Fragment powieści „Czas tajemnic” Marcela Pagnola

3 grudnia 2011

Ale kiedy wynurzyłem się na ścieżkę, zatrzymałem się jak wryty, z otwartą buzią ? na wielkim białym kamieniu, w cieniu niskich gałęzi sosny siedziała nadzwyczajna istota.

Była to dziewczynka w moim wieku, ale w niczym nie przypominała tych, które znałem.

Na długich lśniąco czarnych lokach miała wianek z maków, a do serca przyciskała bukiet z białych powojników, irysów z dolin i długich róż. Patrzyła na mnie pobladła, nieruchoma i cicha; jej oczy były wielkie i fiołkowe jak jej irysy.Nie wydawała się ani wystraszona, ani zdziwiona, ale nie uśmiechała się i nic nie mówiła, tajemnicza jak wróżka na obrazie.

Zrobiłem krok w jej stronę; skoczyła lekko na dywan z tymianku.

Nie była wyższa ode mnie i spostrzegłem, że to jednak nie wróżka, bo na stopach miała takie same niebiesko-białe sandały jak ja.

Zapytała mnie poważnie z uniesionym podbródkiem:

? Która droga prowadzi do Bellons?

Miała ładny głos, bardzo jasny z rodzajem ostrego akcentu, jak sprzedawczynie w Nouvelles Galleries, a jej ogromne oczy były stanowczo identyczne.

? Zgubiłaś się?

Uczyniła krok w tył, spoglądając na mnie poprzez kwiaty.

? Tak ? powiedziała ? zgubiłam się, ale to nie powód, by mówić do mnie na ty. Nie jestem wieśniaczką.

Uznałem, że zachowuje się pretensjonalnie, i wywnioskowałem z tego, że jest bogata, co zdawały się potwierdzać czystość i blask jej stroju. Jej białe skarpetki były starannie podciągnięte, niebieska sukienka połyskiwała, jakby była z satyny, a poprzez bukiet kwiatów dostrzegłem, że dookoła szyi miała złoty łańcuszek z medalikiem.

? Tak więc ? podjęła ? w którą to stronę?

Wskazałem jej ręką trzy rozgałęziające się ścieżki na końcu doliny.

? To ta na prawo ? powiedziałem.

? Dziękuję.

Przyglądałem się jej, gdy odchodziła. Miała ładne, krągłe łydki (jak to bogacze), a irysy sięgały wyżej niż jej głowa.

Zacząłem się wspinać w stronę winnicy Niéniego. Winogrona nie były jeszcze dojrzałe, ale po chwili poszukiwań znalazłem trzy prawie czarne grona.

Zabrałem się za łapczywe pałaszowanie, nie zważając na kwaśność gron pękających pod zębami.

Zastanawiałem się, kim była ta dziewczynka, której nigdy dotąd nie widziałem w okolicy. Mówiła o Bellons; to osada, której częścią była Bastide-Neuve, lecz nieliczne domy, z których składała się wioska, leżały daleko od siebie, a nasz był zagubiony w gaju oliwnym u stóp lasu piniowego. Pomyślałem, że pewnie mieszka z drugiej strony osady, w pobliżu domu Feliksa. A może ta dziewczynka przyjechała tu na wycieczkę ze swoimi rodzicami?

Byłem w połowie mojego pierwszego grona, kiedy zauważyłem poprzez żywopłot, że bukiet wraca w moją stronę.

Umyślnie odwróciłem się do niej plecami i dalej zajadałem.

Usłyszałem, że przechodzi przez żywopłot. A potem powiedziała:

? Psstt?

Nie poruszyłem się.

Znów zaczęła:

? Psstt! Psstt!

Odwróciłem się.

? Czy to pani robi ten hałas?

? Wołam pana! ? powiedziała dość żywo.

? Nie znalazła pani drogi?

? Dobrze pan wie, że jest ona zagrodzona olbrzymimi pajęczynami! ? odpowiedziała mi oburzona.

? Są tam co najmniej cztery pająki albo nawet pięć, a największy z nich chciał mi skoczyć
prosto na twarz!

? Wystarczy obejść pajęczyny dookoła. Dolina jest dostatecznie szeroka!

? Tak, ale trzeba by wejść w wysokie trawy (miała na myśli koper), a to byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne! Widziałam przebiegające tam ogromne zwierzę, długie i zielone!

Patrzyła na mnie z wyrzutem, tak jakbym był odpowiedzialny za bezpieczeństwo w tej okolicy. Domyśliłem się, że widziała jaszczurkę, ale ponieważ mnie irytowała, powiedziałem naturalnym tonem:

? To pewnie był wąż. To jest dolina węży. Żywią się one szczurami, a ponieważ jest tu dużo szczurów, to jest i dużo węży.

? To nieprawda! Pan mówi to po to, żeby mnie przestraszyć! ? odrzekła z podejrzliwą miną.

Ale równocześnie rozglądała się po trawie na wszystkie strony. Kontynuowałem więc:

? Nie ma się czego bać, bo to są zaskrońce. One są zimnokrwiste, ale nie jadowite. Wystarczy narobić hałasu i wystraszą się bardziej niż pani.

Nie ruszając się z miejsca, udałem, że badam z bliska moje winne grono, jakbym uznał rozmowę za zakończoną. Po długiej chwili milczenia powiedziała sarkastyczne:

? Jeśli chłopiec jest uprzejmy, to nie zostawia panienki w tak niebezpiecznym miejscu.

Schrupałem ostatnie winogrona i nic nie odpowiedziałem. Zastanawiałem się. Było już pewnie po dziesiątej, a ja musiałem odnieść tymianek do domu i wyruszyć na T?te-Rouge. Lili złożył na moje barki całą odpowiedzialność za nasze najważniejsze przedsięwzięcie myśliwskie, na które nawet pożyczono nam sidła, czego się nigdy nie robi. Ale zalecił mi, żeby tam nie iść przed wpół do jedenastej. Zniszczenie tych pająków nie zmusiłoby mnie do znacznego nadłożenia drogi.
Ona też widocznie się zastanawiała, bo powiedziała:

? Ostatecznie zezwalam panu na odezwanie się do mnie po imieniu dwa albo trzy razy, jeśli pan przepędzi pająki.

Nadal mówiła tym swoim tonem księżniczki, ale w jej oczach zobaczyłem strach. Dotarło do mnie, że aby uniknąć tych stworzeń, jest ona w stanie pójść drogą na Passe-Temps i zgubić się na dobre.

? Chodźmy ? rzekłem. ? Ale nie potrzebuję w tym celu mówić pani po imieniu.

Wyrzuciłem łodyżki winogron w krzaki (bo gdyby Niéni je znalazł, to byłoby mu przykro). Zabrałem mój snopek kopru i machnąłem kijem.

? Lepiej będzie, jeśli pójdę przodem.

I wyprzedziłem ją zdecydowanym krokiem.

Kiedy mirtowe zarośla zbliżały się do ścieżki, odwracałem się do dziewczynki i podnosiłem dłoń, a ona zatrzymywała się, schowana za kwiatami.

Wtedy tłukłem kijem w krzewy i wznosiłem dzikie okrzyki. Gdy już upewniłem się, że krzaki były niezamieszkałe (obawiałem się spotkać tam węże, które właśnie wymyśliłem), wchodziłem w nie z wielkim hałasem.

Wkrótce dotarliśmy do niebezpiecznego miejsca.

Wielka pajęczyna w kształcie sześciokątnego latawca przegradzała ścieżkę. W samym jej środku połyskiwał właściciel tej posiadłości, wystrojony w czarny welur w żółte prążki. Był wielkości orzecha włoskiego.

Zatrzymałem się. Skinąłem bukietowi, żeby się zbliżył, i dotknąłem lekko pająka końcem mojego kija. Zaczął zaraz wściekle potrząsać pajęczyną, która falowała w tył, a potem powracała w przód z rosnącą amplitudą, jakby chciała się rozpędzić i rzucić się na mnie. Wiedziałem jednak, że to była tylko komedia i że nic takiego nie zrobi; pozostałem więc niewzruszony. Jednakże bukiet cofał się krok za krokiem i wydawał z siebie przestraszone okrzyki?

Po minucie tej bohaterskiej zabawy podniosłem mój kij, żeby zadać śmiertelny cios, i jednym ruchem rozdarłem na pół delikatną jedwabną sieć. Pająk spadł na trawę. Rozgniotłem go piętą i poszedłem dalej, nie raczywszy się nawet odwrócić.

Dziewczynka biegiem pokonała miejsce mego zwycięstwa, a ja szedłem dalej, bijąc kijem w krzaki na prawo i na lewo, niczym dyrygent.

Przy rozstajach zaczekałem na nią.

? Oto pani droga. Z tamtego zakrętu zobaczy już pani Bellons.

? Boję się bardzo ? powiedziała ? że jeszcze raz się zgubię. Pozwalam panu pójść ze mną.

Było to niemożliwe. Przede wszystkim moja mama czekała na tymianek. A tam na górze, pod T?te-Rouge, był lis, szczury i mrówki, które pożerały już być może obfite łupy z naszych pułapek, albo perfidny Kulawy z Allauch, którego już widziałem w wyobraźni, jak robi obchód pułapek zamiast mnie.

? Gdyby to był inny dzień ? powiedziałem ? to być może. Ale dzisiaj nie mogę.

? Dobrze.

I dodała niechętnym tonem:

? Mimo to dziękuję.

Rzuciła swoje kwiaty na trawę i poszła usiąść na skraju drogi, skrzyżowanymi rękoma obejmując kolana.

Była naprawdę bardzo ładna. Jej brązowe powieki, które trzepotały od czasu do czasu, jakby robiła to specjalnie, były okolone grubymi rzęsami, wdzięcznie wygiętymi ku jej czołu.

Podszedłem bliżej.

? Pani tu zostanie?

? Oczywiście ? odrzekła. ? Poczekam, aż ktoś będzie przechodził.

? Tędy nigdy nikt nie przechodzi.

? Cóż, kiedy moja mama zauważy, że nie wracam, to powiadomi wieśniaków i oni przyjdą po mnie. Jeśli tak się panu spieszy, to proszę już iść.

Przez chwilę miałem ochotę opowiedzieć jej o moich pułapkach i o odpowiedzialności wobec Lili. Ale pułapki to tajemnica. O tym się nie mówi.

? Proszę zrozumieć, moja mama na mnie czeka! Jeśli się zbytnio spóźnię, to mnie skrzyczy.

? Jeśli jej pan wytłumaczy, że uratował pan zagubioną dziewczynkę, to nie będzie miała prawa. Nie codziennie ma się okazję kogoś uratować!

Wtedy popełniłem świętokradcze kłamstwo:

? Nie wie pani, że ona jest bardzo surowa.

? W takim razie nie radzę jej mówić, że pozostawił pan samotną dziewczynkę pośród węży i pająków! ? zawołała z ironicznym śmieszkiem.

Zastanowiłem się raz jeszcze. Cienie sosen tworzyły krążki u ich stóp, a na każdym białym kamieniu tańczyła kolumna rozgrzanego powietrza niczym przezroczysty dym. Było już z pewnością po jedenastej. W sprawie tymianku moje spóźnienie nie było tak znaczne. Ponadto opowiadanie o tym spotkaniu, zręcznie ułożone, dostarczyłoby mi romantycznego usprawiedliwienia. A co do sideł, to co, gdybym tak poszedł zaraz po obiedzie? Nie musiałem mówić Lili, o której zrobiłem obchód.

Kiedy tak skrobałem się w głowę, uśmiechnęła się do mnie smutno, a potem zrobiła płaczliwą minkę?

? Chodźmy ? powiedziałem. ? Idziemy.

Wstała i pozbierała swoje kwiaty, nic nie mówiąc.

Ruszyłem przed siebie. Ścieżka rozszerzyła się, przechodząc w drogę dla mułów. Dziewczynka szła obok mnie. Chwyciłem więc drugą kiść winnych gron, którą miałem przywiązaną do wiązanki tymianku, i wyciągnąłem ją w jej stronę, trochę niezdarnie.

? Lubi pani winogrona?

? Uwielbiam je ? odpowiedziała ? ale (kiwnęła głową z poważną miną) jestem zbyt dobrze wychowana, aby jeść kradzione owoce.

I znów zaczęła stroić miny.

? A ja, cóż ? powiedziałem cynicznie ? takie uważam za najlepsze!

? Ho! Ho! Myślę, że jest pan w błędzie, bo to się skończy tym, że wyląduje pan w więzieniu. Będzie pan o wiele mniej dumny, kiedy zamkną pana w celi, a pańska rodzina zostanie zhańbiona. O tym się pisze w gazetach. Mogę to panu zagwarantować, ponieważ mój ojciec pracuje w gazecie, która nazywa się Le Petit Marseillais.

? Właśnie tę gazetę mój wujek czytuje codziennie z powodu polityki.

? Och! ? odparła nieco pogardliwie. ? Mój ojciec nie zajmuje się polityką! On jest ponad to!

? Jest dyrektorem?

? Och! O wiele więcej! On poprawia artykuły wszystkich pozostałych! Ależ tak! Ponadto pisze wiersze, które są wydawane w paryskich magazynach.

? Wiersze z rymami?

? Tak, proszę pana, właśnie tak. On znajduje tysiące rymów. Wyszukuje je w tramwaju.

Uczyłem się wierszy w szkole i zawsze byłem zdumiony rymami, które pojawiają się znienacka na końcu linii. Sądziłem, że poeci zdolni do takich osiągnięć są nadzwyczajnie rzadko spotykani oraz że wszyscy bez wyjątku figurują w moim szkolnym podręczniku. Zapytałem ją zatem:

? Jak on się nazywa?

? Lo?s de Montmajour ? odpowiedziała z dumą.

? Jak?

Powtórzyła, wymawiając zgłoski bardzo wyraźnie:

? Lo?s de Montmajour.

Nie, nie było go w mojej książce.

Znałem Wiktora Hugo, Louisa Ratisbonne?a, Francisa Coppée, Maurice?a Bouchora, Eug?ne?a Manuela, La Fontaine?a, Clovisa Hugues, ale tego nazwiska tam nie było.

Nie odważyłem się jej tego powiedzieć. Odczuwałem szacunek na myśl, że należała do szlachty, ponieważ przed jej nazwiskiem znajdowało się ?de?. Może to była córka hrabiego lub nawet markiza ? oto dlaczego nie wolno było mówić jej po imieniu.

? A czym zajmuje się pański ojciec?

? Jest profesorem.

? Profesorem czego?

? Wszystkiego. Pracuje w szkole przy ulicy des Chartreux.

? W szkole komunalnej?

? Oczywiście. To największa szkoła w całej Marsylii.

Czekałem na efekt tego wyznania.

Był katastrofalny.

Ślicznie się skrzywiła i zrobiła wyniosłą minę, żeby mi powiedzieć:

? A więc niech pan się dowie, że on nie jest profesorem. Jest szkolnym nauczycielem. To bardzo dobrze, ale to mniej niż profesor.

Był to cios w samo serce. Chciałem zmiażdżyć jej dumę, żeby zaspokoić swoją własną i przedstawić jej Józefa w całej jego chwale, opowiadając historię kuropatw skalnych.

Spróbowałem zręcznie wybadać grunt, aby poruszyć ten temat.

? Czy pani ojciec poluje?

Już się uśmiechałem mimo woli, tak byłem pewny swego. A ona szeroko otworzyła oczy i zrobiła przerażoną minę.

? Mój ojciec! Och, nie! ? zawołała. ? Za nic w świecie nie zabiłby nawet małego ptaszka! On nawet mówi, że wolałby zastrzelić myśliwego niż królika!

Na takie oświadczenie stanąłem jak wryty. Strzelać do myśliwego! Ten człowiek musiał być szalony i natychmiast należało ostrzec Józefa i wuja Juliusza. Ale ona ciągnęła dalej:

? Oczywiście nigdy nie próbował. Ale kiedy czyta w gazecie, że jakiś myśliwy postrzelił się własną strzelbą, to mówi, że dobrze się stało.

I uznając temat za wyczerpany, zapytała:

? Chodzi pan do szkoły w mieście?

? Tak. W październiku pójdę do liceum. Do szóstej klasy. Będę się uczyć łaciny.

? Ja jestem w liceum już od dawna. I przechodzę do piątej klasy w tym roku. A ile pan ma lat?

? Niedługo skończę jedenaście.

? A ja mam jedenaście i pół i mam nad panem rok przewagi. I to właśnie w łacinie odnoszę największe sukcesy. Zajęłam pierwsze miejsce w tłumaczeniu na francuski, a drugie w tłumaczeniu na łacinę.

Przyglądała mi się przez chwilę, a potem dodała swobodnym tonem:

? Zresztą dla mnie to nie ma znaczenia, ponieważ w przyszłym roku będę zdawać do Konserwatorium Muzycznego, do klasy fortepianu. Moja mama jest nauczycielką gry na fortepianie i każe mi ćwiczyć przez co najmniej dwie godziny dziennie.

? Umie pani na nim grać?

? Dosyć dobrze ? powiedziała z zadowoloną miną. ? Nawet bardzo dobrze, jak na mój wiek. Tylko mam jeszcze zbyt małe dłonie. Obejmuję dokładnie oktawę.

Usłyszawszy to techniczne wyrażenie, znów poczułem swoją niższość, więc zmieniłem temat rozmowy.

? Tak więc jest pani tutaj na wakacjach?

? Tak ? odpowiedziała. ? Lecz przypominam panu, że zgodziłam się, żeby pan mówił mi na ty aż do Bellons. Zastanawiam się, dlaczego pan z tego nie korzysta!

Spróbowałem odzyskać pozycję.

? Ponieważ teraz już za późno, poza tym nigdy nie mówi się na ty do ludzi szlachetnego pochodzenia.

Rzuciła mi długie spojrzenie z ukosa i zaśmiała się.

? To raczej dlatego, że robię na panu wrażenie ? oświadczyła.

? Na mnie? Och, wcale nie!

? Ależ tak, ależ tak. To nie ja pana onieśmielam, tylko moja uroda. Tak to już jest z wszystkimi chłopcami ? każdy się zaczerwieni, jeśli zechcę!

Poczułem się dotknięty do żywego, bo to chłopcy sprawiają, że czerwienią się dziewczęta.

? Jeśli chodzi o mnie, to trzeba by czegoś więcej!

? Tak pan sądzi?

Zastawiła mi drogę, stanęła przede mną i spojrzała mi w oczy z bardzo bliska, odchylając powoli głowę do tyłu. Jej usta były wpółotwarte, a nozdrza drżały.

Z wściekłością poczułem, że się czerwienię, więc roześmiałem się z wysiłkiem.

? No i proszę! ? krzyknęła triumfalnie. ? Zaczerwienił się! Zaczerwienił się!

Podniosła rękę do nieba i tańczyła ze swoim bukietem, biorąc na świadka bardzo stare drzewo oliwne moich przyjaciół.

? Zarumieniłem się przez pani grymasy ? rzekłem.

? Jasne, jasne ? powiedziała. ? Nie wstydź się. Pewnego dnia usłyszałam, jak mój tata powiedział do mamy: ?W wieku dwudziestu lat będzie siała spustoszenie!?. Tak, mój drogi, spustoszenie. A mój tata zna się na tym, bo on się spotyka z poetkami. A mnie nazywa księżniczką. Ale nie jest to naturalnie moje imię. Moje imię to Izabella. Mówię ci to, i nigdy tego nie zapomnisz. A ty?

? Ja nazywam się Marcel.

Zmarszczyła nosek.

? To niezłe imię, ale nie tak ładne jak Izabella. No ale to w końcu nie twoja wina.

Znowu stanęła przede mną, upuściła kwiaty w trawę i powiedziała nagle:

? Daj mi winogrona!

? Już się pani nie obawia jeść skradzionych winogron?

? Przed chwilą ich nie chciałam. Ale teraz chcę. Podawaj mi je jedno po drugim!

Skrzyżowała ręce za plecami i otworzyła buzię. Jej doskonale regularne ząbki błyszczały jak masa perłowa z leciutkim niebieskim refleksem, a jej soczyste wargi były zarysowane delikatnie, niczym łuk o dwóch równych krzywiznach. Położyłem moje zioła na ziemi i czubkami palców włożyłem pierwszy owoc w tę dziecięcą buzię, której dziobek zbliżał się do mnie.

Schrupała go z zachwyconą miną i zamruczała:

? To jest pyszne! Szczypie tak samo jak ocet winny. Jeszcze! Jeszcze!

Dziesięć razy podawałem jej owoce i za każdym razem odnosiłem taki sam sukces. Ale nagle otworzyła przerażone oczy i krzyknęła z trwogą.

? Och! Te ręce! Ośmielasz się podawać mi winogrona tak brudnymi rękoma? Można by powiedzieć, że to ręce żebraka! Teraz może nabawię się jakiejś szkaradnej choroby!

? Ależ nie ? powiedziałem (bardzo zawstydzony, bo moje ręce były naprawdę zupełnie czarne). ? To jest czyste, to ziemia? To dlatego, że wyrywałem łodygi tymianku!

? Masz jednak tupet, żeby zbliżać takie ręce do ust dziewczynki! Nie mogę pana za to pochwalić!

Odwróciła się do mnie plecami i odeszła wyprostowana, stawiając jedną stopę dokładnie przed drugą, jakby stąpała po rozciągniętym na ziemi drucie. Pozbierałem moje zioła i już miałem ją tam zostawić, kiedy po dziesięciu metrach zatrzymała się, okręciła się na palcach i zawołała, wyraźnie w złym humorze:

? A więc idziesz? Muszę cię przedstawić mojej mamie! Ponieważ zechciałeś mi towarzyszyć, jest to konieczne!

Podbiegłem.

Mała osada Bellons wznosiła się za zakrętem ścieżki.

? W którym domu mieszkacie? ? zapytałem.

Spojrzała na mnie z politowaniem:

? W największym, oczywiście!

Marcel Pagnol „Czas tajemnic”
Wydawnictwo: Esprit
Oprawa: miękka
Liczba stron: 360
Cena okładkowa:

(więcej o książce)

Gdzie kupić:
Kup książkę w księgarni Lideria

 

 

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek