Debiutancka powieść nagradzanej reporterki i dziennikarki. Przeczytaj fragment powieści „Podłość” Olgi Mildyn

8 marca 2022

Nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukazała się debiutancka książka Olgi Mildyn – nagradzanej reporterki, dziennikarki TVN24 oraz „Dużego Formatu”. „Podłość” to gorzka powieść o codziennych udrękach i rozpaczach, miłości i jej braku, zaangażowaniu i uporze, o destrukcyjnej sile medialnego przekazu, której nie możemy się oprzeć. Fabuła inspirowana jest prawdziwą historią tajemniczej śmierci małżeństwa i trójki dzieci, którą autorka przeczytała w jednym z serwisów. Poniżej możecie zapoznać się z fragmentem książki.

1.

Gdyby ktoś wyciągnął wtedy telefon i zrobił zdjęcie, być może jedyne, co by na nim zobaczył, to zmarszczkę sygnalizującą oburzenie. Były to bowiem czasy, w których społeczeństwo wciąż toczyła choroba fotograficznego samozachwytu. Telefon dawał iluzję kontroli i wpływu, a ludzie niczego nie pragną bardziej. Bo zmarszczka to przecież żaden problem: kontrola i wpływ pozwalają na powtórzenie ujęcia i tym samym skuteczną ingerencję w zastany świat.

O. I po kłopocie!

Ale na tym zdjęciu – poza zmarszczką na zbyt dużej względem otoczenia twarzy – byłoby coś jeszcze. Nad czołem: budynek. Mówiąc konkretniej: zabytek, bo to dla takich właśnie budowli wyciąga się telefon i robi zdjęcie z ręki. Obok niego tłumek ludzi powyginanych w naturalnych pozach. Ktoś się drapie po łydce, ktoś inny za uchem, z pewnością nikt tam niczego nie kontroluje ani na nic nie wpływa. Żadnego zagryzania policzków od środka dla uwypuklenia kości policzkowych i wyzgrabnienia konturu twarzy. Ogólne rozprężenie.

Nieco bliżej w kadrze, gdzieś na wysokości żuchwy tej zbyt dużej względem otoczenia twarzy, plama na chodniku. Nad nią – lód. Roztopiony, wylewający się z wafelka i kapiący po ręce, nodze i dalej w dół. Dziecku, do którego należą zachlapane kończyny, najwyraźniej to nie przeszkadza, a kobieta, która kuca obok i wiąże mu but, też nie wygląda, jakby miała na ten temat jakieś warte artykulacji zdanie. To opiekunka? Czy matka?

Niewprawny obserwator mógłby pomyśleć, że zaraz może dojść do awantury. Staruszek, pędzący w ich stronę z palcem wcelowanym prosto w dziecko i otwartą szeroko gębą, ma minę, która mogłaby mówić mniej więcej tyle: nie deptać trawników! Nie smarkać chodników! Ale co bardziej spostrzegawczy zauważą, że w drugiej ręce trzyma telefon. Z kim rozmawia? Może ćwiczy rolę? Albo wykłóca się z nawigacją, bo przecież sam wie lepiej? Dokąd próbuje dotrzeć?

Na ilu zdjęciach obcych ludzi jesteś? Ilu z dumą pokazywało cię rodzinom, przyjaciołom, stukając palcem w miejsce tuż obok ciebie i mówiąc: tu byłem! Ilu cię skasowało, bo pojawiłeś się akurat na zdjęciu z ich niekorzystną wersją siebie i czyjś drugi albo trzeci podbródek stał się twoim być albo nie być? A może ktoś cię zauważył? I co sobie wtedy pomyślał?

Po drugiej stronie zbyt dużej względem otoczenia twarzy już nieco spokojniej. Młody facet marszczy czoło, a twarz zasłania przed fotografem, chociaż tak naprawdę to przed wiatrem. Próbuje odpalić papierosa. Zdenerwował się czymś? A może ma tylko przerwę w pracy. Dużo pali? Umrze na raka płuc? A może ze starości?

Za nim – dość słabo widać – kobieta w sukience w kwiaty. Długiej. Idzie, sukienka więc trochę rozwiana. Pod pachą pęczek kolendry, chociaż może to i pietruszka. W każdym razie coś zielonego. Nie trzyma tego w ręce, tylko przyciska łokciem, bo dłonie zajęte. Grzebie w torebce. Szuka zapalniczki? Może za dwie sekundy poprosi o ogień mężczyznę, który obok odpala papierosa, zasłaniając ręką wiatr?

A może go nie zauważy, bo wsadzi oczy na spód torebki, między klucze, pomadkę, lakier do włosów w wersji do samolotu, taki co to się wszędzie zmieści. Kilkanaście wyżutych gum do żucia, zawiniętych w przypadkowe papierki, na przykład bilet tramwajowy sprzed kilku lat albo stary paragon, czy co tam jeszcze wpadło w ręce, kiedy trwał załadunek tego bębna maszyny losującej. Rozlany długopis, pokruszone miętówki, które – jeśli się zrobi ciepło – no, lepiej nie mówić na głos, co się wtedy z nimi stanie, po co podpowiadać losowi. Podobno dużo można powiedzieć o człowieku, patrząc mu na ręce i buty, ale to wnętrze torebki mówi znacznie więcej. Nikogo do środka nie zapraszamy. Urządzamy tam więc wedle potrzeb i wad naszego charakteru, a nie wedle charakteru, który chcielibyśmy, żeby ludzie myśleli, że mamy.

Ale mężczyzna ją zauważy. Pomyśli: znam tę twarz. Skąd?

Gdyby ktoś wyciągnął wtedy telefon i zrobił sobie zdjęcie z ręki, nie zobaczyłby – zbyt zajęty przyglądaniem się zmarszczce – jak sekundę później kobieta wyjmuje oczy z torebki i uśmiecha się nimi do mężczyzny, a ten rzeczywiście podaje jej ogień. Potem mówi: na zdrowie!

Ilu ludzi w życiu widziałeś?

Na ilu zwróciłeś uwagę?

Na tego mężczyznę, który nacisnął guzik, żeby zawołać windę, do której potrzebowałeś wsiąść. Nastolatka, który czytał w supermarkecie gazetę, tarasując przejście, a ty – oburzony – musiałeś wymamrotać „przepraszam”, żeby się przecisnąć do mrożonek. Na kobietę, która w aucie obok pudrowała czoło, stojąc na czerwonym. Dziecko, które siedziało naprzeciwko w tramwaju i gapiło się na kogoś obok, bo nie na ciebie.

Co się działo w ich życiu? A co się wydarzy?

Bruno wsadził zapalniczkę z powrotem do kieszeni. Gdyby ktoś go zapytał, odpowiedziałby: budynek to dziewiętnastowieczny główny gmach uniwersytetu, w którym od kilku lat walczę o etat jako młody, ale dobrze zapowiadający się doktor socjologii. Młody, dobrze wyglądający doktor socjologii potrafi wzbudzić zazdrość w starszych, lubiących młode i dobrze prezentujące się studentki profesorach, którzy planują kolejne rozprawy naukowe na podstawie prac tychże studentek. Rozprawy to granty, granty to pieniądze, a pieniądze to fajne samochody, mieszkania i… dobra, bez przesady. Granty to chleb, coś do chleba i fajna whisky na kostkach lodu tutaj, w rynku, niedaleko dziewiętnastowiecznego głównego gmachu uniwersytetu, w którym Bruno od kilku lat walczy o etat.

Tak by odpowiedział, gdyby ktoś zapytał, ale nikt tego nie zrobił.

– Zdrowie, dobre sobie. – Wyciągnęła spod łokcia bukiet kolendry, skoro zwolniła jej się jedna ręka.

– To pośpiech nas zabija. – Bruno się odwrócił. Dziewczyna już zdążyła go minąć i buchnąć chmurą. Była ładna, upewnił się. Miała czarne oczy i długie włosy, które poderwało jej do góry, kiedy poruszyła głową, żeby mu odkrzyknąć:

– Walka o sprawiedliwość wzywa! Dzięki!

O sprawiedliwość? Przecież nie ma sprawiedliwości. Trochę go to zmartwiło. Naiwna? Bo na pewno nie młoda. Zauważył, że ma ziemistą cerę i lekkie zmarszczki. Ale może być, że od fajek – cmoknął, wysuwając taki wniosek, a potem wrócił do tego, co robił, zanim go minęła: myślenia o tym, że dziś powinien wreszcie wziąć się do roboty. Tyle że bardziej miał ochotę na makaron z krewetkami na maśle, z czosnkiem i pietruszką i trochę dobrej koszykówki w telewizorze. Szybko więc – w tym akurat był dobry – usprawiedliwił się jakąś niezidentyfikowaną potrzebą odpoczynku, której musi sprostać. I gotowe.

Nie była to zresztą rzadko pojawiająca się i nieznana mu potrzeba. Regularnie czuł się zmęczony. Jego współlokator – dobry nie tylko w przygotowywaniu wegańskich burgerów z dżakfruta – mógłby zauważyć, że Bruna męczy tak po prostu jego własne towarzystwo. Ktoś inny mógłby się z tym zgodzić, ale na pewno nie sam Bruno. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że z zasady rzadko się z kimś zgadza. A po drugie dlatego, że z zasady nie słucha, co mówi do niego współlokator.

Ale dziś tamten akurat gdzieś wybył, więc Bruno miał ciszę do zagłuszania tylko dla siebie.

Miał też do przeczytania coś o studium instytucjonalizacji partii politycznych nurtu postmodernistycznego. Wolałby już chyba zająć się przełomem antypozytywistycznym w polskiej socjologii, ale niestety panowie z etatami też woleli. Brunowi w udziale przypadło to, na co nikomu już się nie chce chodzić, a ktoś jednak ich wydział poreprezentować musi.

Nic odkrywczego, żadnych nadzwyczajności, sztuka dla sztuki, zresztą gdyby to jeszcze sztuką można było nazwać! Raczej autoprezentacja dla połechtania jednego z drugą za uszkiem, pomiziania po podbrzuszu narcystycznej potrzeby bycia odkrywcą u kilku sześćdziesięciolatków, którzy dawno oślepli i ogłuchli, pogubili lupy, mapy, a trepy zamienili na kapciuszki z puszkiem. Bruno aż się wzdrygnął na wyobrażenie ich podbrzuszy.

Na co liczył? Fakt, mierzył się z tym, że zostając na uczelni, zawodowo będzie zajmować się wypluwaniem zbitek świadczących o naukowości wywodu. Coś o wiedzy wspólnej i rytuałach komunikacyjnych w kontekście tego czy, dajmy na to, taki sondaż o poparciu dla partii coś nam wszystkim mówi, kiedy widzimy wyniki, czy może nie mówi nic a nic. Albo o rywalizacji o pozycję w hierarchii społecznej w środowisku dotkniętym piętnem luksusu, kiedy mowa o wypucowanych setkach tysięcy złotych na czterech potężnych kołach, zaparkowanych bez żenady na miejscu dla niepełnosprawnych. Albo o funkcjach społecznych i dylematach rynku medialnego i informacji jako podstawie zaufania. A konkretnie: jak człowiek, który mówi „chcem”, może dawać sobie prawo do decydowania o tym, jakie wydarzenia w oczach trzech milionów widzów będą dziś uważane za te najważniejsze?

Bruno spisuje ku pamięci w notesiku, żeby kolekcjonować wszystkie inne „weznę”, „włanczać” i „pod rząd”, które usłyszał na antenie, ale też aczkolwiek bynajmniej iście warte odnotowania jest, wyabstrahowując z tego pojedynczego przykładu gros innych, azaliż albowiem zaiste punkt zwrotny tu nie egzystuje – studenci też potrafią go zaskoczyć. Naukowcy pełną gębą.

I mogłoby się komuś wydawać, że Bruno nienawidzi ludzi. Że sama obecność w studiu dziennikarza, któremu zdarzyło się zająknąć, studenta z ustami pełnymi braku żenady i zasad deklinacji, kilka naukowych podbrzuszy, ba, nawet gazety z literówką w zbyt bliskiej odległości, że wszystko to może go kiedyś zawieźć na sygnale z atakiem serca na pogotowie. Że do śmierci od pęknięcia pulsującej żyłki może go doprowadzić któreś kolejne zaczepne: Bruno, a wiesz…?, wypowiedziane w trakcie mijania się w korytarzu przez mistrza dżakfruta. Ale nie.

Bruno zwyczajnie nienawidził samego siebie.

I zwyczajnie zazdrościł innym – że jeszcze mają w życiu czas, pomysły i odwagę.

A u Bruna braki. Świeżych krewetek nie mieli w sklepie, Bruno wziął więc z garmażerki mrożone, które okazały się zepsute, a z racji tego, że składzik z makaronem opróżnił wcześniej, o czym zapomniał, został z samą pietruszką i wizją meczu, którego jednak na żadnym kanale nie nadają.

– To co zwykle, na grubym cieście – powiedział do słuchawki i rozłączył się. Jeśli nie zapisali jeszcze jego numeru pod hasłem „Piastowska 17, duże cztery sery na pół z salami”, to dla poprawienia nastroju wystawi pizzerii najniższą notę w internecie. Tak postanowił. Od razu poprawiając sobie tym zresztą trochę humor.

Siedział w żółtym fotelu, za który miesiąc temu dał połowę wypłaty. Czyli w sumie niedużo. Włączył telewizor z nadzieją, że jednak jakiś koszykarz z parciem na szkło wskoczy do któregoś z programów publicystycznych, żeby zaprezentować rzut zza głowy prezentera do jakiegokolwiek kosza, który znajdzie się w okolicy. Plastiki, papier, szkło, organiczne. Bruno policzy mu we własnym rankingu, że to jak rzut za trójkę. Choćby i nie trafił.

Zawsze chętnie wszystkim mówił, że nie ma i nigdy nie miał telewizora. Czuł się dumny z tego, że publicznie może wypowiedzieć takie zdanie. Tyle że potem wydział go zmusił – teraz tak mówi tym wszystkim – bo dali mu przedmiot: polski system medialny. Jako wykładowca nie może zachowywać się przecież jak ignorant. Ale zawsze dodaje:

– Mam, ale nie włączam. Nie lubię. To ogłupiająca rozrywka dla mas.

Prezenterka włożyła za ucho kosmyk włosów. Wypadł stamtąd, kiedy pochyliła się nad kartkami.

– W telewizji nie da się powiedzieć niczego ważnego, więc się tak nie przygotowuj. Dawaj jakąś sensację, zabierzesz mi trochę czasu, który mógłbym poświęcić na coś istotnego. – Umościł się wygodnie w fotelu. Kobieta wsadziła sobie palec w ucho. – No, kto tam do ciebie mówi przez tę słuchaweczkę? – zapytał, ale nie skorzystała z szansy, żeby mu odpowiedzieć, tylko zniknęła. Zamiast niej pojawiły się roztrzaskane samochody, strażacy, migające światła. – Tak, tak! A zaraz pokaże się rażący w oczy napis: tragiczny wypadek na autostradzie! Trupy, trupy, trupy! Dramat! Masakra! Nie przestawaj oglądać! Krew, pot i łzy, kino na żywo!

Telewizja to podobno obrazek, ale Bruno sądzi, że raczej nazywanie obrazka. Napisał nawet o tym artykuł. Bo oto dostajemy legendę, język prezenterki się wysuwa, trzaska po podniebieniu, po tyle jedynek, próbuje się wydostać na zewnątrz, a wraz z nim: najpoważniejszy, dramatyczny, wstrząsający. Taka jest waga słów, a te padają w domach ludzi, którzy nie słuchają. Nie mogą, nie chcą albo nie rozumieją. Gwiżdże im czajnik, dziecko robi kupę, umiera dziadek. Ale kilka mocnych słów utkwi w czyimś uchu. Czyim? Może człowieka, który właśnie staje się właścicielem fobii? Fanatyka, skoro zaraz się okaże, że za kierownicą siedziała kobieta? A jeśli kobieta w chuście? Albo lepiej: islamskiej? Kto doczyta potem, że wpadła w poślizg?

Bruno uważał, że dziennikarze i widzowie to kretyni.

Uważał, że telewizja zagraża wszystkim i wszystkiemu.

Zniknął wypadek, pojawiła się prezenterka. Spojrzała w kartki, znów kosmyk wypadł jej zza ucha.

– Do tego tematu jeszcze wrócimy, będziemy sprawdzać dla państwa, jak wygląda sytuacja na autostradzie. Ale teraz zapraszam na rozmowę z naszym gościem. – Ujęcie z innej kamery, szerszy kadr, przy stole siedzi druga kobieta, dopiero teraz ją widać. Podciąga nieco rękaw marynarki. Bruno aż sięga po pilota: – Katarzyna Kuczyńska, nasza reporterka i autorka reportażu, który wstrząsnął opinią publiczną, przedstawiając skandaliczne zachowanie…

Bruno nachylił się w stronę ekranu: spod marynarki wystawał ciemny materiał w kwiaty. Kobieta uśmiechnęła się lekko. Ziemistą cerę ktoś jej musiał przypudrować, ale oczy ciągle miała czarne, a długie włosy opadały jej na lewe ramię.

– Walka o sprawiedliwość, mówisz. – Bruno nadął policzki. Martwiły go ładne, ale naiwne kobiety.

Ale poczuł ekscytację, jaką może tylko poczuć człowiek umordowany własnym towarzystwem, kiedy ono w końcu na coś się przydaje. Wpadanie na pomysły jest dla niego mechanizmem nieodgadnionym. Skąd się biorą? Nagle, zastając wpadającego przy byle czynności. Wiązaniu buta czy zasypianiu. Zupełnie zaskoczonego! Dlaczego w jednej chwili kilka elementów łączy się w całość, chociaż wcześniej kompletnie nie chciało, wręcz się odpychało? Zamknął oczy i poczuł falę napływającego w okolice klatki piersiowej ciepła. Mieć wszystkie kawałki układanki, patrzyć na nie i nie umieć ich złożyć, a potem nagle niespodziewanie dać radę? Bruno teraz tego jeszcze nie wie, chociaż delikatnie przeczuwa, że będzie wracał myślami do przyjemnego stanu, w jakim się właśnie znalazł. Choć w tych powrotach na pewno wytnie irytujący dzwonek do drzwi, który swoim wwiercającym się dźwiękiem za każdym razem przywodzi mu na myśl wizytę u dentysty i kompletnie nie pasuje do błogości, jakiej teraz doświadczył.

Ale dzwonek do drzwi pojawił się w tej historii rzeczywiście. Facet nie dość, że nie zabłądził, to jeszcze przyniósł dużą pizzę cztery sery pół na pół z salami na grubym cieście, i to też dało człowiekowi na żółtym fotelu poczucie, że wszechświat mu sprzyja.

Kasia Kuczyńska miała minę, jakby znaleźli się z Brunem w tej samej przestrzeni, do której dostęp mają tylko ludzie autentycznie z siebie zadowoleni. Bruno nie pamiętał, kiedy tam był ostatni raz i czy w ogóle. Patrzył na nią z ciekawością. Obserwował, jak trzęsą jej się włosy, kiedy z zaangażowaniem gestykuluje. Jak pogłębiają się zmarszczki okalające kąciki ust, bo twarz rozciąga się w uśmiechu. Ale zaraz potem uśmiech gaśnie. Oczy robią się surowe, ręka na moment zastyga w powietrzu, żeby zaakcentować to, co najważniejsze w wypowiedzi.

Przecież już raz był z nią w jednej przestrzeni. Ale wtedy pozwoliło mu to tylko ocenić ją jako naiwną palaczkę z kolendrą. Teraz wydaje mu się, że nagle wie o niej zdecydowanie więcej.

– Kasiu – prezenterka zachęciła ją gestem – pokazałaś mechanizm, przestępczy proceder, który funkcjonował od lat, uderzał w najbardziej bezbronnych.

Bruno zacisnął pięści, ale puścił całe to zdanie mimo uszu, za którą to umiejętność podziękował w duchu współlokatorowi.

– Osoby niepełnosprawne, żyjące na wsiach, są często społecznie wykluczone. Brak autobusu, którym można dojechać do urzędu, sklepu, szkoły, ogranicza im kontakt ze światem. A nawet jeśli autobus jest, to często nie da się do niego dotrzeć, bo trzeba pokonać krawężniki, strome podjazdy. Ale nawet jak się uda, to na koniec nie można wsiąść, bo akurat podjechał egzemplarz niedostosowany dla osób na wózkach. To nie wszystko. Czasem osoby z niepełnosprawnością żyją samotnie. Bez rodziny, która mogłaby pomóc w codziennych czynnościach. Niewiele jest dla tych ludzi miejsc na rynku pracy, co skutkuje też brakiem pieniędzy. Dodajmy do tego ciągle jeszcze aktualny problem z zasięgiem internetu w wielu miejscach. Brzmi jak więzienie? – Kasia spojrzała w kamerę.

Bruno przechylił głowę i wykrzywił usta w podkówkę.

– I wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy w tym więzieniu zamknięci. A pewnego pięknego, jak nam się wydaje, dnia do naszych drzwi puka człowiek, obiecując złote góry… – Ciągle na niego patrzyła. Operator zwęził kadr, wycinając prezenterkę i dając Kasi pełen ekran – …i mówiąc, że należy nam się elektryczny wózek inwalidzki. Z napędem! Nowoczesny, wygodny, dostosowany do potrzeb, a co najważniejsze, pozwalający wreszcie swobodnie wyjść z domu. – Rozłożyła ręce.

– I nie musimy liczyć na autobus! Sami możemy dojechać do pracy, szkoły, jesteśmy samodzielni. – Bruno poczuł, że prezenterka wyobraziła sobie wszystko zgodnie z zaleceniami reporterki.

– I rzeczywiście tak jest! Są państwowe programy, które dofinansowują takie sprzęty, starając się zmniejszać bariery dla niepełnosprawnych. Wystarczy dziesięć procent wartości i oto wózek jest nasz. Trzeba tylko wypełnić wniosek. O czym nie wszyscy wiedzą. Znowu: brak internetu, brak dostępu do urzędu, brak rodziny i tak dalej. Ale nagle przychodzi człowiek, obiecuje te złote góry i podtyka pod nos dokument i upoważnienie. Mówi, że złoży za nas wszystko w urzędzie, żebyśmy nie musieli się fatygować. A w zamian dostaniemy wózek. I to nie za dziesięć procent wartości, tylko za darmo! Promocja! A co! I co? Przez lata setki osób w całym kraju, zachwyconych wizją wolności, podpisywało.

– I co się działo dalej z tymi dokumentami?

– Oczywiście trafiały do właściwego urzędu. Razem z odpowiednią kwotą pieniędzy. A urzędnicy w zamian wydawali wózki upoważnionym osobom. Problem w tym, że te sprzęty nigdy nie trafiały potem do ludzi, którym miały służyć. Były sprzedawane.

– Sprzedawane na rynku za pełną cenę, zaznaczmy, mimo że oszuści płacili za nie dziesięć procent wartości.

– Tu może chodzić o miliony złotych. Dofinansowuje się sprzęty do dwudziestu pięciu tysięcy, a oszukanych są setki, jak nie tysiące.

– To czemu wcześniej nie zajęła się tym prokuratura?

– Bo poszkodowani często nie umieli nawet skutecznie zgłosić sprawy na policję. Nie wiedzieli, komu wystawili upoważnienie. Tym, którym udało się zgłosić, policja dawała informacje o umorzeniu z powodu niewykrycia sprawcy albo niskiej szkodliwości. Zauważali: aha, ktoś oszukał jednego człowieka w naszej gminie. Nikt nie popatrzył na sprawę całościowo, że dotyczy całej Polski! – Reporterka spojrzała na prezenterkę. – Ale nie tylko o pieniądze chodzi. Przede wszystkim chodzi o zmarnowane szanse. Nikt nie sfinansuje dwa razy wózka jednej osobie. Jeśli więc raz złożyliśmy wniosek skutecznie, to mimo że fizycznie wózek do nas nie dotarł, nie możemy się o niego ponownie starać. Przestępcy rozbudzili nadzieje, a potem zostawili nas z kwitkiem. To kolejny, bardzo bolesny cios.

– Ale tobie udało się ukrócić ten proceder. Dotarłaś do mózgu całej operacji, człowieka, który z niepełnosprawnych i potrzebujących pomocy ludzi zrobił sobie czysty biznes. – Prezenterka wyciągnęła na dłoniach niewidzialną tacę w stronę reporterki, a ta, zamiast śmiało skorzystać z poczęstunku, delikatnie się zawstydziła.

Bruno podrapał się po brodzie: robi materiały interwencyjne, bo ma silną potrzebę pomocy innym, czy może dlatego, że takie historie najbardziej bulwersują ludzi, a zbulwersowani widzowie równa się wysoka oglądalność, co przekłada się na pewną sławę, dziennikarskie nagrody, brawa za odwagę i szacunek w branży? Oczywiście miał na ten temat swoje zdanie, które wyraziłby na głos chętnie i bez żadnego zastanowienia, gdyby ktoś go o to teraz zapytał, ale skoro nikt nie pytał, to we własnych myślach może być mniej kategoryczny, zwłaszcza że przecież zawstydzenie reporterki, siedzącej za stołem w studiu, nie umknęło jego uwadze.

Sięgnął po kolejny kawałek pizzy, ale poczuł, że do jego mózgu dotarła już informacja, że się najadł. Poklepał się po brzuchu: zdaje się, że jadł wolniej niż zwykle, zajmując się bardziej tym, co na ekranie, niż w pudełku.

– Obejrzymy teraz fragment tego materiału, całość dostępna na naszej stronie internetowej, na którą państwa zapraszamy. Kasiu, bardzo ci dziękuję. – Kobiety uśmiechnęły się do siebie, a następnie zniknęły. Ich miejsce zajęły zmontowane na szybko migawki poprzeplatanych ujęć: wózków inwalidzkich, nagrań z ukrytej kamery, niestabilnych zdjęć budynku, w którym magazynowany był sprzęt na sprzedaż, twarzy pokrzywdzonych ludzi i mężczyzny, który mimo że nie był zbyt rozmowny – został zarzucony przez reporterkę mnóstwem pytań, a pierwsze z nich brzmiało: dlaczego żeruje pan na krzywdzie innych?

O tej godzinie mogłyby już zaczynać się jakieś rozgrywki na sportowych kanałach, może nawet i koszykówka, ale Bruno wsiąkł w wyszukiwarkę. Katarzyna Kuczyńska, absolwentka jego wydziału, proszę bardzo, nigdy nie widział jej na korytarzu. Zdjęcie na oficjalnej stronie programu: stoi z założonymi rękami, zadartą brodą, lekko uśmiechnięta, rozmyte tło, widać rzędy komputerów, to całkiem duża redakcja. Niżej notatka, którą Kuczyńska napisała pewnie sama o sobie. Przeczytał, szukając braku przecinków w miejscach, w których powinny być, zawiedziony, że nie znalazł. „Kasia zawsze staje po stronie słabszych, nie może przejść obojętnie wobec nierówności społecznych”, Bruno spojrzał w wiszące na ścianie lustro i posłał sobie porozumiewawcze spojrzenie.

Obok adres mailowy, ale na pewno nie wyśle jej żadnej wiadomości, o nie. Ciekawe, ile obślinionych właścicieli pilotów trafiło już do jej spamu.

Znalazł adres redakcji i odchylił się wygodnie w fotelu. Jako profesjonalny badacz, który gardził naukowcami i ich badaniami, o ile nie był ich współautorem, nauczył się w pracy jednego: rzeczywistość nie tylko nie potwierdza wcześniejszych mniemań, ale wręcz im zaprzecza.

Nigdy się nie zastanowił nad tym, dlaczego to dzięki tej kobiecie wpadł na swój pomysł – musiałby przecież wtedy przyznać, że coś jej zawdzięcza. Ale zdawał sobie sprawę, że przypadkowe spotkanie pod gmachem uniwersytetu, a następnie nieopatrznie włączony telewizor, którego i tak wciąż w swoich opowieściach nie będzie oglądać, odmieniły jego życie. Był z siebie dumny, bo w końcu – pierwszy raz od dawna – wiedział, co chce zrobić.
(…)

Olga Mildyn „Podłość”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 480

Opis: Na polskich drogach dziennie ginie średnio jedenaście osób. Ale kiedy czworo jedzie tym samym samochodem, jest szansa na zmartwychwstanie. Pośmiertnie staną się wydarzeniem, newsem, wylądują w gazetach i serwisach informacyjnych, a tam mogą zacząć żyć własnym życiem. Podobnie jak Andżelika, ostatnia z tej pięcioosobowej rodziny, zamordowana w swoim własnym łóżku. Ta książka to pojemnik na żal. Opowieść z różnych krańców Polski: o smutku, nieszczęściu, codziennych udrękach i rozpaczach, źle ulokowanym zaufaniu, matactwach, chciwości i ludzkiej niegodziwości. O szczerych intencjach i żarliwych staraniach – dziennikarki Kasi i policjantki Miry – które nie są dobrze widziane. Monumentalny, po reportersku liryczny debiut Olgi Mildyn, dotyka do głębi.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek