorowe samobójstwo w czasach nowożytnych. Fragment książki „Co się stało w Jonestown?” Jeffa Guinna

10 września 2020

Opublikowana w Serii Reporterskiej Wydawnictwa Poznańskiego książka „Co się stało w Jonestown?” Jeffa Guinna to portret Jima Jonesa, wpływowego przywódcy sekty, który stał za największym zbiorowym samobójstwem, jakie popełniono w czasach nowożytnych. Książka opisuje jego życie osobiste, od romansów i zażywania narkotyków po oszukiwanie wiernych i decyzję o przeniesieniu wyznawców do Gujany, odkrywając nowe szczegóły na temat wydarzeń, które doprowadziły do tragedii w 1978 roku. „Jim Jones uosabia najgorsze, co może się zdarzyć, gdy pozwolimy jednej osobie dyktować to, co słyszymy i w co wierzymy” – mówi autor. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki, przybliżający okoliczności odkrycia ciał.

Prolog
Gujana, 18–19 listopada 1978 roku

Późnym popołudniem w sobotę 18 listopada 1978 roku do Georgetown, stolicy Gujany, położonej na północnym wybrzeżu Ameryki Południowej, zaczęły docierać nieskładne wiadomości radiowe. Brzmiały jak histeryczne doniesienia o katastrofie samolotu, do której doszło prawdopodobnie w gęstej dżungli ciągnącej się na północny zachód od miasta aż do granicy z Wenezuelą. Operatorzy centrali telefonicznej na lotnisku Ogle w Georgetown, którzy odebrali informację, przekazali ją dalej personelowi sztabu generalnego Sił Obrony Gujany. W skład SOG wchodziły nieliczne i słabo wyposażone oddziały wojska. Oficer dyżurny SOG nie wiedział o żadnych lotach wojskowych, więc jeśli rozbiła się jakaś maszyna – to nie była ich.

Około osiemnastej z północnego zachodu nadleciała cessna i wylądowała na Ogle, małym, drugorzędnym lotnisku w Georgetown, używanym głównie przez wojsko. Poza pilotem na pokładzie samolotu znajdowało się dwoje pasażerów – pilot innej porzuconej maszyny oraz ranna kobieta, Monica Bagby. Dwaj piloci, nadawcy wcześniejszych transmisji, byli równie niezrozumiali jak przez radio. Zdołali przekazać, że nie chodzi o katastrofę samolotu, ale raczej o atak na odcięte od świata lądowisko. Wcześniej cessna i inny samolot, DHC-3 Otter obsługujący Guyana Airways, poleciały do Port Kaituma, małej osady w dżungli, żeby zabrać stamtąd większą grupę, amerykańskiego kongresmena z personelem oraz innych pasażerów. W sumie na wąskim pasie startowym czekały trzydzieści trzy osoby, za dużo, żeby zmieścić się w samolotach, które łącznie miały dwadzieścia cztery miejsca. Kiedy pasażerowie uzgadniali między sobą, kto odleci teraz, a kto będzie musiał poczekać na dodatkowy samolot, zaatakowali ich ludzie z karabinami i dubeltówkami. Ofiary napaści były nieuzbrojone, więc doszło do rzezi. Otter został tak podziurawiony pociskami, że jeden z dwóch silników uległ zniszczeniu, z opon zeszło powietrze i samolot nie mógł wystartować. Pilot uciekł do sprawnej cessny. Jej pilot z kolei uznał, że nie może nic zrobić. Chcąc ratować życie, skoncentrował się na wyrwaniu spod ognia i spomiędzy ciał. Odleciał, zabierając ze sobą pilota ottera i kobietę, która została ranna, gdy na samym początku strzelaniny wsiadała do cessny.

Teraz, już w Ogle, opisywali makabryczną scenę z lądowiska w Port Kaituma. Na pewno zginął kongresmen i kilku towarzyszących mu dziennikarzy. Inni zostali ciężko ranni. Ci z lżejszymi obrażeniami i nieposzkodowani uciekli do dżungli. Świadkowie na lotnisku w Ogle nie wiedzieli, czy jednostronna strzelanina już się zakończyła. Było wielu ludzi z bronią, mnóstwo ciał, kałuże krwi.

Wiadomości natychmiast przekazano do siedziby premiera Forbesa Burnhama. Choć informacje pozostawały skąpe, było ich dość, by potwierdzić, że polecenie dokonania rzezi musiało przyjść z Jonestown.

Przez ponad cztery lata członkowie amerykańskiej grupy zwanej Świątynią Ludu wycięli pod swoją osadę trzy tysiące akrów lasu w sercu niedostępnej dżungli. Miejsce znajdowało się niecałe dziesięć kilometrów od Port Kaituma. Kolonię nazwali na cześć swojego przywódcy, Jima Jonesa. Rząd gujański początkowo odnosił się do przybyszów z sympatią. Wioska Amerykanów w północno-zachodniej części kraju zapobiegała wypadom ze strony Wenezueli, która rościła sobie prawa do tego regionu i od czasu do czasu groziła inwazją. Wkrótce jednak Jones i jego zwolennicy zaczęli sprawiać kłopoty. Nie stosując się do zasad obowiązujących w nowej ojczyźnie, założyli szkołę i szpital, a do tego protestowali, kiedy kazano im podporządkować się miejscowemu prawu. Jones miał problemy prawne w Ameryce, które wkrótce podążyły za nim do gujańskich sądów, a co najbardziej irytujące, rodziny niektórych mieszkańców Jonestown twierdziły, że ich krewni są tam przetrzymywani wbrew woli. Leo Ryan, kongresmen z rejonu zatoki San Francisco w Kalifornii, naprzykrzał się rządowi Gujany, upierając się, że pojedzie do Jonestown i zbada sprawę na miejscu. Kilka dni wcześniej Ryan przybył do Gujany z ekipą telewizyjną i dziennikarzami oraz osobami, które wywołały to całe zamieszanie – Zatroskanymi Krewnymi (tak nazwali swoją organizację). Wizyta od samego początku była chaotyczna. Jones powiedział, że nie wpuści Ryana, prasy i Zatroskanych Krewnych do Jonestown. Ryan dał jasno do zrozumienia, że przyjedzie tak czy siak i zażąda wstępu, a wszystko to na oczach dziennikarzy, którzy sprawią, że Gujana wyjdzie przed całym światem na nierozsądną i zacofaną. Po dalszych negocjacjach Jones niechętnie zgodził się wpuścić Ryana i niektórych jego towarzyszy. Wylecieli z Georgetown w piątek 17 listopada w towarzystwie urzędnika ambasady amerykańskiej, który poinformował wieczorem, że wszystko idzie dobrze. A teraz coś takiego.

Wjazd do Jonestown (fot. The Jonestown Institute/Wikimedia Commons).

W komunikacji radiowej między Georgetown a Port Kaituma były zakłócenia. Poza niespójnymi relacjami trzech ocalałych pasażerów cessny nikt w Georgetown nie miał dostępu do nowych informacji. Mogli tylko zgadywać, co wydarzyło się potem, ale jedna rzecz była pewna: przedstawiciele rządu Stanów Zjednoczonych będą wściekli.

Mimo trudności gospodarczych Gujana była dumnym socjalistycznym państwem, jednak geograficzna bliskość, a także niechętna, pragmatyczna akceptacja potęgi amerykańskiej, kazała jej stawiać dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi na pierwszym miejscu. Jeśli amerykański kongresmen naprawdę zginął, rząd amerykański mógłby nawet dokonać inwazji, a nie można było ryzykować pogwałcenia suwerenności Gujany i potencjalnego upokorzenia na arenie międzynarodowej. W sobotę około dziewiętnastej premier Burnham zarządził w swoim gabinecie spotkanie z amerykańskim ambasadorem Johnem Burke’em. Przywołał też dziesięciu najważniejszych ministrów oraz oficerów SOG i Obrony Cywilnej, gujańskiego programu szkolenia wojskowego dla młodzieży. Obrona Cywilna miała obóz w dżungli, około sześćdziesięciu kilometrów od Jonestown.

Burnham powiedział Burke’owi tyle, ile wiedział. Przyznał, że na razie nie da się nic zrobić. Nie było możliwości, by w Port Kaituma po zmroku wylądował samolot: wąski pas był wycięty w gęstej dżungli i musiałby być oświetlony. Nie było sposobu dowiedzieć się, ilu strzelców zaatakowało wcześniej lądowisko oraz co było ich celem oprócz zamordowania kongresmena Ryana i jego towarzyszy, wśród których najwyraźniej znajdowały się osoby próbujące uciec z Jonestown.

Desmond Roberts, gujański wojskowy, uczestnik tego spotkania, ostrzegał premiera i jego gabinet od wielu miesięcy, że Świątynia Ludu prawdopodobnie przemyca broń do Jonestown, ale Burnham nie zgodził się na przeprowadzenie śledztwa. Teraz Roberts zauważył, że zwolennicy Jonesa mogli dysponować już pokaźnym arsenałem. Ilu uzbrojonych ludzi może obsadzać lądowisko w Port Kaituma albo czaić się w dżungli pod Jonestown w oczekiwaniu na nowe ofiary? To może być coś więcej niż zwykła zasadzka. Może to rebelia na większą skalę. Mieszkańcy Jonestown byli fanatycznie oddani Jonesowi. Jeśli przywódca wezwałby ich do powstania, z całą pewnością by go posłuchali.

Od lat gujańskie biuro imigracyjne rejestrowało Amerykanów przyjeżdżających do kraju, by dołączyć do Świątyni Ludu. Zakładano, że żyje tam około dziewięciuset Amerykanów, około stu mężczyzn zdolnych do walki. Niewykluczone, że byli wśród nich doświadczeni w walce w dżungli weterani z Wietnamu. Siły Obrony Gujany nie mogły popełnić błędu. Trzeba było zachować ostrożność.

Domki, w których mieszkali członkowie sekty w Jonestown (fot. FBI/The Jonestown Institute/Flickr).

Ambasador Burke poprosił, by wojsko przy pierwszej okazji za wszelką cenę spróbowało dostać się na ten obszar. Szczególnie martwił się o rannych w strzelaninie na lądowisku Port Kaituma. Potrzebowali natychmiastowej ochrony i pomocy medycznej. Poza tym nalegał, aby bez względu na to, kto doprowadził do tego aktu przemocy, rząd postawił go jak najszybciej przed sądem. Ameryka oczekuje przynajmniej tego.

Burnham obiecał Burke’owi, że zrobi, co będzie w jego mocy. Oddziały SOG miały być natychmiast przetransportowane na lotnisko w Matthews Ridge, dwudziestopięciotysięcznym mieście położonym o pięćdziesiąt kilometrów od małego Port Kaituma. Stamtąd część drogi miały pokonać pociągiem, po czym nocą powędrować przez dżunglę i o świcie dotrzeć do Port Kaituma. Miały ocenić sytuację na miejscu i podjąć odpowiednie kroki. Burnham poprosił ambasadora, by pilnie przekazał rządowi amerykańskiemu głębokie wyrazy współczucia z powodu tego wydarzenia. Trzeba podkreślić, powiedział premier, że rząd gujański zrobił wszystko, by ułatwić kongresmenowi Ryanowi wizytę. Na tym spotkanie się zakończyło. Była dwudziesta pierwsza. Jeśli na lądowisku Port Kaituma ktoś przeżył, to od co najmniej czterech godzin pozostawał bez pomocy.

Roberts zebrał żołnierzy. Nie miał ich zbyt wielu do dyspozycji, może około stu. Przewieziono ich samolotami transportowymi do Matthews Ridge. Tam przesiedli się do pociągu i ruszyli nocą w kierunku Port Kaituma. W połowie drogi wysiedli; Roberts, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, dostał rozkaz zatrzymać się w obozie Obrony Cywilnej i włączyć do swojego oddziału grupę nastolatków. Uznał, że to fatalny pomysł – nikt nie wiedział, w jaki sposób przyjdzie walczyć, a dzieciaki z bronią mogły tylko stać się dodatkowym zagrożeniem. Mimo to posłuchał przełożonych. Teraz jego oddział liczył około stu dwudziestu ludzi.

Ruszyli dalej pieszo – zalecono ostrożność, uzbrojeni powstańcy z Jonestown mogli być wszędzie. Marsz przez dżunglę był trudny nawet za dnia, ale nocą był prawie niemożliwy. Północno-zachodnia dżungla w Gujanie należy do najgęstszych na świecie, do tego zamieszkują ją jadowite węże oraz kąsające owady. Poprzedniego dnia po południu nad regionem przeszła burza i z każdym krokiem żołnierskie buty tonęły w gęstym lepkim błocie. Posuwali się jednak naprzód i o świcie dotarli do Port Kaituma. Nie było śladu oporu, uzbrojonych ludzi, nikogo. Część żołnierzy została, zabezpieczyła lądowisko i powiadomiła przez radio Georgetown, że samoloty już mogą lądować, by ewakuować rannych oraz zabrać ciała zabitych. Potwierdzili, że Ryan jest wśród pięciu ofiar śmiertelnych. Było wielu rannych, kilka osób poważnie i te pilnie potrzebowały pomocy lekarskiej. Większość żołnierzy ostrożnie ruszyła z Port Kaituma czerwonawą gruntówką w głąb puszczy. Ponad sześć kilometrów dalej znaleźli się przy wąskiej przecince prowadzącej do Jonestown. Do osady Świątyni Ludu zostały już tylko jakieś trzy kilometry. Żołnierzom brakowało doświadczenia bojowego. Szli powoli, pewni, że nie unikną starcia. Strzelcy mogli czekać na nich wszędzie, ale atak nie nastąpił.

O wschodzie słońca zrobiło się duszno. Każdy oddech palił w nozdrza i płuca. Po wczorajszej gwałtownej burzy podłoże było grząskie. Gdy żołnierze wreszcie dotarli w pobliże Jonestown, z ziemi unosiły się kłęby pary, które znacznie ograniczały widoczność. Wokół rozbrzmiewały odgłosy dżungli – ptaki śpiewały, małpy wyły, w pobliskich krzakach szeleściły niewidoczne zwierzęta – ale gdy dotarli do ogrodzenia osady, nad okolicą wisiała złowroga cisza. Wszystko wskazywało na zasadzkę, pewnie dobrze uzbrojony oddział czaił się w ukryciu i czekał, aż intruzi znajdą się w zasięgu ognia. Gęsta przygruntowa mgła ograniczała widoczność do kilku metrów. Niektórzy żołnierze nie widzieli własnych stóp, ich buty niknęły w porannej mgle.

Oficerowie przekazali szeptem rozkazy, by żołnierze się rozproszyli, a potem otoczyli centralny plac osady. Z poprzednich wizyt gujańskiej policji i przedstawicieli rządu wiadomo było, że stoi tam spory pawilon. Miejsce na zbiórkę dobre jak każde inne.

Krąg żołnierzy zacieśniał się, wszyscy tylko czekali, aż padną strzały, które potwierdzą, że strzelcy z Jonestown są na stanowiskach. Nie doczekali się. Napięcie rosło, aż nagle żołnierze zaczęli się o coś potykać, coś jakby kłody rozrzucone na ziemi przez rebeliantów z Jonestown po to, aby utrudnić im ruchy. Gdy żołnierze spojrzeli w dół i machnięciami rąk rozpędzili mgłę, niektórzy zaczęli krzyczeć, a kilku z wrzaskiem uciekło do dżungli. Oficerowie szybko przeszli naprzód, a kiedy zobaczyli to, co inni, sami też chcieli krzyczeć. Zachowali jednak względny spokój i przystąpili do przegrupowania. Z mgły wyłonił się pawilon. Chcieli do niego podejść, ale drogę w każdym kierunku blokowały im leżące przeszkody. Kiedy mgła uniosła się i pozwoliła przyjrzeć się lepiej, przez radio poinformowali Georgetown, że w Jonestown stało się coś strasznego, coś jeszcze gorszego niż zbrojny bunt i atak na lądowisko w Port Kaituma. Szukali właściwych słów. To, co tego ranka zastali w Jonestown, przerastało wszelkie wyobrażenia, było prawie niemożliwe do opisania:

Wszędzie ciała, tak dużo ciał, że policzenie ich zdawało się niemożliwe, niezliczone ludzkie zwłoki.

Jeff Guinn „Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo”
tłumaczenie: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
ilość stron: 694

Opis: Kim był Jim Jones? Genialnym manipulatorem, szalonym guru, fałszywym prorokiem. Diabłem w ludzkiej skórze, który pociągnął ludzi ze sobą wprost do piekła. W listopadzie 1978 roku w Jonestown – wiosce od zera zbudowanej i zasiedlonej przez ludzi, którzy uwierzyli w Jonesa i jego projekt Świątyni Ludu – w ciągu jednej nocy zginęło ponad 900 kobiet, mężczyzn i dzieci. Część z nich odebrała sobie życie dobrowolnie, spożywając cyjanek. Inni zostali do tego przymuszeni. Opinią społeczną wstrząsnęły rewelacje o izolującej się w dżungli sekcie, której paranoiczny przywódca powiódł swoich wyznawców na śmierć. Ale ta tragiczna historia zaczęła się dwadzieścia lat wcześniej, kiedy ambitny pastor postanowił zmienić świat na lepsze… Porażający reportaż nagradzanego amerykańskiego dziennikarza śledczego, Jeffa Guinna, jest opowieścią o powolnym staczaniu się w szaleństwo. I o ludziach, którzy dla swojego guru zrobią wszystko.

fot. Nancy Wong/Wikimedia Commons

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek