Kolejna powieść autora „Tamtych dni, tamtych nocy”. Przeczytaj przedpremierowo fragment „Pięciu zauroczeń” André Acimana

11 maja 2020


20 maja nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukaże się kolejna książka André Acimana, autora „Tamtych dni, tamtych nocy”. W „Pięciu zauroczeniach” ponownie podejmuje on tematykę pożądania i seksualności, przedstawiając ją w pięciu oddzielnych, ale powiązanych ze sobą opowieściach o początkach romantycznego zauroczenia. Główny bohater przeżywa każdą miłość równie żarliwie. Kreśląc jego losy na różnych etapach życia, pisarz pokazuje nam, w jak niesamowity sposób możemy oddziaływać na ciało i umysł drugiej osoby. Poniżej przeczytacie przedpremierowo fragment książki.

PIERWSZA MIŁOŚĆ

„Wróciłem dla niego”.

Te słowa zapisałem w notesie, kiedy wreszcie dostrzegłem San Giustiniano z pokładu promu. Tylko dla niego. Nie dla naszego domu, wyspy, ojca, ani nawet dla widoku stałego lądu, w który się wpatrywałem, przesiadując samotnie w opuszczonej normandzkiej kaplicy w ostatnich tygodniach naszego ostatniego lata w tym miejscu, kiedy zastanawiałem się, dlaczego jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Tamtego lata podróżowałem w pojedynkę. Trwającą miesiąc wyprawę wzdłuż wybrzeża rozpocząłem od wizyty w miejscu, w którym spędzałem każde wakacje swojego dzieciństwa. Od dawna marzyłem, żeby to zrobić, a teraz, kiedy skończyłem studia, uznałem, że nie będzie lepszej okazji, by na chwilę wybrać się na wyspę. Nasz letni dom spłonął wiele lat wcześniej, a po przeprowadzce na północ nikt z rodziny nie miał ochoty znów tam jechać, by sprzedać działkę czy choćby sprawdzić, co tak naprawdę się wydarzyło. Po prostu porzuciliśmy to miejsce, a potem ostatecznie utwierdziliśmy się w tej decyzji, gdy dowiedzieliśmy się, że miejscowi wyszabrowali ze środka wszystko, co mogli, a resztę zostawili, żeby zgniła. Niektórzy twierdzili nawet, że ten pożar to nie był przypadek. Ojciec jednak mówił, że to tylko spekulacje i niczego się nie dowiemy, dopóki ktoś tam nie pojedzie. A więc przyrzekłem, że zaraz po zejściu z promu skręcę w prawo, wejdę na esplanadę i mijając po drodze imponujący Grand Hotel oraz pensjonaty stojące wzdłuż wybrzeża, pójdę prosto na naszą działkę, by samemu ocenić szkody. Taką obietnicę złożyłem ojcu. On sam nie zamierzał nigdy więcej postawić stopy na wyspie. A ja stałem się już mężczyzną i moim obowiązkiem było sprawdzić, co trzeba zrobić.

Ale może tak naprawdę wróciłem tylko dla Nanniego. I dla dwunastoletniego chłopca, którym byłem dekadę temu ? choć wiedziałem, że nie znajdę tu żadnego z nich. Chłopiec był teraz wysoki i miał gęstą rudawą brodę, a Nanni całkiem stąd zniknął i słuch po nim zaginął.

Dobrze pamiętałem wyspę. I jak wyglądała, kiedy widziałem ją ostatni raz w dniu wyjazdu, zaledwie tydzień przed rozpoczęciem szkoły, gdy ojciec zabrał nas do przystani promowej, a potem stał na nabrzeżu i machał nam na pożegnanie, podczas gdy łódź cofała się ze zgrzytem przy brzęku łańcucha podnoszonej kotwicy, a ojciec trwał tak w miejscu i robił się coraz mniejszy, aż w ogóle nie było go widać. Każdej jesieni zostawał na wyspie jeszcze tydzień, dziesięć dni po naszym wyjeździe, by zamknąć dom, odłączyć prąd, wodę i gaz, poprzykrywać meble i upewnić się, że miejscowi pracownicy i usługodawcy otrzymali zapłatę. Na pewno nie było mu smutno na widok teściowej i jej siostry oddalających się od wyspy.

Kiedy jednak dziesięć lat później stary traghetto z metalicznym szczęknięciem wypłynął z powrotem w morze dokładnie z tego samego miejsca co zawsze, nie skręciłem w prawo, lecz w lewo, i poszedłem przed siebie brukowaną ścieżką prowadzącą do starożytnego miasteczka San Giustiniano Alta na wzgórzu. Uwielbiałem tę wąskie uliczki, zapadłe rynny i stare alejki, pobudzający zapach kawy z palarni, który powitał mnie tak samo jak wtedy, gdy załatwiałem z matką sprawunki albo kiedy tamtego ostatniego lata po lekcjach greki i łaciny codziennie wracałem do domu okrężną drogą. W przeciwieństwie do nowoczesnego San Giustiniano Bassa, San Giustiniano Alta zawsze kryło się w cieniu, nawet gdy przystań zalewało bezlitosne słońce. Wieczorami, gdy żar i wilgoć nadbrzeża stawały się nie do wytrzymania, często szliśmy z ojcem z powrotem na górę, na lody do Caff? dell?Ulivo. Ojciec siadał naprzeciwko mnie i rozmawiał z miejscowymi. Wszyscy go tu znali i lubili. Mówili na niego un uomo molto colto, uczony człowiek. Koślawy włoski przeplatał hiszpańszczyzną, którą starał się modyfikować na italską modłę. Ludzie go jednak rozumieli, a kiedy nie mogli się powstrzymać i zaczynali go poprawiać, podśmiewając się z co ciekawszych makaronizmów, chętnie dołączał do żartów. Mówili na niego Dottore, i choć było wiadomo, że nie studiował medycyny, i tak nierzadko zdarzało się, że ktoś prosił go o poradę. W kwestiach zdrowotnych cieszył się większym zaufaniem niż miejscowy farmaceuta, który uważał się trochę za lekarza. Signor Arnaldo, właściciel kawiarni, miał chroniczny kaszel, golarz cierpiał na egzemę, a professore Sermoneta, mój nauczyciel, często zaglądający do kawiarni wieczorami, zamartwiał się, że pewnego dnia będą chcieli mu usunąć woreczek żółciowy. Wszyscy zwierzali się ojcu, łącznie z piekarzem, chętnie pokazującym mu siniaki na rękach i ramionach, dzieło porywczej żony, która ? jeśli wierzyć plotkom ? zaczęła go zdradzać już w noc poślubną. Czasami ojciec wychodził nawet z kimś przed kawiarnię, by udzielić porady na osobności, a potem znów odgarniał zasłonę z koralików, wracał do środka i siadał na swoim miejscu z łokciami szeroko rozłożonymi na boki. Trzymał pusty kieliszek przed sobą i patrzył na mnie z uwagą, zawsze powtarzając, że nie muszę się spieszyć z jedzeniem lodów, że i tak znajdziemy czas na przechadzkę do opuszczonego zamku, jeśli będę miał ochotę. Zamek, z którego nocą dawało się dostrzec odległe światła kontynentu, był naszym ulubionym miejscem, gdzie obaj przesiadywaliśmy w milczeniu na zniszczonych wałach obronnych i oglądaliśmy gwiazdy. On mówił, że to czas tworzenia wspomnień ?na ten dzień?. Na jaki dzień? Pytałem, żeby się z nim trochę podrażnić, a on mówił tylko, że jak ten dzień przyjdzie, to będę wiedział. Mama twierdziła, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Moje myśli były jego myślami, a jego ? moimi. Czasami bałem się, że jeśli choćby przypadkiem dotknąłby mojego ramienia, mógłby przejrzeć mój umysł na wylot. Ona twierdziła, że jesteśmy tą samą osobą. Nasze dwa dobermany, Gog i Magog, kochały tylko ojca i mnie ? nie darzyły takim uczuciem matki ani mojego starszego brata, który przestał jeździć z nami na wakacje kilka lat wcześniej. Psy odwracały się od wszystkich innych i warczały, kiedy ktoś podszedł za blisko. Miejscowi pamiętali, żeby trzymać się od nich z daleka, ale one były nauczone, żeby na nikogo się nie rzucać. Mogliśmy przywiązać je do nogi stolika przed Caff? dell?Ulivo i dopóki nas widziały, leżały spokojnie jak jagniątka.

Czasami zdarzały się wyjątkowe okazje, kiedy zamiast ruszyć z zamku do przystani, ojciec i ja szliśmy z powrotem do miasta, a ponieważ myśleliśmy podobnie, zatrzymywaliśmy się na następne lody.

? Mama powie, że cię rozpuszczam.

? Jeszcze jedne lody i wino ? mówiłem.

On tylko przytakiwał, wiedząc, że nie ma sensu protestować.

Te nasze nocne wędrówki stanowiły jedyne chwile, które spędzaliśmy tylko we dwóch. Całymi dniami nie widywałem ojca. Miał w zwyczaju pływać bardzo wcześnie rano, po śniadaniu przeprawiał się na kontynent i wracał wieczorem, a czasami późno w nocy, ostatnim promem. Nawet przez sen uwielbiałem odgłos jego kroków na chrzęszczącym żwirze alejki prowadzącej do domu. To oznaczało, że wrócił i świat znów jest kompletny.

Tamtej wiosny przyniosłem do domu kiepskie oceny końcowe z łaciny i greki, co doprowadziło do okrutnego rozłamu między matką a mną. Świadectwo przyszło pod koniec maja, zaledwie kilka dni przed tym, jak wsiedliśmy na prom do San Giustiniano. Cała podróż zmieniła się w jedną głośną niekończącą się tyradę, reprymendy sypały się na mnie niczym grad, podczas gdy ojciec stał milcząco oparty o barierkę, jakby czekał na właściwy moment, by interweniować. Jej jednak nie dało się w żaden sposób zatrzymać, a im dłużej krzyczała, tym więcej wad znajdowała w całym moim istnieniu, od sposobu, w jaki siadałem, by poczytać książkę, poprzez charakter pisma, aż po absolutną niezdolność do udzielenia jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co myślę o tym lub o tamtym (pokrętnie, zawsze pokrętnie), a skoro już o tym mowa, to dlaczego nie mam żadnych przyjaciół, chciała wiedzieć, ani w szkole, ani na plaży, ani w ogóle nigdzie indziej, dlaczego nic i nikt mnie nie interesuje, na miłość boską, co jest ze mną nie tak, drążyła, próbując zeskrobać mi z koszulki zaschniętą kroplę lodów czekoladowych, na które zabrał mnie ojciec przed wejściem na pokład. Byłem przekonany, że ta dezaprobata czekała w niej od nie wiedzieć jak dawna i dopiero mój sknocony egzamin z łaciny i greki pozwolił, by cała złość się z niej wylała.

Aby ją udobruchać, przyrzekłem, że przez lato będę ciężej pracować. Pracować? Zdaniem matki wszystko we mnie wymagało wytężonej pracy. Jej głos był przesycony taką furią, że brzmiała w nim wręcz namacalna pogarda, zwłaszcza gdy wściekłość przeplatała się z ironicznymi przytykami. Wreszcie wybuchła, kierując całą złość na ojca.

? A ty chciałeś mu kupić pióro Pelikan!

Babcia i jej siostra, które tamtego dnia siedziały z nami na promie, oczywiście wzięły stronę matki. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Nie cierpiał ich obu ? mówił na nie sekutnica i übersekutnica. Wiedział, że gdyby tylko poprosił matkę o zniżenie głosu lub złagodzenie tonu reprymendy, starsze panie natychmiast dorzuciłyby swoje trzy grosze, a jemu wtedy puściłyby hamulce i nakrzyczałby na obie, jeśli nie na całą trójkę, a wtedy one dałyby mu po cichu do zrozumienia, że wolą wrócić następnym promem na stały ląd, niż spędzić lato w naszym domu. Na przestrzeni lat byłem raz czy dwa świadkiem jego wybuchu i widziałem, że teraz stara się kontrolować emocje, by nie zepsuć wyjazdu. Kilka razy pokiwał głową, by stworzyć pozory aprobaty, kiedy matka skrytykowała mnie za marnowanie czasu na tę idiotyczną kolekcję znaczków. Ale kiedy wreszcie powiedział coś, by zmienić temat i trochę mnie rozchmurzyć, ona odwróciła się do niego i wrzasnęła, że jeszcze ze mną nie skończyła.

? Ludzie zaczynają się nam przyglądać ? odezwał się ojciec.

? Niech się gapią, ile dusza zapragnie. A ja skończę, jak skończę.

Nie wiem, dlaczego nagle przyszło mi do głowy, że ta zawzięta tyrada matki w rzeczywistości stanowiła sposób, by dać ujście jej nagromadzonej wściekłości na niego, ale tak, żeby nie stawiać go bezpośrednio na linii ognia. Podobnie jak greckie bóstwa, które zawsze używały śmiertelników jako pionków we własnych rozgrywkach, matka perorowała mi nad głową, by wyżyć się na ojcu. On chyba wiedział, co się dzieje, bo kiedy nie patrzyła, posłał mi uśmiech mówiący: „Wytrzymaj jeszcze trochę. Wieczorem pójdziemy razem na lody i nazbieramy trochę wspomnień przy zamku”.

Kiedy dotarliśmy na wyspę, matka rozpaczliwie próbowała mi wynagrodzić tę awanturę na promie. Zwracała się do mnie tak słodko i przyjaźnie, że wkrótce znów zawarliśmy pokój. Szybko pożałowała bolesnych słów, które miałem zapamiętać na resztę życia. Nasza miłość zdążyła jednak ucierpieć: straciła swoje ciepło i spontaniczność, stała się świadoma, celowa, skruszona. Matka cieszyła się, że nadal ją kocham. Ja cieszyłem się, że oboje tak chętnie dajemy się nabrać na tę grę. Byliśmy świadomi swojego zadowolenia, co dodatkowo umocniło nasz rozejm. Ale chyba wyczuliśmy, że skoro tak łatwo daliśmy się udobruchać, to znaczy, że nasza miłość się rozcieńczyła. Matka częściej mnie przytulała, a ja chciałem być przytulany. Nie ufałem już jednak swojemu uczuciu, zaś po spojrzeniach, które rzucała mi ukradkiem, gdy myślała, że nie widzę, zrozumiałem, że ona też już mu nie ufa.

Z ojcem było inaczej. Podczas długich nocnych wędrówek rozmawialiśmy o wszystkim. O wielkich poetach, o rodzicach i dzieciach, oraz dlaczego nie da się uniknąć tarć między nimi, o jego ojcu, który zginął w wypadku samochodowym kilka tygodni przed moimi narodzinami, a ja zostałem jego imiennikiem, o miłości, jaka zdarza się raz w życiu, a potem już nigdy nie jest równie impulsywna i spontaniczna, aż wreszcie, jakby cudem, bo nie miało to nic wspólnego z łaciną, greką, moją matką ani sekutnicą czy übersekutnicą, o Wariacjach Diabellego Beethovena, które odkrył tamtej wiosny i tylko ze mną się tym podzielił. Ojciec odtwarzał nagranie w wykonaniu Schnabla każdego wieczora, a dźwięki fortepianu niosły się po całym domu i zostały podkładem dźwiękowym całego tamtego roku. Podobała mi się szósta wariacja, jemu dziewiętnasta, ale to dwudziesta była najbardziej przemyślana, a dwudziesta trzecia? cóż, ojciec twierdził, że dwudziesta trzecia to być może najżywsza, najzabawniejsza rzecz, jaką Beethoven skomponował w całym swoim życiu. Odtwarzaliśmy ją tyle razy, że matka błagała nas o przerwę. Wtedy trochę jej dokuczałem i zaczynałem zamiast tego nucić melodię pod nosem, rozśmieszając tym ojca i samego siebie, ale matki to nie bawiło. W tamte letnie noce w drodze do kawiarni po prostu rzucaliśmy jakąś liczbę od jednego do trzydziestu trzech i obaj musieliśmy powiedzieć, co myślimy o tej wariacji, włącznie z wykorzystaniem tematu Diabellego. Czasami, idąc do zamku, podśpiewywaliśmy melodię dwudziestej drugiej wariacji do słów z Don Giovanniego, których ojciec nauczył mnie znacznie wcześniej. Ale kiedy docieraliśmy na szczyt i patrzyliśmy w gwiazdy, stawaliśmy w ciszy i zawsze zgodnie stwierdzaliśmy, że najpiękniejsza ze wszystkich jest wariacja trzydziesta pierwsza.

Myślałem o Beethovenie, gdy szedłem pod górę alejką, i o awanturze na łodzi. Żadna z tych rzeczy mnie nie opuściła. Natychmiast poznałem starą aptekę, szewca, ślusarza i zakład fryzjerski dla mężczyzn, gdzie dalej stały dwa wyświecone fotele połatane paskami skóry, które ktoś na nie naszył Bóg wie ile lat przed moimi narodzinami. Wciąż piąłem się w górę, aż w świetle poranka ujrzałem fragment opuszczonego zamku i ogarnęło mnie silne przeczucie zapachu żywicy, jakby pamięć zmysłów wychwyciła go, jeszcze zanim dotarłem to zakładu stolarskiego, tuż za zakrętem w vicolo Sant?Eusebio. To wrażenie się nie zmieniło i miało już nigdy mnie nie opuścić. Warsztat z mieszkaniem na piętrze stał dwa schodki za gruzłowatym kamieniem wystającym z budynku na rogu. Wspomnienie tego zapachu obudziło we mnie ślad lęku i dyskomfortu, które teraz wydały mi się równie ekscytujące jak wtedy, choć dekadę później wciąż nie potrafiłem dobrze nazwać tej mieszanki strachu, wstydu i podniecenia. Nic się nie zmieniło. Może to ja się nie zmieniłem? Nie wiedziałem, czy powinienem czuć rozczarowanie, czy raczej zadowolenie, że z tego nie wyrosłem. Interes był zamknięty, zewnętrzne rolety opuszczone i choć stałem tak, próbując ocenić, ile przepadło od mojej ostatniej wizyty, nie potrafiłem skleić ani jednej myśli. Jedyne, na czym byłem w stanie się skupić, to plotki, które trafiały do mnie, odkąd spłonął dom.

Cofnąłem się do golarni, wsunąłem połowę ciała przez zasłonkę z koralików i spytałem jednego z dwóch fryzjerów, czy wie, co się stało z ebanistą z sąsiedniego lokalu.

Łysy fryzjer siedzący na jednym z dwóch wielkich foteli opuścił gazetę i wypowiedział tylko jedno słowo, po czym wrócił do lektury. Sparito. Zniknął. To wystarczyło.

Próbowałem dopytać, dokąd poszedł, jak, dlaczego.

W odpowiedzi otrzymałem jedynie podsumowujące wzruszenie ramion, które komunikowało, że fryzjer nie wie, że nic go to nie obchodzi i że nie będzie nic mówić jakiemuś dwudziestoparolatkowi, który wlazł mu do salonu i zadaje o wiele za dużo pytań.

Podziękowałem, odwróciłem się i znów ruszyłem pod górę. Zaskoczyło mnie, że signor Alessi mnie nie przywitał ani nie rozpoznał, choć Bóg wie ile razy podcinał mi włosy przez te lata, kiedy spędzałem tu wakacje. A może uznał, że nie warto nic mówić.

Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że na wyspie nikt mnie nie poznaje. Oczywiście nie przypominałem już dwunastoletniego chłopca, a może to długi przeciwdeszczowy płaszcz, broda i ciemnozielony plecak na ramionach sprawiały, że wyglądałem zupełnie inaczej niż to schludne dziecko, które wszyscy zapamiętali. Sprzedawca warzyw, właściciele dwóch kawiarenek na maleńkim placyku przed kościołem, rzeźnik, a nawet piekarz, którego chleb roztaczał nad całą uliczką aromat niczym błogosławieństwo, gdy wychodziłem popołudniami z domu nauczyciela łaciny i greki, a żołądek skręcał mi się z głodu ? nikt mnie nie poznał, nie rzucił choćby uważniejszego spojrzenia. Nawet jednonogi żebrak, który stracił kończynę w wypadku na łodzi podczas wojny i wciąż siedział na swoim stałym miejscu pod dużą fontanną na rynku ? nawet on mnie nie rozpoznał, gdy dałem mu kilka groszy, co było do niego zupełnie niepodobne. W głębi ducha czułem wzbierającą niechęć do San Giustiniano i jego mieszkańców, lecz jednocześnie przestawało mnie aż tak bardzo smucić, że już mi nie zależy na tym miejscu. Może zostawiłem je za sobą, choć do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy, jak rodzice i brat. Nie było sensu tu wracać.

W drodze powrotnej postanowiłem wybrać się na działkę, spodziewając się, że zastanę wypalone resztki domu. Zdecydowałem, że obejrzę i ocenię, co się da, porozmawiam z sąsiadami, którzy znali mnie od dzieciństwa, a potem złapię wieczorny prom powrotny. Rozważałem, czy nie zajrzeć do starego nauczyciela, ale odkładałem to spotkanie. Zapamiętałem go jako kwaśnego, opryskliwego człowieka, który rzadko miał dla kogokolwiek dobre słowo, a na pewno nie dla uczniów. Ojciec zasugerował, żebym zawczasu wynajął pokój w pensjonacie nad zatoką, na wypadek gdybym zechciał zostać na noc. Ja jednak od razu po swoim pospiesznym spacerze tam i z powrotem przez stare miasto poczułem, że wizyta nie potrwa dłużej niż kilka godzin. Interesowało mnie tylko, co zrobić z resztą dnia przed wejściem na prom.

A jednak zawsze kochałem to miejsce, od bezdźwięcznych poranków, kiedy budziłem się i spoglądałem w czyste, ciche niebo, niezmienione od czasów, kiedy osiedlali się tu Grecy, aż po kroki ojca, gdy ? w przeciwieństwie do zwyczajów dni powszednich ? wracał z kontynentu zupełnie bez zapowiedzi po południu zamiast wieczorem, a w naszych sercach wybuchała euforia. Na powierzchni tamtych dni nie było ani jednej zmarszczki. Z mojego łóżka rozciągał się widok na wzgórza, z salonu ? na morze, a kiedy w chłodniejsze dni otwieraliśmy okiennice w jadalni, można było wyjść na taras i chłonąć widok doliny, za którą majaczyły zarysy gór na kontynencie za cieśniną.

Gdy opuszczałem stare miasto, uderzył mnie oślepiający strumień światła, spływający przez pola na esplanadę i aż do rozmigotanego morza. Kochałem tę ciszę. Od tak dawna marzyłem, żeby tu wrócić. Wszystko wydawało się znajome, nic się nie zmieniło. A jednak całe to miejsce stało się dziwnie odległe, kruche, nieosiągalne, jakby coś we mnie nie potrafiło zrozumieć, że to jest prawdziwe, że tyle z niego kiedyś należało do mnie. Ścieżka do naszego domu, w tym skrót „wynaleziony” przeze mnie w dzieciństwie ? za nic bym nie zrezygnował z przejścia nim dzisiaj ? wyglądały dokładnie tak samo jak w dniu, kiedy je zostawiłem. Pamiętałem drogę przez opuszczony sad pachnący limonkami, na które tutaj mówią lumie, potem przez pole maków i wreszcie przez starożytną zrujnowaną normandzką kaplicę, gdzie kryło się ze mnie więcej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, z wielkim cokołem leżącym wśród ostów i chwastów równie spragnionych wody jak ja w tej chwili, nieodmiennie upstrzonym zaschniętymi odchodami gołębi i dzikich psów.

Kłuła mnie jednak świadomość, że naszego domu już tam nie ma, że jego dawni mieszkańcy odeszli, że życie w słońcu wczesnego lata w tym miejscu już nigdy nie będzie takie samo. Czułem się jak nieśmiały duch, który zna miasteczko, ale nie jest już mile widziany i na którego nikt nie zwraca uwagi. Rodziców nie ma w domu, nikt nie odłoży dla mnie smakołyków, by czekały na stole, kiedy przybiegnę wygłodniały po kąpieli w morzu. Nasze rytuały zostały rozwiązane i anulowane. Lato tutaj już nie należało do mnie.

Im bliżej podchodziłem do domu, tym bardziej bałem się, co ludzie z nim zrobili. Sama myśl o ogniu i plądrowaniu ? zwłaszcza o plądrowaniu ? wystarczała, by nakarmić demona smutku, złości i niechęci nie tylko do mieszkańców, ale też do własnej rodziny, jakby nasza niemoc wobec szabrownictwa i wandalizmu, których dopuścili się sąsiedzi i domniemani przyjaciele, obciążała bardziej nasze sumienia niż ich. „Nie wyciągaj pochopnych wniosków”, ostrzegł mnie ojciec. „A przede wszystkim z nikim się nie kłóć”. Takie było jego podejście, ale mnie to nie obchodziło. Z radością zaciągnąłbym tych ludzi do sądu ? bogatych, biednych, sieroty, wdowy, kaleki i ofiary wojny, bez wyjątku.

Ja jednak pragnąłem zobaczyć tylko jednego mieszkańca wyspy, a on przepadł, sparito. Już o tym wiedziałem. Więc po co w ogóle o niego rozpytywać? Żeby się przekonać, jak zareagują? Upewnić się, że go sobie nie wymyśliłem? Że naprawdę tu kiedyś mieszkał? Że wystarczyłoby zagadnąć o niego u golarza, a kiedy pytania rozniosą się już w symfonii na wiele głosów po wąskich brukowanych uliczkach San Giustiniano Alta, on się wreszcie pojawi ? tylko dlatego, że ludzie wezwali go po imieniu?

Niby dlaczego miałby w ogóle mnie pamiętać? Znał mnie jako dwunastolatka; teraz miałem dwadzieścia dwa lata i brodę. Mimo to upływ lat nie pomógł ani odrobinę zapomnieć o narastającym niepokoju, jaki wzbierał we mnie zawsze, kiedy z obawą i nadzieją zarazem myślałem sobie, że natknę się na niego na plaży albo gdzieś w miasteczku. Czy nie to właśnie miałem nadzieję poczuć, kiedy szedłem dziś rano do jego warsztatu? Przerażenie, panikę, dawny ucisk w gardle możliwy do rozbicia tylko szlochem, jaki bez wątpienia wyrwałby mi się z piersi, gdyby on spojrzał na mnie i przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku? On patrzy, a ty czujesz, jak coś w tobie wzbiera, i chcesz już tylko znaleźć jakieś ustronne miejsce, żeby się rozpłakać, kiedy zostaniesz sam, bo nic, nawet zawalony egzamin z łaciny i greki czy znoszenie lawiny pretensji, nic nie potrafi sprawić, być poczuł się tak strasznie obity i rozsypany. Wszystko pamiętałem. A zwłaszcza tę potrzebę płaczu i czekanie, by go zobaczyć, bo to oczekiwanie i nadzieja były nie do zniesienia, to pragnienie, bym mógł znienawidzić go całego, bo wystarczało jedno przelotne spojrzenie, bym poczuł się kompletnie zrozpaczony i nie potrafił się już śmiać ani czerpać radości z żadnej rzeczy.
(…)

André Aciman „Pięć zauroczeń”
Tłumaczenie: Aga Zano
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 352

Opis: Paul przez całe dorosłe życie przeżywa każdą miłość równie żarliwie i bez opamiętania jak w wieku młodzieńczym. I nieistotne czy chodzi o stolarza poznanego podczas wakacji na południu Włoch, kobiety i mężczyzn, z którymi znalazł się na Uniwersytecie z Nowej Anglii, albo przypadkowe osoby, na które wpada podczas spacerów nowojorskimi ulicami. Jego zauroczenia są zawsze nieuchwytne, podszyte ogromnym pożądaniem, nieodmiennie rozszczepionym między jednym zakochaniem a drugim. Co prawda przed każdym następnym krokiem na Paula czekają ogromne nadzieje, lęki i dawne rozczarowania, ale mimo to sen o miłości wciąż trwa. W „Pięciu zauroczeniach” Aciman tworzy atlas najbardziej niedostępnych zakątków namiętności, bezkompromisowo i po mistrzowsku kreśląc mapy ludzkiej psychiki. Posługuje się językiem pełnym liryzmu, a zarazem brutalnej przedmiotowości i bezwstydnie szczerym. Wraca również do swoich ulubionych scenografii ? prowincjonalnych Włoch oraz Nowego Jorku.

fot. WeHoCity/Flickr

Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek