Futurystyczna wizja Rosji targanej wewnętrznym konfliktem. Fragment „ŻD” Dmitrija Bykowa

5 listopada 2016

bykow-zd-fragment
Nakładem wydawnictwa Czwarta Strona ukazała się nowa powieść Dmitrija Bykowa. „ŻD” to futurystyczna, lecz niezwykle aktualna wizja Rosji, targanej odwiecznym konfliktem wewnętrznym, w której historia po raz kolejny zatacza koło. „Nie mam dla czytelnika konkretnego rozwiązania skrótu 'ŻD’. Czytelnik może wybrać dowolne albo zaproponować własne: żeleznaja doroga (kolej), żywy dziennik, żółty dom, żyrnyj Dima (tłusty Dima), żal dienieg (szkoda pieniędzy), życie drożeje, żydkoje diermo (rzadkie gówno), żarkije dienieczki (gorące dzionki), żostkij disk (twardy dysk), Żywago doktor. Mnie najbardziej odpowiada rozwiązanie 'żywe dusze'” – tłumaczy autor we wstępie. Poniżej prezentujemy pierwszy rozdział książki.

Część pierwsza
W OBOZIE ROSYJSKICH WOJOWNIKÓW

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1

Pod wieczór Gromow ze swoją kompanią zajął Diegunino. Należało się śpieszyć: na nocny atak nie mieli sił, ludzie byli zmęczeni, a gdyby zwlekali ze szturmem do następnego dnia, to na urlop mogliby pogwizdać. Musieli za wszelką cenę wkroczyć do wsi wieczorem siedemnastego lipca, i Gromow wkroczył, w dodatku prawie bez strat. Na gliniastym podejściu pod górę, na słynnym wzgórzu szesnaście, architekt Krasnow skręcił sobie nogę i poczołgał się do medyka, który założył opatrunek i odesłał go do szeregu. Pozostali byli cali i teraz rozchodzili się na postój do wybranych kwater: Diegunino zajmowali dwunasty raz, każdy od dawna miał tam babę.

Deszcz jak zaczął padać trzy dni temu, tak nie ustawał ? czasem tylko słabł na kwadrans, zbierając siły, po czym znów zaczynało lać jak z cebra ? skąd się tego tyle brało? Spieniony osad denny wystąpił z brzegów, nieprzyjemnie było włazić do żółtego mętnego strumienia; w normalnych warunkach Gromow po prostu przeskoczyłby tę cholerną rzeczkę, w której nawet w upał nie dało się wykąpać; teraz było to prawdziwe forsowanie przeszkody wodnej. Warto podkreślić to w raporcie. Przy forsowaniu wyróżnił się starszy strzelec Gannuszkin, który nagle zaczął śpiewać, czym podniósł morale żołnierzy. ?Ech, odjechał w dal w rozkwicie maja!? ? rozdarł się wniebogłosy, poślizgnąwszy się na dnie, i dalej zaśpiewał sprośny wariant o jajach.

? Z czego tak się cieszysz, Gannuszkin? ? zapytał zgryźliwie Gromow. Nastrój miał paskudny.

? No jak tu się nie cieszyć, towarzyszu starszy lejtnancie? ? wyszczerzył się żołnierz. ? Zaraz Maszkę cap za kuper i pod pierzynę!

? Uważaj, żeby ciebie samego nie capnęli za… kuper ? sarknął Gromow. ? Kompania, nie rozciągać się!

Ostatni raz wyparto ich z Diegunina tydzień temu, kiedy nagle pojawił się kozacki ataman Batuga ze swoimi orłami ? spasionymi, krzepkimi chłopami, wiecznie zionącymi samogonem, mięsem i marychą. Kozacy przycwałowali rankiem, bezszelestnie zdjęli wartowników i nahajkami przepędzili zaspanych wojaków z przytulnych gniazdek. Większość żołnierzy Gromowa nie zdążyła nawet chwycić za broń ? batuginowcy wyważali drzwi, wpadali do domów i za kark ściągali ich z przypiecków i ław. To była hańba. Gromow nie spał ? już drugi miesiąc nie mógł spać w oczekiwaniu na urlop, który w każdej chwili mogli odwołać ? i zachował się w tej walce bohatersko, w innych okolicznościach z pewnością otrzymałby przynajmniej rozkaz pochwalny, ale cały incydent wyglądał zbyt idiotycznie. Wprawdzie udało mu się załatwić dwóch Kozaków, ale i tak jego ludzie musieli się wycofać. Kozacy ich nie ścigali. Gromow okopał się o trzy kilometry od Diegunina, na równym polu słoneczników, i zaczął się szykować do szturmu odwetowego. Nie miał pojęcia, jakie siły ma Batuga. Dowództwo nie przysyłało rezerw. W kompanii zostało pięćdziesięciu ludzi ? w zasadzie wystarczająco, by próbować wybić Kozaków, ale kto wie, ilu ochotników zwerbował ostatnio ataman w okolicznych wsiach. Siedemnastego zwiad doniósł, że we wsi panuje cisza ? skończyła się pięciodniowa hulanka ze strzelaniną. ?Odsypiają, cap ? familiarnie, na prawach bliskiego druha zameldował Riedkin. ? Teraz, na kacu, weźmiemy ich gołymi rękami?. Ale Gromow zwlekał. Nie podobała mu się ta cisza. Na wojnie nigdy nie należy działać na podstawie wyliczeń ? zawsze na wyczucie. Zdawał sobie sprawę, że ludzie mają dość siedzenia na deszczu w okopach, że wieś trzeba zaatakować, dopóki Kozacy nie wytrzeźwieli, że za trzy dni ma urlop ? ale jeszcze jeden dzień przesiedział w pałatce, grając w durnia z ordynansem Papatią, i dopiero o dwudziestej zero zero dał sygnał do ataku. W liliowym zmroku, w grubych, ciepłych strugach szumiącej ulewy wczołgali się na wzgórze szesnaście, rozciągniętą tyralierą zbliżyli się do wsi i nie znaleźli w niej ani jednego batuginowca. Nie było kogo wypierać ? Kozacy pohulali i wynieśli się. Gromow był zadowolony, że obyło się bez walki, ale zdawał sobie również sprawę, że Batuga nie odszedłby bez powodu ? jego chłopcy na pewno zjedli i wypili wszystko, co było w Dieguninie mięsnego i ognistego, aż zabrakło. Teraz pewnie grabili w Chabarowie albo Perejasłowie, a ludziom Gromowa pozostaje chyba wbić zęby w ścianę. Po przejściu Kozaków, jak po szarańczy, niewiele zostawało.

? Co to ma znaczyć, Riedkin? ? nieskończenie zmęczonym głosem zapytał Gromow nieszczęsnego zwiadowcę, który z grymasem bólu i rozkoszy ściągał oblepione gliną buty. Siedział na ławie w świetlicy, pod portretem grubego wąsatego chłopa, który przypominał Budionnego.

? Było cicho, towarzyszu kapitanie! ? usprawiedliwiał się młody, ze wstydu i strachu przechodząc na formę oficjalną.

? Ci-i-cho… ? powtórzył szyderczo Gromow. ? Taka twoja w te i nazad… Kiedy nauczysz się wojować, sierżancie? Całe życie chcesz być moskwaczem?

Moskwaczami przezywano moskwian. Zresztą pozostali walczyli jeszcze gorzej. W trzecim roku wojny gwardia narodowa była w opłakanym stanie ? potrafiła pogonić jej kota byle banda.

? Pieczeniarze, taka wasza mać… Zwiad zameldował jak należy… Co ja mam teraz zaraportować górze? Że wieś zajęto bez walki z powodu braku nieprzyjaciela?

? No to… towarzyszu kapitanie… Zameldujmy, że nieprzyjaciel rzucił się do ucieczki!

? To lepiej od razu zameldujmy, że rzucił się z dachu stodoły. Prędzej uwierzą. Tfu, cholera… Zejdź mi z oczu.

Riedkin zniknął. Miał w Dieguninie ładną, krzepką dziewuchę ze słomianoblond warkoczem ? głupawą śmieszkę. Najbardziej się bał, że za taki zwiad Gromow wypchnie go na nocną wartę i przepadnie mu czuła schadzka, ale Gromow wypchnął na wartę Gannuszkina, którego nie znosił. Oczywiście było to niesprawiedliwe, więc zrekompensował mu to, umieszczając go w raporcie. Gannuszkin też zamierzał spędzić noc u swojej pani imieniem Trawka ? jej rodzicielka, nasłuchawszy się przez radio oper w sowieckich czasach, nazwała córkę Traviata. Nikt jej nie wytłumaczył, że traviata to nie imię bohaterki, lecz profesja; Trawka potwierdzała swoje imię, nie odmawiała nikomu, mimo że była szpetna i niechlujna. Mieszkała w pobliżu diegunińskiej świątyni ? dziwacznego architektonicznego tworu ? Gromow nigdzie nie widział niczego podobnego: chyba najbardziej przypominało to pień porośnięty grzybami. Chociaż ktoś już nazwał tak sobór Wasilija Błażennego ? ale na tamtym było znacznie mniej grzybów. W żadnej innej wsi ? a Gromow w czasie wojny widział ich wiele ? nie było takiej śmiesznej i brzydkiej cerkwi. Trawka miała z nią jakieś powiązania ? sprzątała tam, czy, jak gadano, nawet odprawiała nabożeństwa w zastępstwie powołanego do armii popa.

? Jest rozmowa, towarzyszu starszy lejtnancie! ? Papatia podał mu komórkę.

? Zorza, Zorza! Ja Ziemia, jak mnie słyszysz? ? spytała słuchawka ochrypłym głosem pułkownika Zdroka.

? Ziemia, słyszę was dobrze. Jestem w Dieguninie, towarzyszu pułkowniku.

? Po kiego chuja tam siedzisz, Napoleonie pieprzony? Zachciało ci się pobawić w wojenkę? Zajęliśmy miejscowość i czekamy na order? Dostaniesz order świętego Hemoroida, w dupę go sobie wsadzisz i wepchniesz jak najgłębiej, i cztery razy obrócisz… ? Zdroka poniosło i mogło ponosić jeszcze długo, a komórka Gromowa padała, i kart nie dowozili już od tygodnia. ? W Dieguninie siedzi, coś takiego! Powiedziano ci wyraźnie po rosyjsku, że masz się wysunąć do Baskakowa i połączyć w Wołchowem, żeby połączonymi siłami zająć miejscowość Bobry, a on sobie siedzi w Dieguninie i czeka na order! ? (W gniewie Zdrok z lubością plątał liczby i osoby).

? Nie otrzymałem takiego rozkazu, towarzyszu pułkowniku…

? Nie otrzymał… ? Zdrok powoli wypuszczał parę. ? Nie otrzymałeś, to otrzymasz, po to do ciebie dzwonię, łajzo krasnoarmiejska… Macie na-tych-miast, na-tych-miast ruszać do miejscowości Baskakowo! Ukrytym marszem, pod osłoną nocy… miegiem barsz… Jak zrozumiałeś, kapitanie?

? Towarzyszu pułkowniku, noc na dworze, ludzie są zmęczeni ? zaoponował bez cienia nadziei Gromow.

? Coo?! ? wrzasnął szef sztabu. ? Będziesz mi tu kwestionować rozkazy? Burr-del! Regularna armia… Masz mi w dwadzieścia cztery godziny! Sąd wojskowy! Zdechlak moskiewski! Ludzi ma zmęczonych! Po kiego grzyba przed nocą po deszczu gnałeś ich do Diegunina, żółtodziobie kurewski?

? Miałem rozkaz odbicia miejscowości Diegunino.

? Miał rozkaz! Mieć to se możesz babę… ? Zdrok znów oklapł; ostatnio szybko osiągał szczyt przyjemności, uspokajał się i równie szybko nakręcał się znowu. ? Ludzie przeszli trzy metry i już się zmęczyli… Niedługo będą zmęczeni po podtarciu dupy… Daję twoim mięczakom półtorej godziny na odpoczynek! Za pięć godzin mam otrzymać meldunek, że oddział starszego lejtnanta Gromowa osiągnął Baskakowo i pod osłoną nocy połączył się z siłami Wołochowa!

? Tak jest ? powiedział apatycznie Gromow.

? Jest w dupie szelest! ? Zdrok zaczął się znów nakręcać, ale w słuchawce zatrzeszczało i zaczęły się zakłócenia, które wybawiły Gromowa od kolejnej porcji żołnierskiego folkloru.

Nienawidził Zdroka. Właśnie przez takich ludzi jak szef sztabu trzydziestej szóstej dywizji gwardyjskiej, w armii panował burdel, który od początku wojny narastał w postępie geometrycznym i nie było cienia nadziei, że działania bojowe coś tu zmienią. Takich jak Zdrok nigdy nie zabijano. Człowiek ten z idiotycznym uporem podejmował najbardziej bezsensowne decyzje ? i gdybyż tylko ograniczało się to do ich strategicznej absurdalności; szefowi sztabu za każdym razem udawało się zrobić tak, żeby na jego ludziach odbijało się to jak najpaskudniej. No bo jak tu pędzić teraz kompanię przez piętnaście kilometrów, w nocy, po błocie, na połączenie z mitycznym Wołochowem? Dobrze chociaż, że deszcz ustał ? niebo zaczęło się oczyszczać, jakby wystarczyło zająć Diegunino, żeby przywrócić w naturze spokój i harmonię. Drogi jednak zdążyły się zamienić w gliniastą breję; Gromow zaklął przez zęby.

? Konyszew, dajcie Baskakowo ? polecił łącznościowcowi. Łącznościowiec, jeden z nielicznych porządnych żołnierzy w kompanii, wszystkie kody miał w głowie i szybko wystukał dwadzieścia cyfr.

? Dyżurny pułku, słucham ? powiedział zmęczony głos.

? Dajcie mi Sieliwanowa.

Dyżurny szczęknął przełącznikiem.

? Kapitan Sieliwanow ? przedstawił się ponuro kolega Gromowa z kursów kałasznikowowskich.

? Kostia, to ja. Słuchaj, czy jest u was Wołochow?

? Czekamy na niego od przedwczoraj ? odrzekł kapitan, tłumiąc ziewnięcie. ? Ma się z kimś połączyć i gdzieś uderzyć. On i te jego orły już wszystkich wkurzyli ? nigdy nie przybywa na czas. Wszyscy tylko powtarzają: Wołochow, Wołochow… Kiedy i w ogóle czego dokonał ten Wołochow? W życiu nigdzie się nie zjawił na czas, elita, kurde… Teraz ma się tu z kimś połączyć, kurde… Dupek.

? To ze mną ma się połączyć. Zaraz do was przyjdę.

? Gdzie jesteś?

? W Dieguninie. Dopiero co odbiłem wieś i taki pasztet.

? A… no to chociaż sobie podeżresz. Od kogo odbiłeś? ? Było słychać, jak tam, w baskakowskim sztabie, Sieliwanow dłubie w zębach.

? Od Batugi. Wiesz, tego Kozaka.

? Nie wciskaj mi kitu! ? roześmiał się Sieliwanow. ? Batuga od rana stoi w Litmanowie, to następna stacja od nas! Baluje, że aż tutaj słychać! Nie, Gromow, słuchaj, musisz o tym napisać w raporcie! Tak go wyparłeś, że uciekał z prędkością światła? Tyś go wyparł wieczorem, a on od rana hula z dziewuchami w Litmanowie! Bohaterski Gromow, zwycięzca czasu i przestrzeni! Pogonił Batugę tak, że ten wyprzedził własny wizg! ? Sieliwanow długo jeszcze rozwodził się na ten temat, ostatnio w armii w ogóle wszyscy bardzo dużo gadali.

? Dobra, dobra ? przerwał mu Gromow. Sieliwanow już nie dowcipkował, tylko wstrętnie chichotał, wyobrażając sobie pewnie, jak Batuga ucieka z Diegunina z prędkością światła, a Gromow ściga go na taczance. ? Zostawił tu swoich ludzi, nie twierdzę przecież, że przegnałem jego samego… tak czy owak, o świcie ruszam.

? Ruszaj, ruszaj. Szkoda, że nie mamy czym tego uczcić, wszystko wyżarli.

? Nie szkodzi, bez odbioru.

Gromow wyobraził sobie z przygnębieniem, jak będzie zawiadamiał ludzi o czekającym ich marszu. Kompania już się rozlokowała na wypoczynek, wygrzewała się na diegunińskich przypieckach, relaksowała z rutynowo chętnymi, przywykłymi do wszystkiego diegunińskimi babami, które z jednakową potulnością wpuszczały na kwaterę i do łóżka wszystkie walczące strony po kolei; pewnie wyciągały już z piwniczek ostatnie zapasy, jakie udało im się wyskrobać po hulance batuginowców… Na myśl o czekającym ich marszu i powszechnym szemraniu Gromowa aż zemdliło. Postanowił wieczorem nic nikomu nie mówić, a o trzeciej zrobić pobudkę. On sam postanowił się nie kłaść ? wiedział, że wstać o trzeciej byłoby mu trudniej, niż nie spać jeszcze przez parę godzin.

? No dobra ? odprawił łącznościowca. ? Połóżcie się w drugim pokoju i jakby było coś pilnego, obudźcie mnie. Papatia, powiedz Gali, żeby dała mi szybko coś przekąsić…

Zawsze kwaterował w tej obszernej, niskiej i rozłożystej chacie, u niemłodej, równie rozłożystej i przysadzistej Gali. Najbardziej zdumiewało go, jak niewyczerpane są jej zapasy: nieważne, ile armii, band i hord przetaczało się przez Diegunino, dla wszystkich kobieta wyciągała z piwniczki ogórki, kiszoną kapustę, rozmaite solone zioła, jakich moskwianin Gromow nigdy nie próbował ? macierzankę, tymianek, jakąś tajemniczą miksturę ? i gęstą diegunińską śmietanę, i lodowate mleko, i w piecu zawsze znalazł się saganek ziemniaków, a niekiedy nawet pieróg ? ?Śniadajcie, wyzwoliciele, całkiem jakbym wiedziała, akurat wstawiłam?. Było to zdumiewające zwłaszcza we wsi, w której jedna czwarta domów spłonęła, a dobra połowa została uszkodzona w czasie walk: tu powybijane okna, tam rozwalony cały bok; Gromow miał nawet hipotezę, dlaczego wszystkie walczące strony tak lubią zajmować Diegunino. Mimo wszystkich prelekcji moskiewskiego agitatora Ploskoryłowa o wielkim znaczeniu strategicznym rejonu diegunińskiego, mimo wszystkich jego geopolitycznych teorii o klinie, którym męska Północ wbijała się w kobiece Południe właśnie w tym miejscu, do którego Hitlerowi w czterdziestym drugim nie udało się dotrzeć, bo gdyby nie to, wojna mogłaby się zakończyć zupełnie inaczej ? Gromow podejrzewał, że niezliczonym wyzwolicielom Diegunina po prostu chciało się żreć. Na wojnie jest to sprawa niemałej wagi, a żadna z okolicznych wsi nie stwarzała takiej okazji, by się najeść, wyspać i pobaraszkować na leżance z wieśniaczką. W ciągu trzech lat wojny Gromow zajmował co najmniej pół setki miejscowości, ocalał pod Orłem, cztery razy poddawał i odbijał z powrotem Trosno, ale nigdzie nie napotkał niczego podobnego. Przez ostatnie pół roku, obijając się w diegunińskim kotle, kompania Gromowa błogosławiła swój los. W jednych wsiach ludność ich przeklinała, w innych powściągliwie się cieszyła, zdążywszy się nacierpieć pod władzą kozacką, a tu i ówdzie również ŻDowską ? ale nigdzie Gromow nie zaobserwował tak spokojnego, łagodnego zadowolenia, z jakim Diegunino, niczym potulna kochanka, witało wciąż nowych i nowych wyzwolicieli. Wszystkich bez wyjątku tu karmiono, pojono miejscowym miętowym samogonem i układano lulu ? i chociaż Płoskoryłow wychodził z siebie, żądając, by ujawnić i publicznie rozstrzelać tych, którzy współpracują z władzami okupacyjnymi, jego apele pozostawały bez odzewu; nawet Zdrok patrzył na te zaniedbania przez palce. Gromow podejrzewał (zaczynał go już morzyć sen, po podanych przez Galę ziemniakach z wędzoną słoniną czuł w żołądku przyjemny ciężar i ciepło), że gdyby nawet zrealizowano bestialski plan Płoskoryłowa i rozstrzelano wszystkie diegunińskie baby, ale jakaś jedna schowałaby się w warzywniku i cudem ocalała, to i tak po kolejnym zajęciu wsi u tej jednej znalazłaby się i wódka, i słonina, i kartofelki dla szczęśliwego zwycięzcy, i przyhołubiłaby na przypiecku wszystkich tych wojaków, brudnych, cuchnących mułem, stęsknionych za pieszczotą…

Gromow nie powinien był spać, ale spał, z głową opartą na czysto wyskrobanym, solidnym stole ? te ogromne stoły, jakby obliczone na uczty witeziów, były nieodłącznym elementem umeblowania każdej diegunińskiej chaty, nigdzie więcej takich nie widział ? i przez sen dobiegała do niego dziwna rozmowa.

Czuł, że to Gala rozmawia z Panią, sąsiadką, której pełnego imienia nikt nie znał ? Pania i już, perkatonosa, wesoła baba bez wieku ? mogła mieć i trzydziestkę, i czterdziestkę, i być po czterdziestce ? ale we śnie Pania była inna, smutniejsza i poważniejsza niż w rzeczywistości. We śnie również Gala wydawała się młodsza, szczuplejsza, jakby sam na sam z przyjaciółką, z dala od cudzych oczu, zrzucała tęgie, przysadziste ciało i stawała się wiotka, niemal jak dziewczynka. Rozmawiały w pokoju Gali, gdzie Gala żyła kiedyś z mężem, obecnie, jak twierdziła, powołanym do armii (Gannuszkin twierdził, że wszyscy chłopi z Diegunina są w partyzantce w okolicznych lasach i baby ich dokarmiają). Teraz sypiała tam sama i Gromow jej nie tykał ? co miałby robić z grubą czterdziestoletnią babą, milkliwą, posępnie życzliwą, która w życiu nie powiedziała do niego ani słowa oprócz ?Powieczerzać? i ?Poprzypiecać? (tak określała pospanie na przypiecku)? Słyszał przez sen, jak Gala i Pania równymi, wysokimi dziewczęcymi głosami (równie zgrabne i wysokie wydały mu się teraz ich w czarodziejski sposób odmienione ciała) łagodnie nad czymś ubolewają i czule pocieszają się nawzajem. Mówiły niewątpliwie po rosyjsku, ale chwytał tylko najogólniejszy sens rozmowy ? chociaż słyszał wszystko tak wyraźnie, jakby nie dzieliło ich przepierzenie z desek. Nie potrafił się połapać we śnie, na czym polega osobliwość tej mowy ? niezwykle jasnej i silnej. Mowa, którą teraz słyszał, była niemożliwa na jawie ? majaczyło mu się własne spełnione marzenie, prosty i precyzyjny język bez zdyszanego wielosłowia i wodolejstwa Płoskoryłowa, bez plugawego żołdackiego żargonu i kancelaryjnej nowomowy raportów; diegunińskie wieśniaczki we śnie mówiły tak, jakby język rosyjski był dla nich bardziej ojczysty ? i jakby od urodzenia władały nim z doskonałością pozwalającą każdą rzecz nazywać jej prawdziwym imieniem. Niektórych słów nie rozumiał, sensu innych się domyślał ? tak precyzyjny był dźwiękowy obraz przedmiotu: nazwanie uchwytu do garnków dzierżadłem, a kury kokoszką było czymś tak oczywistym i naturalnym, że sam nie rozumiał, jak mógł nie wpaść na to wcześniej. Uchwyt tracił nieprzyjemną chwytność, na jej miejsce zaś pojawiała się radosna gotowość podania na stół ciężkiego saganka, odbijającego promień księżyca. Kokoszka też miała sobie jakąś pieszczotliwość. Niektóre słowa były mu znane, ale tu użyte w dziwnym, niezwyczajnym dla nich znaczeniu; Gromow uśmiechnął się przez sen, słysząc, że szyk wojska kobiety nazywają ?zadnica?… Zarazem jednak nie potrafił się połapać, czego dotyczy rozmowa: jasne było tylko, że i Gali, i Pani nie jest słodko, i teraz otwierając przed sobą dusze, jak gdyby nabierają sił przed dalszym przechodzeniem Diegunina z rak do rąk. Gromowowi zdawało się, że mowa jest także o tym, że ziemia może sobie rodzić i rodzić, kiedy jej nikt nie przeszkadza: nie ma komu pracować, a ona, o dziwo, rodzi lepiej niż przy intensywnej uprawie, lepiej niż za wszystkich władz, które okaleczały ją orką, męczyły chemią, a nieustannymi sporami i zaleceniami odbierały jej wszelką chęć, by przynosić plony. We śnie Gromowowi wydało się to takie proste ? oczywiście, że nie trzeba nic robić, i będzie rodzić sama, wręcz cierpiąc na nadmiar, jak piec z bajki, jak jabłoń ? zjedz moje pierożki, zerwij moje jabłuszko ? i rozmowa o tej nieumęczenie rodzącej ziemi w naturalny sposób zamieniła się w pieśń, której sensu Gromow już w ogóle nie rozumiał. Wyczuwał tylko nastrój radosnego smutku, jak przed długą rozłąką, po której nastąpi spotkanie ? na pewno nastąpi, ale wcale nie to, na które czekasz. Melodię prowadziła Gala, a Pania splatała i rozplatała wokół niej inny temat, i wychodził z tego warkocz. Dusza Gromowa, uszczęśliwiona swoją powinnością i nienawidząca jej, obracała się za melodią jak słonecznik za słońcem. Można było rozróżnić oddzielne słowa, wszystkie trzysylabowe, z akcentem na przedostatnią sylabę ? tęsknica, kalina, pokrzywa ? i na wzmiankę o kalinie i pokrzywie wszystko przed oczyma Gromowa zrobiło się zielone, cała pieśń była jak napierający na ogrodzenie, zapuszczony, zarośnięty cerkiewny sad, jak gęsty park, taki, jakie często widywał w wyzwolonych miastach środkowej Rosji. Smętnie radosne, intensywnie zielone światło bijące z pieśni otulało Gromowa, koiło, leczyło znużone, chore oczy ? i chciał tylko jednego: żeby kalina, pokrzywa i tęsknica wciąż splatały się w warkocz, wciąż się nie kończyły; ale już potrząsał go za ramię ordynans Papatia, i z każdym kolejnym potrząśnięciem piękne, jedynie właściwe rosyjskie słowa wylatywały Gromowowi z głowy. Obudził się, pamiętając tylko, że Papatia to przecież właściwa nazwa macierzanki… potem ostatecznie otrząsnął się ze snu i spojrzał na zegarek. Była za dziesięć trzecia.

? Ogłoście alarm ? polecił łącznikowi i poszedł do sieni opłukać twarz lodowatą wodą z beczki.

? Alarm! ? wrzasnął radośnie łącznik, z góry ciesząc się na zajmujące widowisko.

Papatia zgodnie z regulaminem biegał po głównej ulicy Diegunina i chaotycznie strzelał w powietrze. Wpadał do chat z ogłuszającym wrzaskiem: ?Pobudkaaa!?.

Kompania Gromowa, dobrze pamiętając niedawną kompromitację z napaścią Batugi, zrywała się z pieców i ław ? nie nakładając onuc, wskakiwała w buty, nie chcąc po raz drugi rzucać się do ucieczki pod nahajkami. Gromow czekał przed sklepem, gdzie wojsko zawsze ustawiało się w szyku. Po pięciu minutach ? no, mówiąc dokładnie, po sześciu, ale dla jego orłów dwukrotne przekroczenie trzyminutowego terminu i tak było wielkim sukcesem ? zaspana, na chybcika oporządzona kompania stała przed nim w dwuszeregu. Niebo się oczyściło i nad dachami wisiało tylko kilka zagubionych kłaczków rozwianej chmury. Pachniało ziemią, trawą, dymem ? można by całą wieczność stąd nie odchodzić. Gromow przypomniał sobie letnisko, dzieciństwo i pomyślał ze zdumieniem, jaką władzę nad pamięcią mają zapachy. Tyle przeżył, samej wojny trzy lata ? a i tak przypomniało mu się letnisko, błogi, radosny smutek na widok gwiazd w oknie; oto on, pięcioletni, z dopiero co umytymi bosymi nogami, wysmaganymi pokrzywą i pokąsanymi przez podmoskiewskie komary, klęczy na starym wiedeńskim krześle przy otwartym oknie, i te same gwiazdy, i tak samo pachnie, i zaraz matka poczyta mu przed snem ? aż wręcz poczuł pod stopami zimne linoleum, po którym śmignie do łóżka, żeby nie przyłapano go, że tak późno sterczy przy oknie, a już dawno powinien być pod kołdrą… Nie, nie wolno mu o tym myśleć. Gromow warknął:

? Koom-pania!

Wszyscy wyprężyli się na baczność.

? Bur-r-del… ? powiedział Gromow z wyćwiczonym pogardliwym znużeniem, żeby nie rozpaskudzać ludzi. ? Worobjow, jak stoicie? Zapnijcie kołnierz… Barannikow, was komenda nie obowiązuje? Oguriejew, nie znaleźliście czasu, żeby doprowadzić buty do porządku? Dwa dni służby! ? (?Tak jest, dwa dni służby!? ? odpowiedział ochryple niezgrabny dryblas Oguriejew i odkaszlnął.) ? Zadanie jest następujące. Za dwie godziny w rejonie wsi Baskakowo mamy się połączyć z kompanią kapitana Wołochowa i połączonymi siłami zaatakować nieprzyjaciela na wskazanym kierunku, który nam wskażą, i we wskazanym czasie. Tfu, kurwa… Pewnie zapytacie, jakiemu nieprzyjacielowi? A chuj go wie, jakiemu! Odpowiedni ludzie powiedzą wam w odpowiednim momencie! ? odbębnił szyderczo regulaminowe sformułowanie. ? Do Baskakowa mamy piętnaście kilometrów, droga chujowa, jak kisiel, iść szparko, bez szemrania, w razie nieprzewidzianej śliskości pilnować upadania… w sensie na zadek, żeby nie wypaćkać fasady! Wszystko jasne, wy orzełki domowego chowu?

Kompania śmiała się dobrodusznie. Lubili Gromowa ? był naprawdę ostry, ale nie bestia.

? W leeewo zwrot… ? przeciągnął z satysfakcją i dźwięcznie wypalił: ? Naprzód marsz!

Kompania wykonała zwrot i podwójną kolumną ruszyła w stronę Baskakowa pod osłoną nocy.

? R-raz! R-raz! R-raz-dwa-trzy! ? komenderował Gromow. Z zadowoleniem odnotował, że torby na maski przeciwgazowe orzełki mają wypchane ? gospodynie naładowały tam swoim lokatorom słoninki, chlebka i jabłek, wszystkiego, czym bogata rodząca bez uprawy ziemia. Początkowo szli raźnie. Daleko na wschodzie gęsta noc zaczęła się mętnie rozwidniać ? jak oczyszcza się powoli zatkany nos, kiedy człowiek przewróci się na drugi bok.

2

? Pania! Pania! ? zawołał chrypliwie znajomy głos. Pania, która właśnie wróciła od Gali i położyła się na ławie, zerwała się i podbiegła do okna.

? Misza! ? wykrzyknęła.

? Wpuść mnie, Panieczka.

Rzuciła się do drzwi i z pośpiechem otworzyła zasuwę. Mąż porwał ją w ramiona, uścisnął i aż stęknął z nadmiaru uczuć.

? Ach, Misza! A ja nawet nie paliłam w bani…

? Co tam bania… ? szeptał mąż. ? Ciebie chciałem chociaż zobaczyć, moja doniu… Tamci odeszli?

? Odeszli, wszyscy odeszli! ? zapewniała radośnie Pania. ? Kozacy już wcześniej, a ci dzisiaj w nocy…

? Chciałem przyjść już wczoraj ? mówił Misza, nie wypuszczając żony z objęć. ? Ale nie chcieliśmy ryzykować. Poczekaj, maleńka, tylko dam sygnał.

Wyskoczył na ulicę i palnął trzy razy z ogromnej rakietnicy, którą miał za pasem. Po chwili z pobliskiego lasu, otaczającego podkową Diegunino, zaczęli się powoli wyłaniać brodacze w waciakach. Była to męska ludność Diegunina, która teraz szybko rozeszła się po chatach.

Partyzantka diegunińskich chłopów polegała na konsekwentnym uchylaniu się od wojska. Każdy oddział wyzwolicieli, które przetaczały się przez wieś, usiłował zmobilizować miejscową ludność, ale baby wszystkim mówiły, że chłopów dawno zmobilizowano. Jeśli ktoś się zainteresował, czemu młódki chodzą z brzuchami ? te wyjaśniały wstydliwie, że wyzwolicieli jest wielu, a są wśród nich ładni chłopcy i trudno takim odmawiać. Werbownicy pluli i machali na to ręką.

? Przywykliśmy już, Panieczka ? mówił mąż, siorbiąc zupę z makaronem. ? Jakbym się urodził w lesie. Żeby tak z tobą, to w ogóle byłby raj.

? Tęsknię za tobą, Miszeńka ? uśmiechała się Pania.

? Oj, moja doniu ? wzdychał Misza. ? No dobra, teraz na przypiecek i lulu. Sen nad ranem najlepszy…
(…)

bykow-zdDmitrij Bykow „ŻD”
Tłumaczenie: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 784

Opis: Po odkryciu nowego gazu, na którym teraz opierał się cały przemysł światowy, Rosja została skazana na zapomnienie i izolację ? złoża cudownego surowca zaczynały się dokładnie tuż za jej granicami. Kraj pogrążył się w wojnie domowej. Waregowie ? uznający siebie za spadkobierców imperialnej przeszłości ? toczą walki z Chazarami, wyznawcami liberalnych wartości. Bratobójczej walce w bierności i milczeniu przygląda się półpogańska, rdzenna ludność Rosji. Na tym tle rozgrywa się historia kilku mężczyzn i kobiet, których losy mają otworzyć nowy rozdział w dziejach kraju.

fot. Dmitrij Rożkow/Wikimedia Commons

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek