Epicka saga rodzinna, która stała się iberoamerykańskim klasykiem. Przeczytaj fragment powieści „Dom duchów” Isabel Allende

5 lutego 2021

Wydawnictwo Marginesy wznowiło głośny debiut Isabel Allende, jednej z najważniejszych pisarek iberoamerykańskich. „Dom duchów” to przesiąknięta realizmem magicznym saga rodzinna rozgrywająca się na tle wydarzeń historycznych, wstrząsających niewymienionym z nazwy państwem w Ameryce Łacińskiej wzorowanym na rodzinnym Chile. „Mieszkałam w Wenezueli jako uchodźczyni polityczna (…) i nie mogłam znaleźć pracy jako dziennikarka. Pracowałam w szkole i czułam, że mam w sobie tyle historii do opowiedzenia, ale nie było dla nich ujścia. A potem, 8 stycznia 1981 roku, dostaliśmy telefon, że mój dziadek umiera w Chile. Nie mogłam wrócić, żeby się z nim pożegnać. Zaczęłam więc od listu, żeby mu wyznać, że pamiętam wszystko, co mi opowiadał. Był świetnym gawędziarzem. Umarł, nigdy nie otrzymawszy listu, ale każdego wieczoru po pracy pisałam dalej, siedząc w kuchni, i w ciągu roku miałam 500 stron czegoś, co oczywiście nie było listem. To stało się 'Domem duchów'” – mówi pisarka. Powieść zyskała status iberoamerykańskiego klasyka, została przetłumaczona na 35 języków i doczekała się ekranizacji. Teraz możemy nabyć ją w nowym wydaniu opublikowanym w podobnym formacie, co najnowsza książka autorki, „Długi płatek morza”. Poniżej możecie przeczytać sam początek „Domu duchów”.

1

PIĘKNA ROSA

„Barrabás przyjechał do nas drogą morską”, zapisała delikatną kaligrafią mała Clara. Już wówczas miała zwyczaj zapisywać rzeczy ważne, później zaś, gdy zaniemówiła, zapisywała również błahostki, nie podejrzewając, że pięćdziesiąt lat później posłużę się jej zeszytami, by przywrócić pamięć o tamtej epoce i przetrwać czasy trwogi, które nadeszły. Barrabása przywieziono w Wielki Czwartek. Siedział we wstrętnej klatce pokryty własnymi ekskrementami i moczem i spoglądał zagubionym wzrokiem nędznego i bezbronnego więźnia, lecz po królewskim sposobie trzymania łba i rozmiarach kości można było się domyślić, że wyrośnie na owego legendarnego giganta, jakim stał się później.

Rankiem tego dnia panowała senna, przypominająca jesień atmosfera, toteż nic nie zwiastowało wydarzeń, które opisała dziewczynka, aby nie poszły w niepamięć; miały one miejsce podczas sumy w kościele Świętego Sebastiána, w której wzięła udział wraz z całą rodziną. Figury świętych przykryto na znak żałoby fioletowymi płachtami, które jak co roku o tej porze dewotki powyciągały z szafy w zakrystii i odkurzyły, i pod żałobnymi prześcieradłami królestwo niebieskie wyglądało jak stos mebli przed przeprowadzką – tego żałosnego efektu nie mogły zrównoważyć ani świece i kadzidło, ani jęki organów. Zamiast pełnokształtnych świętych z identycznymi twarzami cierpiętników, w wyszukanych perukach z włosów zmarłych, rubinach, perłach, szmaragdach z malowanego szkła i strojach florenckiej szlachty, widać było sterczące groźnie ciemne zamazane sylwetki. Jedynym, któremu żałoba wychodziła na korzyść, był patron kościoła, święty Sebastián, ponieważ podczas Wielkiego Tygodnia oszczędzano wiernym widoku jego nieprzyzwoicie wygiętego ciała, przeszytego pół tuzinem strzał, ociekającego krwią i łzami niczym cierpiący homoseksualista, którego rany, cudownie świeże dzięki pędzlowi ojca Restrepo, budziły w Clarze wstręt.

Był to długi tydzień skruchy i postu: nie grano w karty, nie słuchano muzyki, która mogłaby zachęcać do rozpusty lub sprzyjać zaniedbaniu, i na tyle, na ile było to możliwe, okazywano smutek i przestrzegano czystości, choć właśnie w tych dniach diabeł szczególnie natrętnie wodził słabe katolickie ciało na pokuszenie. Post polegał na spożywaniu delikatnych ciastek z ciasta francuskiego, smakowitych duszonych warzyw, puszystych placków kukurydzianych i wielkich serów przywiezionych ze wsi, którymi rodziny upamiętniały Mękę Pańską, wystrzegając się kosztowania nawet najmniejszego kawałka mięsa lub ryby pod groźbą ekskomuniki, przed którą ostrzegał ojciec Restrepo. Nikt nie odważyłby się okazać mu nieposłuszeństwa. Ksiądz był wyposażony w długi oskarżycielski palec, którym publicznie wskazywał grzeszników, i w język wyćwiczony w targaniu uczuciami wiernych.

– Ty złodzieju, który okradłeś Kościół! – krzyczał z ambony, wskazując na młodzieńca usiłującego zasłonić twarz kołnierzem. – Ty bezwstydnico, która prostytuujesz się w dokach! – oskarżał zniedołężniałą, dręczoną artretyzmem i oddaną Matce Boskiej z Karmelu doñę Ester Truebę, która zaskoczona przecierała oczy, gdyż nawet nie znała znaczenia tego słowa ani nie wiedziała, gdzie znajdują się doki. – Kajajcie się, grzesznicy, nieczysta padlino, niegodna ofiary Naszego Pana! Pośćcie! Okazujcie skruchę!

Kapłan musiał powściągać gorliwość, z jaką wypełniał swoje powołanie, aby nie okazać otwartego nieposłuszeństwa zwierzchnikom kościelnym, którzy uginając się przed wiatrami modernizmu, byli przeciwni noszeniu włosiennicy pokutniczej i biczowaniu się. On sam był zwolennikiem garbowania skóry jako środka walki ze słabościami duszy. Słynął z rozpasanego krasomówstwa. Najwierniejsi chodzili za nim z parafii do parafii i pocili się, słysząc, jak mówi o cierpieniach grzeszników w piekle, ciałach rozszarpywanych przez wymyślne maszyny do tortur, wiecznych ogniach, hakach, które przebijały członki męskie, obrzydliwych gadach wchodzących w otwory kobiece i o wielu innych rodzajach kaźni, którymi ubarwiał każde kazanie, by siać strach boży. Opisywał nawet najintymniejsze anomalie samego szatana, a wszystko to czynił z akcentem galisyjskim; jego misją kapłana na tym padole było potrząsanie sumieniami zobojętniałych Kreolów.

Severo del Valle był ateistą i masonem, lecz miał ambicje polityczne i nie mógł pozwolić sobie na luksus nieobecności na najbardziej uczęszczanych mszach w niedziele i święta kościelne. Jego żona Nívea wolała porozumiewać się z Bogiem bez pośredników, żywiła głęboką nieufność do osób w sutannach i nudziły ją opisy nieba, czyśćca i piekła, lecz towarzyszyła mężowi powodowanemu parlamentarnymi ambicjami, ponieważ miała nadzieję, że jeśli zasiądzie w Kongresie, ona uzyska dla kobiet prawo głosu, o które walczyła od dziesięciu lat, nie tracąc animuszu mimo wielokrotnego zachodzenia w ciążę. W ten Wielki Czwartek ojciec Restrepo doprowadził słuchaczy swoimi apokaliptycznymi wizjami do granic wytrzymałości i Nívea dostała mdłości. Zastanawiała się, czy znów nie jest w ciąży. Mimo podmywania się octem i gąbką nasączoną żółcią wydała na świat piętnaścioro dzieci, z których żyło jedenaścioro, i miała powody sądzić, że dochowała się już całego potomstwa, ponieważ najmłodsza córka, Clara, miała dziesięć lat. Wyglądało na to, że jej zdumiewająca płodność wytraca wreszcie impet. Skłonna była upatrywać przyczyny złego samopoczucia we fragmencie kazania ojca Restrepo, w którym wskazał na nią, mówiąc o faryzeuszach chcących zalegalizować bękarty i śluby cywilne, doprowadzić do rozkładu rodziny, ojczyzny, własności i Kościoła, przyznać kobietom tę samą pozycję społeczną co mężczyznom i rzucić otwarte wyzwanie prawom boskim, które są w tej dziedzinie bardzo precyzyjne. Nívea i Severo zajmowali wraz z dziećmi cały trzeci rząd ławek. Clara siedziała obok matki, która z niecierpliwością ściskała jej rękę, ilekroć ksiądz rozwodził się zbytnio nad grzechami cielesnymi, ponieważ wiedziała, że pod wpływem jego wywodów mała skłonna jest tworzyć w swojej wyobraźni obrazy nawet najbardziej nieprawdopodobnych zboczeń, o czym świadczyły pytania, które zadawała i na które nikt nie umiał odpowiedzieć. Clara była przedwcześnie dojrzała i miała bujną wyobraźnię, którą wszystkie kobiety w rodzinie dziedziczyły po matkach. W kościele podniosła się temperatura i przenikliwy zapach świec, kadzidła i zbitego tłumu potęgował nudności. Nívea pragnęła, by uroczystość skończyła się wreszcie i by mogła wrócić do chłodnego domu, usiąść w korytarzu między paprociami i delektować się popijaną z dzbana orszadą, którą Nana przygotowywała w dni świąteczne. Przyjrzała się dzieciom; najmłodsze były zmęczone, sztywne w niedzielnych strojach, a uwaga starszych zaczynała się rozpraszać. Jej wzrok padł na Rosę, najstarszą z żyjących córek, i jak zwykle doznała uczucia zaskoczenia. Dziwna uroda Rosy miała w sobie coś niepokojącego, przed czym nawet ona nie mogła uciec; wydawała się ulepiona z innej niż rasa ludzka gliny. Nim Rosa przyszła na świat, Nívea wiedziała, że będzie to dziecko nie z tego świata, bo widywała je w snach, toteż nie zdziwiła się, gdy położna krzyknęła z wrażenia na widok noworodka. Rosa urodziła się biała, gładka, bez zmarszczek, jak fajansowa lalka, z zielonymi włosami i żółtymi oczyma i – jak powiedziała położna, żegnając się znakiem krzyża – była najcudowniejszym stworzeniem, jakie pojawiło się na ziemi od czasów grzechu pierworodnego. Od pierwszej kąpieli Nana myła jej włosy wywarem z rumianku, co złagodziło ich barwę, nadając im odcień starego brązu, i kładła nagą na słońcu, aby wzmocnić skórę, która w najbardziej delikatnych okolicach brzucha i pod pachami była niemal przezroczysta, tak że widać było żyły i ukrytą tkankę mięśniową. Okazało się jednak, że te cygańskie wybiegi nie wystarczą, i szybko rozeszła się pogłoska, że oto urodził się anioł. Nívea miała nadzieję, że niewdzięczny okres dorastania przysporzy córce pewnych niedoskonałości, lecz nic takiego nie nastąpiło – przeciwnie, osiemnastoletnia Rosa nie przytyła i nie dostała pryszczy na twarzy, przybyło jej natomiast morskiego wdzięku. Miękki lazurowy połysk skóry, kolor włosów, powolność ruchów, ciche usposobienie przypominały mieszkańca wód. Było w niej coś z ryby i gdyby miała ogon pokryty łuską, byłaby w sposób oczywisty syreną, lecz fakt, że była dwunożna, sytuował ją na niewyraźnej granicy między postacią ludzką a mitologiczną. Mimo wszystko wiodła niemal normalny tryb życia, miała narzeczonego i należało się spodziewać, że pewnego dnia wyjdzie za mąż, a wówczas odpowiedzialność za jej urodę przejdzie w inne ręce. Rosa pochyliła głowę i promień słońca, który przeniknął przez gotyckie witraże kościoła, nadał jej profilowi świetlną obwódkę. Niektórzy z obecnych obejrzeli się i zaczęli szeptać między sobą, co zdarzało się często, gdy mijali Rosę, lecz ta zdawała się niczego nie dostrzegać; była odporna na próżność i tego dnia bardziej nieobecna duchem niż zwykle, gdyż wyobrażała sobie nowe gatunki bestii, które miała zamiar wyszyć na obrusie – pół ptaki i pół ssaki pokryte piórami w kolorach tęczy, wyposażone w rogi i kopyta, stworzenia tak grube i o tak krótkich skrzydłach, że rzucały wyzwanie prawom biologii i aerodynamiki. Rzadko myślała o narzeczonym, Estebanie Truebie, nie dlatego, że go nie kochała, lecz dlatego, że była zapominalska, oraz z powodu długiej rozłąki, która trwała już dwa lata. Esteban pracował w kopalniach na północy kraju. Pisywał do niej systematycznie i od czasu do czasu Rosa odpowiadała mu na listy, wysyłając przepisane wiersze i rysunki kwiatów malowanych tuszem na pergaminie. Z owej korespondencji, której tajemnicę Nívea gwałciła regularnie, Rosa dowiedziała się, jak bardzo ryzykowny jest zawód górnika, nieustannie narażonego na zasypanie, uganiającego się za nieuchwytnymi złożami kruszcu, zabiegającego o kredyty na konto szczęśliwego zbiegu okoliczności, ufnego, że pojawi się cudowna złota żyła, która szybko pozwoli mu zbić fortunę i powrócić, a wtedy – jak pisał zawsze na końcu listów – będzie mógł zaprowadzić Rosę do ołtarza i stanie się najszczęśliwszym człowiekiem we wszechświecie. Lecz Rosie nie spieszyło się do zamążpójścia i prawie zapomniała o jedynym pocałunku, jaki wymienili na pożegnanie; nie pamiętała też koloru oczu upartego narzeczonego. Pod wpływem romantycznych powieści, które stanowiły jej jedyną lekturę, lubiła wyobrażać go sobie w butach z cholewami, osmalonego pustynnym wiatrem, ryjącego ziemię w poszukiwaniu skarbów piratów lub zakopanych dublonów hiszpańskich i klejnotów inkaskich i nie odnosiły skutku żadne wyjaśnienia Nívei, która starała się ją przekonać, że bogactwo kopalń tkwi w kamieniach, bo Rosie wydawało się rzeczą niemożliwą, żeby Esteban zbierał tony skał w nadziei, iż poddane niegodziwym procesom krematoryjnym wyplują gram złota. Tymczasem czekała na niego, nie nudząc się, niewzruszona w obliczu ogromnego zadania, które sobie postawiła: wyhaftowania największego na świecie obrusa.
(…)

Isabel Allende „Dom duchów”
tłumaczenie: Zbigniew Marcin Kowalewski
wydawnictwo: Marginesy
ilość stron: 500

Opis: Jedna z najpiękniejszych historii o miłości. Jedna z najpiękniejszych historii rodzinnych. Pełna ciepła opowieść o rodzinie gwałtownego Estebana Trueby o pokoleniach kobiet, które go otaczały: siostrze Feruli, której miłość potrafiła zadusić, żonie Clarze, dla której kontakt z duchami był szarą rzeczywistością, córce Blance, która głęboko pokochała najmniej odpowiednią osobę, a także o tragicznie zmarłej Rosie, której niewinności świat nie mógł znieść i wnuczce Albie, która stała się kronikarką rodziny. Ich losy splatają się z wielką historią narodu na skraju przepaści i są świadectwem dramatycznych i krwawych przemian społecznych i politycznych. Isabel Allende tworzy misterną sieć zależności między do bólu ludzkimi postaciami, wydobywa z nich skrywane uczucia, wystawia na próbę łączące ich więzi. Saga stanowiąca triumf realizmu magicznego.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek