Fragment powieści „Obrazki z Nebraski” Grażyny Treli

18 października 2011

Rozdział 3.

Rysio leżał na łóżku, wpatrując się w sufit, po którym wędrował mizerny karaluch, i myślał o tym, co będzie teraz robił. Znajdzie jakąś pracę, będzie miał forsę, będzie normalnie żył na wolności. Wolność była najważniejsza. Pewnie nigdy by sobie tego nie uświadomił, gdyby nie pobyt za murami. Teraz już wiedział, że może robić cokolwiek, ale musi sam o sobie stanowić, być dla siebie jedynym szefem. Zastanawiał się, od czego zacząć i tak się tym zmęczył, że w końcu zasnął. Obudził go gwałtowny łomot. Poderwał się, przerażony. Podszedł do drzwi i je uchylił. Nikogo. Już miał je zamknąć, kiedy zza rogu wypadł z wrzaskiem zarośnięty łeb.

? Co jest Rysiu? Kolegi nie zapraszasz? ? odezwał się Benio i wlazł do mieszkania, poszerzając sobie wejście kopem.

A potem podarował Rysiowi skórzaną kurtkę na nową drogę życia. Nie była to nówka, miała trochę plam, ale Benio dołączył do niej farbkę, żeby sobie Rysio te plamy zamalował. A do tego jeszcze butelkę rozpuszczalnika, gdyby Rysiowi ręka zadrżała i trzeba było coś zmyć. Ale zanim wręczył mu tę butelkę, odlał z niej trochę do dwóch półlitrowych garnuszków. Rysio odsunął się z obrzydzeniem.

? Nie chrzań! ? Benio odezwał się niecierpiącym sprzeciwu tonem.

A potem było już pięknie. Siedzieli z łbami w garnuszkach i wdychali rozpuszczalnik. Co chwila któryś się wynurzał, ale zaraz nurkował z powrotem. Oczy stawały się coraz bardziej mętne i przekrwione, a mózgi odklejały się od czaszek.

? Ależ mi ciebie Rysiu brakowało! ? rozczulił się Benio i wycmokał kolegę, obśliniając mu oba policzki, aż Rysio musiał się wycierać.

Benio chciał Rysiowi nieba przychylić na tej wolności i uszczęśliwić go totalnie. Wyciągnął z kieszeni banknot, porysowany ruskim piórem kulkowym, czyli długopisem, i podstawił Rysiowi pod nos.

? Czujesz? ? zapytał ze znaczącą miną.

Rysio powąchał banknot i przecząco pokręcił głową. Benio protekcjonalnie trącił go w tył głowy i podsunął mu banknot pod oczy.

? Czytaj! ? rozkazał.

Rysio przyjrzał się z bliska.

? Ciągnie? ? Nie mógł odcyfrować.

Benio czekał cierpliwie.

? Ciągnie? Co? ? zdziwił się Rysio.

? No czytaj, czytaj! ? ponaglił go Benio.

? Ciągnie z połykiem.

? No. Jakby co, to wiesz? ? Benio postukał palcem w adres, także zapisany na banknocie.

Z ulicą i numerem mieszkania. Żeby poszło w ludzi. Benio schował banknot głęboko do kieszeni i sprawdził, czy dobrze leży.

? Jak to: ?ciągnie?? ? Rysio popatrzył na Benia zamglonym wzrokiem.

Benio tylko pogłaskał kumpla po głowie.

? A, niech stracę! ? powiedział w końcu. Z nabożnością wyjął banknot i oddał go Rysiowi. ? Na zdrowie.

Rysio uśmiechnął się od ucha do ucha, bo forsa zawsze się przyda, ale wciąż nie rozumiał, o co chodzi. Zniecierpliwiony Benio z palców jednej dłoni zrobił kółko, łącząc czubek wskazującego palca z czubkiem kciuka, i wsunął w nie wskazujący palec drugiej. Rysio wciąż jednak patrzył na kolegę cielęcym wzrokiem.

? Ech? ? westchnął Benio i kilkukrotnie przesunął palec przez dziurę. W tę i z powrotem.

Wsuwał go i wysuwał, sprawdzając, czy Rysio załapał. Ale ten nic. Tylko skupił się bardziej na poruszającym się palcu.

? Eee ? żachnął się Benio, ale dalej tłumaczył cierpliwie. Tym razem wykonując ręką coraz szybsze ruchy z góry na dół w okolicy krocza.

Rysio zaczerwienił się, bo dopiero teraz zrozumiał, jaki prezent dostał od kolegi.

? Nie chcę! ? pisnął.

? Nie chrzań! ? skarcił go Benio. ? Tylko musisz sobie jeszcze dziary zrobić.

? Po co? ? Rysio popiskiwał coraz mniej zdecydowanie.

? Żeby nie wyglądać jak frajer.

Rysio zamierzał zaprotestować, ale nie zdążył, bo Benio otoczył go opiekuńczym ramieniem.

? Wiem, czego ci trzeba. I w oryginalnym miejscu będzie.

Rozdział 4.

Coś wciąga mnie w te zapiski, w te pudła, puszki, zakamarki, w całą tę peerelowską otchłań. Przeglądam przedmioty, których od lat nie widziałam, nie dotykałam. Wśród nich jakiś pierścionek. Coś mi się przypomina, jak przez mgłę. ?Nie liczyć na to, że się znajdzie czarodziejski pierścień…?. Już wiem.
Flashback.

Jak byłam małą dziewczynką wierzyłam, że znajdę w lesie magiczny pierścień, a kiedy włożę go na palec i kilkukrotnie przekręcę, wypowiadając życzenie, ono na pewno się spełni. Podczas spacerów z rodzicami zawsze szukałam w lesie tego pierścienia. Raz nawet znalazłam; wisiał na gałęzi drzewa. Ale okazało się, że jest odpustowy i czary wcale nie działają. W dodatku obok leżała butelka po winie i jakieś części garderoby, ze slipami włącznie. Nie traciłam jednak nadziei na znalezienie właściwej biżuterii, całując tymczasem napotkane żaby, ale tylko te ładne, zielone, nadrzewne, i wierząc, że zamienią się w królewicza. W końcu matka przestała mi czytać bajki, żeby mi się światy nie pomieszały. Ale wszystko, co zdarza się pięciolatkom, miesza się z baśnią. Bo wszystko jest nowe. Pierwszy raz usłyszałam wtedy bajkę o Smoku Wawelskim i pierwszy raz zobaczyłam potwora w postaci wielkiej krowy. Albo ogromną lokomotywę w kłębach pary, zataczającego się pijaka, ryczący klaksonem samochód i kolorowego ptaka. W klatce.

Rozdział 5.

W dzieciństwie dużo się działo. Śmiech i płacz, na zmianę. Niespodziewana radość, kiedy po raz pierwszy sama zawiązałam sznurówki w bucikach. Matka pogłaskała mnie czule i wycałowała, a ojciec nosił na barana. Radość, że spadł pierwszy śnieg. Że mróz rysuje na szybach niezwykłe wzory. Że na parapecie okna, w karmniku dla ptaków zrobionym przez ojca, przysiadł gil z czerwonym brzuszkiem i czarnym łepkiem.

Zdarzały się też dziecięce zmartwienia. Że śnieg jest zbyt puszysty i sypki, żeby zrobić z niego bałwana. Że się nie lepi. Najlepszy był mokry, ale nie za bardzo. Za to ten puszysty nadawał się do robienia orła. Kładłam się na śniegu, na plecach i zamaszyście poruszałam w poziomie nogami i rękami. Potem wstawałam, a na śniegu zostawał ślad. Jak ptak. Ten, który wisiał na ścianie w każdej szkolnej klasie. Bez korony.

Zimą nie można było lizać klamek, bo język przymarzał. Ale wiadomo ? zakazany owoc. Im częściej nas przed tym przestrzegano, tym częściej widziałam unieruchomione, ryczące dzieciaki z językami na klamkach. A wokół grupki ludzi usiłujących jakoś zaradzić, na różne sposoby. Najczęściej przez wyszarpnięcie albo polanie języka ciepłą wodą i oderwanie. Każdy sposób był bolesny. Za to śnieg był pyszny. Jedliśmy go prosto z rękawiczek.

Ojciec woził mnie i mojego niewiele młodszego brata na solidnych sankach. Rozpędzał się, a spod jego butów leciały na nas odklejone kawałki zdeptanego śniegu. Ojciec potrafił biec długo i szybko, a my chichotaliśmy ze szczęścia. Martwiło nas tylko to błocko? Robiliśmy uniki na prawo i lewo, pomimo zagrożenia wywrotką, ale wkrótce opanowaliśmy technikę pochylania się do przodu. Wtedy śnieg spod butów ojca przelatywał nad naszymi głowami i spadał z tyłu.

Było jeszcze jedno zmartwienie ? drzwi w zabawkowej szafie. Nie chciały się otwierać. Ojciec godzinami przesiadywał w piwnicy, aż zrobił śliczny komplet mebelków dla lalek. Robił je zawsze po pracy, po powrocie z zakładu doświadczalnego zwanego Korundami, otwartego przy miejscowej hucie aluminium. Za pomocą swoich zręcznych rąk i precyzyjnego oka szlifował tam kamienie syntetyczne ? sztuczne diamenty do pięknych wyrobów jubilerskich, których szkice przynosił czasem do domu. Mebelki dla lalek zrobił równie precyzyjnie. Były małe krzesełka, stoliki, półki, szafy. Wszystko superdopracowane i mocno posklejane, jakby miało służyć ze trzysta lat. Drzwi szafek na małych zawiaskach, lekko otwierające się i zamykające, z wyjątkiem tych jednych, które się zaklinowały. Ale ojciec poprawił i już nigdy się nie zacięły.

Latem matki wychodziły z dzieciakami za blok, na trawę. Prowadzały nas za rączki, ale bywało, że się zagadały, a wtedy mogliśmy się do woli, z bliska, naprzyglądać światu. Interesowało nas wszystko, co znaleźliśmy pod nogami. Do ziemi było najbliżej i tam właśnie rozpościerał się tajemniczy świat. Wszystko miało ogromną wartość. Ciemnozielone szkiełko z uwięzioną kroplą powietrza, czarny kamyk z biało-szarą pręgą, urwana w połowie, przyprawiająca o dreszcze dżdżownica? Blisko było do traw i chwastów, których nasiona znaliśmy doskonale. Miały swój niepowtarzalny kształt i barwę, przydatne w zabawie w sklep. Nasiona babki lancetowatej udawały kaszę, drobniejsze nasiona traw ? mąkę. I nie mogło być na odwrót. Nie mogło być i już. Każdy to wiedział. Taka umowa. Kto nie chciał przyjąć tego do wiadomości, nie brał udziału w zabawie, wyrzucany poza nawias dziecięcej społeczności.

Latem świat roślin wydawał się nieskończony. Wszystko trzeba było obejrzeć, wszystkiego dotknąć, powąchać, wszystko nazwać, polizać. Już wtedy byli tacy, którzy mieli farta i wąchali kwiatki, i ci, którzy trafiali na osty i pokrzywy, i mieli przechlapane. Obwieszczali to światu wielkim rykiem. Ale i tak wszystko było fascynujące. Wilgotna ziemia o metalicznym posmaku, piasek lepiący się do języka, ostre trawy, rosnące w dziwnych miejscach, które cięły dłonie. Łodyżki podbiału, które białym sokiem brudziły ręce na czarno tak, że nie można ich było potem domyć, albo ogromne liście łopianu używane w upalne dni jako kapelusze. Nasiona roślin miały też swoją przyczepność, i to była ważna cecha. Zwłaszcza w przypadku rzepów, które chłopcy wrzucali nam w warkocze. Mieli potem wielką radochę, kiedy chcąc się ich pozbyć, wyszarpywałyśmy je boleśnie, razem z włosami.

Ale my też miałyśmy na nich sposób ? nie dopuszczałyśmy łobuzów do zabawy w doktora. Bawili się z nami tylko ci mili i posłuszni. Rozrywka nie była zbyt skomplikowana i polegała na zdejmowaniu majtek. Jedno dziecko było doktorem, drugie ? pacjentem. Nie trzeba się było wykłócać o role, bo i pacjent, i doktor zdejmowali bieliznę. Potem długo przyglądali się temu, co pod spodem. Po raz pierwszy zobaczyliśmy różnicę między chłopcem a dziewczynką. A potem pacjent i doktor zakładali majtki, i to był koniec, i biegliśmy grać w piłkę. Pierwszy dotyk następował dopiero po kilku wizytach, ale nie rękami, tylko właśnie źdźbłami traw, listkami, łodyżkami? Zawsze wychodziliśmy od doktora z wypiekami na policzkach, a rodzice wcale nie domyślali się powodu. Widzieli tylko, jak beztrosko bawimy się dmuchawcami. I nie niepokoił ich niewinny hazard-zgadywanka, czy po zdmuchnięciu puchu, w zależności od tego, jak ułoży się resztka nasion, wyjdzie ?baba? czy ?dziad?. A my już wiedzieliśmy, że to nie to samo?

Grażyna Trela „Obrazki z Nebraski”
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka
Liczba stron: 280
Cena okładkowa: 27 zł

(więcej o książce)

 

Gdzie kupić:
Kup książkę w księgarni Selkar
Kup książkę w księgarni Lideria

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek