Na pokładzie statku czai się zło. Przeczytaj fragment kryminału „Demon i mroczna toń” Stuarta Turtona

26 marca 2021

24 marca do księgarń trafiła najnowsza powieść Stuarta Turtona – „Demon i mroczna toń”. Po zaskakujących „Siedmiu śmierciach Evelyn Hardcastle”, kryminale w stylu Agathy Christie z delikatnym ukłonem w stronę science-fiction, autor proponuje czytelnikom historię w stylu Sherlocka Holmesa, tyle że rozgrywającą się na pełnym morzu i ubraną w siedemnastowieczny kostium. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.

Prolog

W 1634 roku Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, z placówkami rozsianymi w całej Azji i na Przylądku Dobrej Nadziei, była najbogatszym przedsiębiorstwem handlowym na świecie. Najbardziej dochodową spośród faktorii Kompanii była Batawia, z której na pokładzie galeonów zwanych indiamanami przywożono gałkę muszkatołową, pieprz i inne przyprawy oraz jedwab.

Pełne niebezpieczeństw rejsy trwały zwykle osiem miesięcy.

Oceany były w znacznej mierze nieskartografowane, posługiwano się prostymi, wręcz prymitywnymi instrumentami nawigacyjnymi. Istniał tylko jeden pewny szlak łączący Batawię z Amsterdamem. Statki, które z niego zbaczały, często przepadały bez wieści. Lecz nawet te trzymające się „kolein morskiego traktu” pozostawały na łasce chorób, sztormów i piratów.

Wielu spośród pasażerów statków wypływających z Batawii nigdy nie docierało do Amsterdamu.

1

Arent Hayes zawył z bólu, gdy w jego szerokie plecy trafił kamień.

Kolejny śmignął koło ucha. Trzeci uderzył w kolano i Arent się potknął. Powstrzymywany przez miejskich strażników motłoch – bezlitosna, idąca w setki ciżba z pianą na ustach, która pełnymi nikczemności czarnymi oczami rozglądała się już za kolejnymi pociskami – okrutnie szydził, wykrzykując obelgi.

– Kryj się, na litość boską! – zawołał błagalnie Sammy Pipps, przekrzykując wrzawę. Szedł chwiejnym krokiem po zakurzonej ziemi, jego kajdany lśniły w słońcu. – Im przecież chodzi o mnie.

Arent był znacznie roślejszy niż większość mężczyzn w Batawii, nie wyłączając Sammy’ego. Choć sam nie był więźniem, szedł tak, by jego potężne ciało znajdowało się pomiędzy dużo drobniejszym przyjacielem a tłumem, dzięki czemu skutecznie utrudniał atakującym celowanie.

Przed uwięzieniem Sammy’ego Pippsa przezywano ich Niedźwiedziem i Wróblem. Jeszcze nigdy oba te przydomki nie wydawały się tak adekwatne.

Pippsa wyprowadzono z lochu i powiedziono do portu, gdzie już czekał statek mający przetransportować go do Amsterdamu. Eskorta składała się z czterech muszkieterów, którzy trzymali się na dystans, aby przypadkiem nie stać się celem tłumu.

– Płacisz mi za ochronę – przypomniał mu Arent, ściągając z powiek zlepiony potem kurz i usiłując ocenić odległość, jaka dzieliła ich od bezpiecznego schronienia. – Będę to robił tak długo, jak zdołam.

Wejścia do portu na końcu głównego bulwaru Batawii strzegła wielka brama. Kiedy przez nią przejdą, znajdą się poza zasięgiem tłumu. Niestety, wlekli się w ogonie ślimaczo sunącego w upale długiego orszaku i wydawało się, że od chwili, w której w południe opuścili wilgotny loch, nawet na krok nie zbliżyli się do bramy.

Tuż przy nogach Arenta upadł z głuchym odgłosem spory kamień, obsypując mu buty wyschniętym błotem. Kolejny odbił się od oków Sammy’ego. Handlarze sprzedawali je prosto z worków i nieźle na tym zarabiali.

– Przeklęta Batawia! – warknął Arent. – Kanalie zrobią wszystko, by zapełnić sakiewkę.

W zwykły dzień ci sami ludzie kupowaliby u piekarzy, krawców, szewców, producentów lepiszcza, wytapiaczy świec i wszystkich tych, którzy rozstawiali stragany wzdłuż bulwaru. Śmialiby się i narzekali na piekielny upał. Ale wystarczy zakuć człowieka w kajdany i wystawić go na mękę, by nawet w najpotulniejsze dusze wstąpił diabeł.

– Zależy im na mojej krwi – rzucił Sammy, usiłując odepchnąć przyjaciela. – Ratuj skórę, błagam cię.

Arent spojrzał z góry na swego przerażonego druha, który bezskutecznie napierał dłońmi na jego pierś. Ciemne loki Sammy’ego kleiły się do czoła, wysokie kości policzkowe były fioletowe od razów, które spadły na niego za kratami, a z szeroko otwartych, zwykle pełnych kpiarskiego spojrzenia brązowych oczu biła rozpacz.

Nawet udręczony nic nie tracił ze swej urody.

Dla odmiany Arent był wystrzyżony i miał spłaszczony nos; wskutek niewprawnego posługiwania się batem kilka lat temu dorobił się długiej blizny na brodzie i szyi, a do tego w trakcie bójki ktoś odgryzł mu kawałek prawego ucha.

– W porcie będziemy bezpieczni. – Arent podniósł głos, by przekrzyczeć wiwaty, które zaczęto wznosić z przodu, tam gdzie na czele orszaku na grzbiecie białego ogiera jechał gubernator generalny Jan Haan, wyprostowany, w kaftanie pod napierśnikiem i z obijającym się o zbroję rapierem.

Przed trzynastoma laty w imieniu Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej nabył leżącą tu wioskę i niezwłocznie po podpisaniu umowy puścił ją z dymem, a popiół, w który się obróciła, wykorzystał do wykreślenia sieci ulic, kanałów i zabudowań mającego urosnąć na jej miejscu miasta.

Teraz, gdy Batawia cieszyła się sławą najbardziej dochodowej faktorii Kompanii, Haana wezwano do Amsterdamu, aby dołączył do Siedemnastu Panów, tajemniczej rady sprawującej kontrolę nad Kompanią.

Ogier biegł kłusem, a tłum na bulwarze zalewał się łzami, wznosił gromkie okrzyki i wyciągał dłonie, usiłując dotknąć nóg gubernatora. Błogosławiono mu i rzucano kwiaty.

Haan wszystko to ignorował, trzymał fason i patrzył prosto przed siebie. Łysy, z haczykowatym nosem, kojarzył się Arentowi z jastrzębiem, który przysiadł na końskim grzbiecie.

Próbowało za nim nadążyć czterech zasapanych niewolników niosących pozłacany palankin jego żony i córki. Tuż obok biegła, wachlując się w upale, poczerwieniała służąca gubernatorowej.

Dalej czterech krzywonogich muszkieterów dźwigało skrzynię zawierającą Kaprys. Pot spływał im po czołach i skapywał na dłonie, utrudniając chwyt. Często się potykali i wtedy na ich obliczach malował się strach, wiedzieli bowiem, jaka spotka ich kara, jeśli uszkodzą zdobycz gubernatora.

Podążał za nimi bezładny tłum dworzan i pochlebców, wysokich urzędników i faworytów rodziny, którzy w ramach nagrody za lata intryg zyskali krępującą sposobność odprowadzenia gubernatora na pokład statku opuszczającego Batawię.

Rozkojarzony obserwacją orszaku, Arent na chwilę odsłonił przyjaciela, co tłum natychmiast wykorzystał. Ktoś cisnął kamieniem i trafił Sammy’ego w twarz. Z rozcięcia na policzku popłynęła krew, rzecz jasna ku uciesze ciżby.

Straciwszy nad sobą panowanie, Arent schylił się, podniósł kamień i rzucił nim w człowieka, który wymierzył cios, po czym chwycił mężczyznę za bark i popchnął na ziemię. Oburzony motłoch zawył i naparł na strażników eskortujących więźnia.

– Niezły rzut – mruknął z uznaniem Sammy, chowając głowę przed deszczem kamieni.

Arent dotarł do portu, kulejąc, obolały na całym swym potężnym ciele. Sammy, mimo że praktycznie wyszedł bez szwanku, jeśli nie liczyć paru siniaków, wydał na widok otwierającej się bramy głośne westchnienie ulgi.

Witani gdakaniem kur w wiklinowych koszach oraz pełnymi smutku spojrzeniami świń i krów, wkroczyli do labiryntu skrzyń, zwojów grubych lin i beczek poustawianych w wysokie stosy. Hałaśliwi dokerzy ładowali towary na kołyszące się przy nabrzeżu łodzie, przewożące je na pokłady siedmiu indiamanów zakotwiczonych na połyskujących wodach portu. Ze zwiniętymi żaglami i nagimi masztami wyglądały jak martwe chrząszcze ze sterczącymi odnóżami, lecz wkrótce każdy z nich miał ożyć, zapełniając się trzema setkami pasażerów i członków załogi.

Ludzie potrząsali sakiewkami na kursujących tam i z powrotem przewoźników i przeciskali się do przodu, gdy wywołano nazwę ich statku. Dzieci bawiły się w chowanego wśród skrzyń albo trzymały maminych spódnic, podczas gdy ojcowie rzucali gniewne spojrzenia błękitnemu przestworowi, usiłując przegnać nimi dryfujące po niebie pojedyncze chmury.

Zamożniejsi pasażerowie trzymali się nieco z boku, stojąc pod parasolami w otoczeniu służby i drogich kufrów. Utyskiwali na upał, wachlowali się i pocili obficie w koronkach i krezach.

Gdy orszak się zatrzymał, brama zaczęła się zamykać. Hałaśliwe odgłosy tłumu nieco przycichły.

Od skrzyń odbiło się jeszcze kilka rzuconych w ostatniej chwili kamieni i atak dobiegł końca.

Arent odetchnął z ulgą i zgiął się wpół, opierając dłonie na kolanach. Krople potu skapywały z jego czoła na zapiaszczoną ziemię.

– Bardzo cię poturbowali? – spytał Sammy, patrząc na siniaki przyjaciela.

– Mam potężnego kaca – stęknął Arent. – Poza tym właściwie nic mi nie jest.

– Czy straż przejęła mój ekwipunek alchemiczny? – W głosie Sammy’ego pobrzmiewała autentyczna obawa. Jako człowiek licznych talentów, był zdolnym alchemikiem; jego wyposażenie obejmowało tynktury, proszki i mikstury, które wymyślał dla ułatwienia procesu dedukcyjnego. Stworzenie niektórych spośród tych specyfików zabrało wiele lat i wymagało wykorzystania trudno dostępnych składników.

– Nie, zabrałem go z twojego alkierza, zanim przeszukali dom – odparł Arent.

– To dobrze – ucieszył się Sammy. – W zielonym słoiczku znajdziesz balsam. Wcieraj go w rany codziennie rano i wieczorem.

– Masz na myśli tę cuchnącą szczynami breję? – spytał Arent, krzywiąc się z niesmakiem.

– Nie inaczej. Dobry balsam musi cuchnąć szczynami.

Od strony kei zbliżał się muszkieter, wołając Sammy’ego. Miał wysłużony kapelusz z czerwonym piórem i opadającym na oczy miękkim rondem. Na ramiona muszkietera spływała plątanina ciemnoblond włosów, a policzki porastała gęsta broda.

Arent spojrzał na niego z aprobatą.

Większość batawskich muszkieterów należała do gubernatorskiej straży przybocznej. Prężyli się, salutowali i celowali w spaniu z otwartymi oczami. Tymczasem złachany mundur tego żołnierza dowodził, że jego właściciel doświadczył prawdziwej wojaczki. Na podziurawionym od kul i rapierów, wielokrotnie łatanym niebieskim kaftanie widniały stare plamy po krwi. Z sięgających do kolan czerwonych pludrów wystawały opalone owłosione nogi, pełne blizn i śladów po ukąszeniach komarów. Przytroczone do pasa miedziane flaszki z prochem strzelniczym obijały się o woreczki z saletrowymi zapałkami.

Stanąwszy przed Arentem, muszkieter energicznie podniósł i opuścił jedną nogę.

– Poruczniku Hayes, jestem Jacobi Drecht – oznajmił, przeganiając sprzed nosa muchę. – Dowodzę gubernatorską strażą przyboczną. Popłynę z wami, aby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie gubernatora generalnego. – Następnie zwrócił się do muszkieterów eskortujących Arenta i Sammy’ego: – Do łodzi, chłopcy. Gubernator chce, aby pan Pipps znalazł się na pokładzie Saardama, zanim…

– Wysłuchajcie mnie! – dobiegł z góry czyjś chrapliwy głos.

Mrużąc oczy i wyciągając szyje, cała trójka spojrzała pod słońce.

Na stercie skrzyń stała postać w szarych łachmanach. Jej dłonie i twarz, jeśli nie liczyć wąskiej szczeliny na oczy, spowijały przesiąknięte krwią bandaże.

– Trędowaty – mruknął ze wstrętem Drecht.

Arent odruchowo zrobił krok do tyłu. Od małego wpajano mu lęk przed tymi straconymi ludźmi, których sama obecność potrafiła sprowadzić nieszczęście na wioskę. Jedno kaszlnięcie, a nawet najlżejszy dotyk oznaczały długą i bolesną śmierć.

– Zabijcie go i spalcie – zarządził gubernator z czoła orszaku. – Nie ma przyzwolenia na obecność trędowatych w mieście.

Skonsternowani muszkieterzy spojrzeli po sobie. Człowiek w łachmanach znajdował się zbyt wysoko, by dało się go dosięgnąć pikami, muszkiety załadowano już na Saardama, a nikt nie miał łuku.

Nie zważając na poruszenie, które wywołał, trędowaty przeszywał wzrokiem stojących przed nim ludzi.

– Wiedzcie, że na pokładzie Saardama podróżuje mój mistrz. – Błądzące spojrzenie zahaczyło o Arenta, budząc trwogę w sercu najemnika. – Władca wszystkiego, co ukryte. Suzeren tego, co mroczne i rozpaczliwe. Wysłuchajcie ostrzeżenia wydanego na mocy pradawnych praw. Ładunek tego statku jest splamiony grzechem, toteż każdego, kto wejdzie na jego pokład, czeka niechybna zguba. Saardam nie dotrze do Amsterdamu.

Gdy trędowaty wypowiadał ostatnie słowo, brzeg jego złachmanionej szaty nagle stanął w płomieniach.

Ludzie jęknęli, a potem zaczęli krzyczeć z przerażenia. Dzieci wybuchnęły płaczem.

Z ust trędowatego nie dobył się ani jeden dźwięk. Ogień wspiął się po jego ciele i po chwili nieszczęśnik cały stanął w płomieniach.

Nawet się nie poruszył.

Płonął w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w Arencie.

2

Nagle zaczął młócić dłońmi, strzepując ogień z łachmanów, jakby dopiero teraz dotarło do niego, co się dzieje.

Zatoczył się, spadł ze skrzyń i uderzył o ziemię z odgłosem, od którego robiło się niedobrze.

Arent pochwycił baryłkę, kilkoma długimi krokami pokonał odległość dzielącą go od trędowatego, gołymi rękami zerwał wieko z beczułki i chlusnął piwem.

Łachmany zaskwierczały i nozdrza Arenta wypełniła woń spalenizny.

Skręcając się z bólu, trędowaty rozorywał palcami ziemię. Miał okropnie poparzone przedramiona i niemal zwęgloną twarz. Jedyną wciąż ludzką jej częścią były oszalałe od cierpienia oczy z rozszerzającymi się i kurczącymi na błękitnym tle źrenicami.

Rozchylił usta jak do krzyku, lecz z gardła nie wydobył się żaden dźwięk.

– To niemożliwe – mruknął Arent.

Łypnął na Sammy’ego, który napierał na łańcuchy i wyciągał szyję, żeby lepiej widzieć.

– Odcięto mu język! – zawołał Arent, usiłując przekrzyczeć zgiełk.

– Usuńcie się, jestem uzdrowicielką – odezwał się czyjś władczy głos.

Obok Arenta przepychała się dama, wciskając mu do ręki koronkowy czepek, który chwilę wcześniej zdjęła z głowy. Pośród jej ciasno spiętych rudych loków lśniły wysadzane klejnotami szpilki.

Kiedy tylko czepek wylądował w dłoni Arenta, natychmiast został z niej wyrwany przez rozgorączkowaną służącą, która starając się trzymać parasol nad głową swojej pani, usiłowała nakłonić ją do powrotu do palankinu.

Arent zerknął w tamtą stronę.

Wysiadając w pośpiechu, można pani musiała zerwać zasłonkę z haczyka i zrzucić na ziemię dwie duże jedwabne poduchy. Scenie przypatrywała się umoszczona w palankinie młoda dziewczyna o owalnej twarzy, czarnych włosach i ciemnych oczach – skóra zdjęta z gubernatora generalnego, który siedząc sztywno w siodle, z dezaprobatą obserwował poczynania żony.

– Mamo? – odezwała się dziewczyna.

– Chwileczkę, Lio – odparła gubernatorowa. Przyklękła przy trędowatym, nie bacząc na to, że rąbek jej brązowej sukni opada na rybie wnętrzności. – Spróbuję pomóc – odezwała się łagodnym głosem. – Dorotheo? – zwróciła się do służącej.

– Tak, pani?

– Podaj moją fiolkę.

Służąca sięgnęła do rękawa, wyciągnęła niewielkie naczynko, odkorkowała je i wręczyła swojej pani.

– To złagodzi ból – powiedziała żona gubernatora do cierpiącego i przechyliła fiolkę tuż nad jego rozchylonymi ustami.

– On jest chory na trąd – ostrzegł ją Arent, gdy jej bufiaste rękawy niemal otarły się o łachmany nieszczęśnika.

– Wiem o tym. – Nie odrywała oczu od grubej kropli, która zawisła na brzeżku naczynia. – Porucznik Hayes, prawda?

– Po prostu Arent.

– Arent. Dobrze. – Obróciła jego imię w ustach, jakby miało osobliwy smak. – Nazywam się Sara Wessel. – Zawiesiła głos. – Po prostu Sara – dodała, naśladując jego szorstką odpowiedź.

Delikatnie potrząsnęła fiolką i kropla płynu wreszcie spadła, trafiając do ust trędowatego. Mężczyzna z trudem ją przełknął, zadrżał na całym ciele i po chwili spazmy ustały, a jego spojrzenie stało się mętne.

– Jesteś, pani, żoną gubernatora generalnego? – spytał Arent z niedowierzaniem. Większość szlachetnie urodzonych kobiet nie wysiadłaby z palankinu, nawet gdyby ten zajął się ogniem; nie przyszłoby im do głowy rzucać się na pomoc obcemu człowiekowi.

– A pan… sługą Samuela Pippsa, prawda? – rzuciła z irytacją.

– E… – Zaskoczyło go jej rozdrażnienie. Czym zdołał ją urazić? Na wszelki wypadek zmienił temat. – Co było w tej fiolce?

– Coś na uśmierzenie bólu – odparła, zabezpieczając zawartość naczynka korkową zatyczką. – Specyfik przyrządzony z miejscowych roślin. Od czasu do czasu sama go stosuję. Pomaga na sen.

– Możemy coś dla niego zrobić, pani? – spytała służąca, odbierając fiolkę i umieszczając ją w swoim rękawie. – Mam pójść po kuferek z medykamentami?

Jedynie głupiec próbowałby coś robić, pomyślał Arent. Z życia na wojnie wyniósł naukę o tym, bez której części ciała może się obejść człowiek i jaka rana będzie go budzić po nocach potwornym bólem, aż w końcu po roku ukradkiem przyniesie śmierć. Gnijące ciało trędowatego było źródłem straszliwego cierpienia, a rany od ognia przysporzą go jeszcze więcej. Przy dobrej opiece ten mężczyzna przeżyje dzień, może nawet tydzień, ale ten czas nie zawsze jest wart ceny, jaką trzeba zapłacić.

– Nie – odpowiedziała Sara. – Dziękuję, Dorotheo, ale to chyba nie będzie konieczne.

Podniosła się z ziemi i dała Arentowi znak, by odszedł z nią na bok.

– Nic więcej dla niego nie zrobimy – przyznała cicho. – Możemy się jedynie nad nim ulitować. Czy byłby pan… – Przełknęła ślinę, wyraźnie zawstydzona tym, o co chciała poprosić. – Czy kiedykolwiek odebrałeś komuś życie, panie?

Arent skinął głową.

– Umiesz to zrobić bezboleśnie?

Ponownie skinął głową. Sara uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Żałuję, że brak mi hartu ducha, by zająć się tym własnoręcznie – rzekła.

Przecisnął się przez krąg rozszeptanych gapiów, podszedł do jednego z muszkieterów pilnujących Sammy’ego i wyciągnął rękę po rapier. Skamieniały z przerażenia młody żołnierz bez protestów wysunął broń z pochwy i oddał Arentowi.

Sammy Pipps przywołał przyjaciela.

– Mówisz, że trędowaty nie ma języka?

– Odcięto mu go – potwierdził Arent. – Chyba już jakiś czas temu.

– Przyprowadź do mnie Sarę Wessel, kiedy skończycie – poprosił Sammy. – Ta sprawa wymaga naszej uwagi.

Gdy Arent wrócił z rapierem, Sara przyklęknęła nad nieszczęśnikiem i wyciągnęła rękę, by ująć jego dłoń, ale w porę się zreflektowała.

– Nie potrafię cię uleczyć – powiedziała łagodnym tonem. – Lecz mogę ci ofiarować bezbolesne uwolnienie od cierpienia. Zgodzisz się?

Trędowaty poruszył ustami, z których dobył się tylko jęk. Ze łzami w oczach skinął głową.

– Zostanę przy tobie. – Spojrzała przez ramię na córkę przypatrującą się im ze swego miejsca w palankinie i wyciągnęła rękę. – Lio, chodź tu, proszę.

Dziewczyna wysiadła. Miała nie więcej niż dwanaście, trzynaście lat i patykowate kończyny. Niezgrabnie wisząca na jej chudych ramionach suknia wyglądała jak skóra, z której Lia nie zdołała się wygramolić.

Powitał ją szelest odzieży, gdy cały orszak – w tym Arent – odwrócił się, by zmierzyć gubernatorównę wzrokiem. W przeciwieństwie do matki, która każdego wieczoru udawała się do kościoła, Lia rzadko pokazywała się publicznie. Mówiono, że ojciec trzyma ją w ukryciu ze wstydu, ale kiedy tak szła z wahaniem w stronę trędowatego, Arent nie potrafił się dopatrzyć niczego, co mogło być powodem do wstydu. Była śliczną dziewczyną, nawet jeśli niezwykle bladą, jakby utkaną z cienia i księżycowej poświaty.

Sara posłała nerwowe spojrzenie mężowi, który siedział sztywno na koniu i zgrzytał zębami, nieznacznie poruszając żuchwą. Arent domyślał się, że gubernator gotuje się ze złości. Skurcze mięśni jego twarzy były wyraźnym sygnałem, że najchętniej nakazałby żonie i córce powrót do palankinu, lecz przekleństwo władzy zabraniało mu przyznać się do utraty kontroli.

Kiedy Lia podeszła do matki, Sara krzepiąco ścisnęła jej dłoń.

– Ten człowiek czuje straszny ból – powiedziała cicho. – Porucznik Hayes uwolni go od cierpienia. Rozumiesz?

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i potulnie skinęła głową.

– Tak, mamo.

– To dobrze. On się bardzo boi. W takiej sytuacji nie powinien być sam. Będziemy czuwały przy nim, wesprzemy go naszą odwagą. Nie wolno ci odwracać wzroku.

Trędowaty z trudem uniósł dłoń, wziął osmalony i postrzępiony na brzegach niewielki kawałek drewna, który leżał na jego szyi, i mocno zaciskając powieki, przyłożył go do piersi.

– Jeśli jesteś gotowy… – zwróciła się Sara do Arenta.

Ten bezzwłocznie przeszył rapierem serce nieszczęśnika. Trędowaty wygiął plecy w łuk i zesztywniał, po czym opadł bezwładnie. Po chwili spod jego ciała zaczęła wypływać krew. W lśniącej w słońcu szkarłatnej kałuży odbijały się trzy stojące nad trupem postacie.

Dziewczyna złapała matkę za rękę, ale nie uciekła.

– Jesteś dzielna, skarbie – pochwaliła córkę Sara, głaszcząc ją po gładkim policzku. – Wiem, że to było nieprzyjemne, ale wykazałaś się odwagą.

Kiedy Arent wycierał ostrze rapiera o worek z owsem, wyciągnęła z włosów jedną z wysadzanych klejnotami szpilek, uwalniając rudy lok.

– Za pańską fatygę – powiedziała, wręczając mu cenny przedmiot.

– Akt dobroci przestaje nim być, gdy trzeba za niego zapłacić – odparł i nie przyjąwszy połyskującej szpilki od żony gubernatora, zwrócił rapier żołnierzowi.

Sara popatrzyła na niego z konsternacją pomieszaną z zaskoczeniem i po chwili, jakby poczuła się przyłapana na gorącym uczynku, odwróciła wzrok i przywołała dwóch dokerów siedzących na stercie porwanego płótna żaglowego.

Skoczyli na równe nogi jak użądleni i podeszli, przylizując włosy.

– Sprzedajcie ten przedmiot, spalcie ciało tego nieszczęśnika i zadbajcie o chrześcijański pochówek prochów – poleciła, kładąc szpilkę na zrogowaciałej dłoni jednego z nich. – Niech po śmierci zazna spokoju, którego nie doświadczył za życia.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

– Klejnot jest wart tyle, że wystarczy na pogrzeb i spełnienie waszych zachcianek. Ale wiedzcie, że każę mieć was na oku – ostrzegła złudnie uprzejmym tonem. – Jeżeli szczątki tego biedaka trafią do dołu dla niedotykalnych za murami miasta, zawiśniecie na stryczku. Czy to jasne?

– Tak, pani – wybąkali, z szacunkiem uchylając kapeluszy.

– Zechcesz, pani, poświęcić chwilę Sammy’emu Pippsowi? – spytał Arent, który stał teraz obok komendanta straży Jacobiego Drechta.

Sara zerknęła na męża, najwyraźniej starając się oszacować jego niezadowolenie. Arent doskonale ją rozumiał. Jan Haan potrafił się wściec o źle zastawiony stół; nic dziwnego, że widok żony pełzającej na kolanach w brudzie, niczym nierządnica za toczącą się monetą, mógł wyprowadzić go z równowagi.

Gubernator nawet nie patrzył na żonę. Za to przyglądał się Arentowi.

– Lio, wróć, proszę, do palankinu – odezwała się Sara.

– Ale, mamo – jęknęła dziewczyna, ściszając głos. – To Samuel Pipps.

– Tak.

– Ten Samuel Pipps!

– To prawda.

– Wróbel!

– Zapewne ubóstwia swoje przezwisko – zauważyła sucho gubernatorowa.

– Mogłabyś mnie przedstawić.

– Widzisz przecież, że nie jest odpowiednio ubrany.

– Mamo…

– Trędowaty dostarczył ci wystarczająco dużo emocji na jeden dzień – orzekła Sara, ruchem głowy wzywając Dorotheę.

Lia otworzyła usta, by zaprotestować, ale służąca tylko pogłaskała ją po ramieniu i delikatnie pociągnęła za sobą.

Sara tymczasem ruszyła przez rozstępujący się tłum w stronę więźnia, który zaczął pospiesznie poprawiać poplamiony kaftan.

– Krążą o panu legendy, panie Pipps – powiedziała, dygając.

Po niedawnym upokorzeniu ten nieoczekiwany komplement zbił Sammy’ego z tropu, tak że jego powitalny gest wyszedł niezgrabnie i z powodu ograniczających ruchy łańcuchów wyglądał raczej jak parodia ukłonu.

– O czym chciałeś ze mną mówić, panie? – spytała Sara.

– Błagam cię, pani, opóźnij wyjście Saardama w morze – powiedział. – Musisz posłuchać ostrzeżenia trędowatego.

– Wzięłam go za szaleńca – przyznała zaskoczona.

– Och, był nim, bez wątpienia – zgodził się Sammy. – Ale przemawiał, nie mając języka, i wspiął się na skrzynie, będąc chromym.

– Zauważyłam brak języka, lecz chromość nie rzuciła mi się w oczy. – Zerknęła na trupa. – Czy aby na pewno?

– Nawet mimo oparzeń wyraźnie widać upośledzenie. Domyślam się, że musiał poruszać się o kulach, co oznacza, że aby wspiąć się na skrzynie, potrzebował czyjejś pomocy.

– Sądzisz, panie, że miał wspólnika?

– Owszem. I to tym bardziej mnie niepokoi.

– Oczywiście. – Westchnęła. – Bo niepokój, tak jak nieszczęście, nie znosi samotności.

Sammy puścił jej komentarz mimo uszu.

– Spójrz, pani, na jego dłonie. Jedna jest bardzo poparzona, ale druga niemal nietknięta. Jeśli się przyjrzysz, zauważysz siniak pod paznokciem na kciuku i zobaczysz, że palec był złamany co najmniej trzykrotnie, przez co się zakrzywił. Przypadłość ta jest typowa dla cieśli, zwłaszcza okrętowych, którym kołysanie na falach istotnie utrudnia pracę. Mojej uwagi nie uszły również krzywe nogi, kolejna cecha charakterystyczna żeglarzy.

– Myślisz, że pływał jako cieśla na pokładzie jednostki należącej do floty? – wtrącił Arent, patrząc na siedem statków zakotwiczonych w porcie.

– Nie wiem – odparł Sammy. – Prawdopodobnie każdy cieśla w Batawii na pewnym etapie swojego życia pracował na którymś z indiamanów. Gdyby pozwolono mi obejrzeć ciało z bliska, mógłbym udzielić bardziej jednoznacznych odpowiedzi, ale…

– Nie ma mowy, żeby mój mąż pana uwolnił, panie Pipps – ucięła Sara. – Jeżeli właśnie o to panu chodziło.

– Nie. – Sammy zaczerwienił się. – Wiem doskonale, co gubernator o mnie myśli, i zdaję sobie sprawę, że nie weźmie pod uwagę moich obaw. Ale ciebie, pani, z pewnością wysłucha.

Sara w zakłopotaniu przeniosła spojrzenie na dokazujące w porcie delfiny. Wyskakiwały z wody, robiły obrót i znikały pod powierzchnią, prawie jej nie marszcząc.

– Błagam cię, pani. Musisz przekonać męża, aby opóźnił wypłynięcie floty, dopóki Arent nie zbada sprawy.

Arent drgnął zaskoczony. Ostatni raz prowadził dochodzenie przed trzema laty. Później starał się trzymać od takich spraw z daleka. Jego zadaniem było dbanie o bezpieczeństwo Sammy’ego i unieszkodliwianie każdego, kogo wskaże przyjaciel.

– Pytania są jak miecze, a odpowiedzi jak tarcze – upierał się Sammy, nie odrywając wzroku od Sary. – Błagam cię, pani, uzbrój się. Bo kiedy Saardam wypłynie z portu, będzie już za późno.
(…)

Stuart Turton „Demon i mroczna toń”
tłumaczenie: Jacek Żuławnik
wydawnictwo: Albatros
ilość stron: 512

Opis: Rok 1634. Z Batawii wyrusza do Amsterdamu siedem statków należących do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Na pokładzie jednego z nich, Saardama, płyną znamienici pasażerowie: gubernator kolonii, jego żona i córka oraz… kochanka. A także słynny detektyw Samuel Pipps i oddany mu uczeń Arent Hayes. Zanim Saardam wypływa w morze, trędowaty w porcie wieści mu zły koniec – statek nie dotrze do celu. Wyjaśnienie, o jakiego rodzaju zagrożenie chodzi – o czyjeś świadome działanie czy siły nieczyste – spada na Hayesa, ponieważ jego mistrz, oskarżony o niesprecyzowaną zbrodnię, jest zamknięty w celi. A tymczasem szybko się okazuje, że słów trędowatego nie można zlekceważyć. Na statku dzieją się zatrważające rzeczy. I niezależnie od tego, czy są wymierzone w konkretne osoby, czy mają związek z tajemniczym ładunkiem, nagromadzone na pokładzie zło jest tak ogromne, że przed pasażerami i załogą stoi pewne widmo katastrofy.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek