Czy jeden nieprzemyślany akt okrucieństwa może zaważyć na całym życiu? Przeczytaj fragment powieści gotyckiej „Czarne skrzydła czasu” Diane Setterfield

12 lutego 2022

W Serii Butikowej Wydawnictwa Albatros ukazały się „Czarne skrzydła czasu” Diane Setterfield. To naginająca gatunki opowieść gotycka o krukach i wiktoriańskim biznesie… funeralnym. Książkę opublikowano wcześniej w Polsce pod tytułem „Człowiek, którego prześladował czas”. Teraz otrzymujemy ją w nowym tłumaczeniu Magdaleny Słysz. Poniżej możecie przeczytać sam początek powieści.

Ludzie powiadają – choć przecież nie mogą tego wiedzieć – że w ostatnich chwilach przed śmiercią człowiekowi przewija się przed oczami całe jego życie. Gdyby rzeczywiście tak było, cynik mógłby uznać, że William Bellman, odchodząc z tego świata, ujrzał długi ciąg transakcji, umów i rachunków, składających się na jego egzystencję. Owszem, gdy miał przekroczyć granicę z tamtym światem – granicę, do której, jak przekonuje się każdy prędzej czy później, prowadzi nas droga – pomyślał o tych, którzy odeszli wcześniej do tej nieznanej krainy: żonie, trójce dzieci, stryju, kuzynie i kilku kolegach z dzieciństwa. Kiedy już wspomniał zmarłych bliskich i jeszcze nie wydał ostatniego tchnienia, powróciło do niego jeszcze jedno wspomnienie. Z głębokich pokładów pamięci wydobył zagrzebanego tam przeszło czterdzieści lat wcześniej kruka.

Już wyjaśniam.

*

William Bellman miał dziesięć lat i cztery dni i wciąż był pod wrażeniem swoich niedawnych ekscytujących urodzin. Obchodził je z kolegami na polach między rzeką a lasem, polach, na które nurkując w dół, z łopotem skrzydeł zlatywały się kruki i żarłocznie dziobały ziemię w poszukiwaniu larw komarnicy. Charles, przyszły dziedzic zakładu włókienniczego Bellmana, był kuzynem Williama, synem brata jego ojca – co wydaje się proste, ale to tylko pozory. Fred był najstarszym synem piekarza. Jego matka pochodziła z rodziny mleczarzy. Mówiono, że to najlepiej wykarmiony chłopiec w całym Whittingford, i niewątpliwie wyglądał jak pączek w maśle. Miał białe zęby i sporo ciała na solidnym kośćcu i ciągle mówił o tym, jak to kiedyś przejmie piekarnię. Luke z kolei był jednym z potomków kowala. On nie miał czego przejąć – w kolejce po spadek wyprzedzało go wielu braci. Jego rudą czuprynę dostrzegało się już z odległości kilometra, przynajmniej gdy była umyta. Szkołę na wszelki wypadek omijał szerokim łukiem. Nie widział powodu, żeby się do niej zbliżać. Jeśli chciałby otrzymać razy, mógł na to liczyć w domu. Od niego też trzymał się z daleka, chyba że był bardzo głodny. Jeżeli nie wyżebrał czegoś do jedzenia, szukał na polach i w sadach, a gdy nie znalazł, podkradał coś albo wręcz kradł. Chłopiec przecież musi jeść. Był ogromnie oddany matce Williama, która od czasu do czasu dawała mu chleb i ser, a kiedyś podsunęła do obgryzienia korpus kurczaka.

Jeszcze niedawno chłopcy chodzili własnymi drogami, ale na początku tego lata coś ich do siebie przyciągnęło – jeden wiek. Wszyscy urodzili się tego samego roku i tego samego miesiąca. Ta symboliczna więź okazała się niezwykle silna i z upływem sierpnia, dzień po dniu, coraz bardziej przyciągała ich do tych pól i tych żywopłotów już nie tylko przyjaźń, lecz także rywalizacja.

Ścigali się, biegając i wspinając się na drzewa, staczali pozorowane bitwy i walki wręcz. Z każdym przebiegniętym metrem stawali się szybsi, z każdą gałęzią, na którą udało im się wdrapać, zyskiwali szerszy horyzont. Podpuszczali się wzajemnie, podejmowali każde wyzwanie, coraz bardziej ryzykowali. Śmiali się ze skaleczeń, siniaki były dla nich jak blizny wojenne, odznaki i trofea. Z każdą chwilą i z każdym mijającym dniem mierzyli się ze światem i ze sobą nawzajem.

W wieku dziesięciu lat i czterech dni Will był zadowolony z życia i z siebie samego. Choć do dorosłości brakowało mu jeszcze wiele i wiedział o tym, to nie był już dzieckiem. Przez całe lato, budzony o świcie krakaniem kruków pośród drzew za domem matki, czuł, że nabiera sił. Wyrósł już z kuchni i ogrodu – jego nowym terytorium stały się pola, rzeka i las i miał dla siebie całe niebo. Musiał się jeszcze wiele nauczyć, ale był pewien, że nauczy się tego tak, jak wszystkiego innego w życiu – bez trudu. A ucząc się, mógł codziennie upajać się tym nowym i ekscytującym poczuciem mocy.

– Założę się, że trafię tego ptaka – powiedział teraz.

Wskazał odległą gałąź jeszcze odleglejszego drzewa. Był to jeden z dębów rosnących obok jego domu; widział stąd domek, na wpół zasłonięty żywopłotami.

– Nie uda ci się! – oświadczył Luke, po czym od razu zawołał do pozostałych, którzy właśnie wdrapywali się na wał: – Will twierdzi, że trafi tego ptaka! – Wskazał w dal.

– Nie da rady! – odkrzyknęli tamci dwaj, ale przybiegli, żeby to zobaczyć.

Ptak, kruk albo gawron, był naprawdę daleko, siedział na drzewie w połowie dużego pola.

Will wyjął zza paska procę i demonstracyjnie rozejrzał się za kamykiem. Pociski do proc otaczała aura tajemnicy. Wysoko ceniono umiejętność dobierania odpowiednich i toczono długie rozmowy, porównując ich wielkość, kształt, powierzchnię i barwę. Za najlepsze uważano oczywiście szklane kulki, ale mało który chłopiec był gotów zaryzykować utratę którejś z nich. William sądził w skrytości ducha, że nadaje się każdy w miarę okrągły, gładki kamyk, jednak jak każdy młody człowiek wiedział, że ważny jest ceremoniał, dlatego się nie spieszył.

Tymczasem koledzy skupili uwagę na jego procy. Nim zabrał się do szukania kamyka, wręczył broń kuzynowi. Charles z początku trzymał ją niedbale, ale potem, czując, jaka jest ciężka, przyjrzał jej się uważniej. Widełki odchodzące od rękojeści wydawały się zbyt symetryczne, aby mogły być naturalnego pochodzenia. Można by przeczesać cały las i nie znaleźć podobnych. Will miał dobre oko.

Fred także pochylił się nad procą. Ściągnął brwi i skrzywił usta, jakby skosztował zjełczałego masła.

– To nie jest drewno orzechowe.

– Orzech łatwo się struga – rzucił Will, nie odrywając wzroku od ziemi. – Ale można się bez niego obyć.

Po prostu naostrzył scyzoryk, wspiął się na drzewo i pracowicie oderżnął nim upatrzony kawałek gałęzi. Dziki bez osiągnął już taki wiek, że drewno było twarde, ale sprężyste.

Skórzana część wydawała się znajoma: Will użył starej skóry, wyciętej z języka buta od pary, która zaczęła go cisnąć. Nieduże zgrabne nacięcia zrobione ostrym nożem pozwalały ją naciągać, tak że mieścił się pod nią mały pocisk. Ale uwagę zwracał jeden całkiem nowy element. Na widełkach, na poziomie, na którym umocowana była skóra, Will wyciął szczeliny szerokości dwóch centymetrów i przeciągnął przez nie przyszyte do skóry rzemienie. A nad i pod każdym węzłem został przepleciony sznurek. Płasko leżał w szczelinach. Charles z podziwem pogładził procę palcami. To była piękna robota, ale do czego miał służyć ten sznurek?

Zapytał o to.

Luke wyciągnął rękę i oceniająco przejechał palcem po sznurku.

– Żeby skórka nie jeździła w górę i w dół, no nie?

Will wzruszył ramionami.

– Jeszcze nie wiem. Do tej pory się nie przesuwała.

Chłopcy nigdy nie widzieli tak wspaniałej procy. Dotychczas myśleli, że proca to proca, zwykła rzecz, spełniająca swoją funkcję albo nie, zależnie od woli bogów, przeznaczenia, ślepego trafu. Użycie jej było próbą zmierzenia się z losem, z szansą, że trafi się w cel, wynoszącą pół na pół. Jednak wydawało się, że w procy Willa nie ma nic przypadkowego. Była dziełem nie tylko rąk, lecz także umysłu.

Luke sprawdził sprężystość rzemieni. Rozciągały się wystarczająco, ale nie mógł oprzeć się pokusie, żeby dodać coś od siebie. Splunął na czubki palców i czule zwilżył rzemienie śliną.

Gdy Will wreszcie znalazł kamyk, który uznał za odpowiedni, ze zdziwieniem zobaczył, że ptak nie odleciał. Spojrzał na swoją procę i włożył pocisk za skórzany pasek. Umiał się nią posługiwać. Miał dobre oko i pewną rękę. I praktykę.

Kruk był naprawdę daleko.

Chłopcy przenieśli uwagę z broni na cel, uśmiechnęli się i pokręcili głowami. Przechwałka Willa była tak niedorzeczna, że sam prawie śmiał się z niej razem z nimi. Ale nie na darmo przez dziesięć lat obserwował, rósł i nabierał siły – dlatego w końcu ogłuchł na głosy niedowierzania kolegów.

Wytyczając wzrokiem łuk, jaki musi przebyć pocisk, aby trafić w cel, Will dokonywał w głowie obliczeń i kalibrował swoją broń. Przyjął postawę: odpowiednio ustawił stopy, znalazł punkt podparcia, napiął mięśnie nóg, pleców i ramion, minimalnie przesunął palce trzymające procę. Naciągnął rzemienie.

W chwili gdy strzelał – nie, tuż przed tym, w tej sekundzie, w której było już za późno, aby się wycofać – poczuł, że wszystko jest perfekcyjne. Chłopiec, proca, kamyk. Mózg, oko, ciało. Ogarnęła go niezachwiana pewność i wtedy wypuścił pocisk.

Długo trwało, zanim kamień przebył wytyczoną trajektorię. A przynajmniej tak się zdawało. William zdążył pomyśleć z nadzieją, że ptak ożyje, zatrzepocze skrzydłami i wzleci z gałęzi. A wtedy kamień, nie czyniąc nikomu krzywdy, upadnie na ziemię i z nieba dobiegnie głuche szydercze krakanie.

Jednak czarne ptaszysko ani drgnęło.

Kamyk osiągnął najwyższy punkt łuku i zaczął spadać. Chłopcy zamilkli. William zamilkł. Znieruchomiał cały świat. Poruszał się tylko ten kamyk.

Jest jeszcze czas, pomyślał William. Mógłbym zawołać, ptak by się spłoszył i odfrunął.

Ale język stanął mu kołkiem, a ten moment trwał i trwał, rozciągając się w nieskończoność.

I wreszcie kamień trafił w cel.

Ptak spadł z drzewa.

Chłopcy ze zdumieniem patrzyli na pustą gałąź. Naprawdę? Niemożliwe! Ale przecież sami widzieli… Trzy głowy zwróciły się w stronę Willa. A on nie odrywał wzroku od miejsca, w którym jeszcze przed chwilą siedział kruk. Wciąż miał przed oczami spadającego ptaka i próbował zrozumieć, jak to się stało.

Ciszę przerwał Fred, który wrzasnął głośno, i wszyscy chłopcy ruszyli pędem przez pole w kierunku drzewa. Luke biegł, potykając się o korzenie i bruzdy w ziemi, jak zawsze na końcu. Wreszcie i William ruszył się z miejsca. Dogonił kolegów, gdy już stali pochyleni pod drzewem. Szurając nogami, rozstąpili się, żeby mógł zobaczyć.

Tam, na trawie, leżał ptak. Kruk. Młody, z czarnym jeszcze dziobem.

A więc to prawda. Dokonał tego.

Doznał wrażenia, że coś dzieje się w jego piersi, jakby wyjęto mu z niej jakiś narząd i wstawiono w to miejsce inny, obcy. Ogarnęło go dziwne nieznajome uczucie. Przeniknęło z piersi do żył, a nimi rozeszło się po całym ciele. Dotarło do głowy, zatykając mu uszy i uniemożliwiając mówienie, a następnie spłynęło do palców rąk i stóp. Ponieważ nie potrafił go nazwać, wciąż milczał, nie miał jednak wątpliwości, że się w nim zakorzeniło, stało się jego częścią.

– Moglibyśmy go pochować – odezwał się Charles. – Urządzić mu pogrzeb.

Pomysł, żeby w ten sposób upamiętnić to niezwykłe zdarzenie, spotkał się z uznaniem. Zanim jednak ustalili, co konkretnie zrobią, Luke z niepewnością, która wzbudziła śmiech, ujął skrzydło kruka i delikatnie je rozłożył. Na martwego ptaka padł promień światła, który przedarł się przez liście drzewa, i czerń piór nagle przestała być czernią: ukazały się odcienie granatu, fioletu i zieleni. Ten kolor nie zachowywał się wcale, jak na kolor przystało. Mienił się i opalizował tak żywo, że zwodził umysł i oko. Każdy z chłopców zastanawiał się przez chwilę, czy ptak jednak nie przeżył – ale nie. Był martwy, oczywiście.

Trzej chłopcy wymamrotali coś pod nosem i znowu spojrzeli na Willa. To piękno należało się także jemu.

Luke, ośmielony, podniósł kruka.

– Kraaa!

Machnął truchłem, mierząc we Freda, a potem w Charlesa – w Willa nie – i obaj się cofnęli, krzycząc ze strachu, a potem śmiali się z ulgą. Później Fred zaczął się bawić martwym ptakiem: poruszał jego skrzydłami, imitował lot, z upodobaniem krakał i skrzeczał. Will śmiał się słabo. Był to skutek tego, co się z nim działo. Jego płuca były osłabione.

Niebawem Fred poczuł, że bezwładne małe ciało ma w sobie coś nieprzyjemnego. Wszyscy to poczuli. Ten zwisający łepek, pióra, które nie wracały na miejsce. Syn piekarza z odrazą odrzucił truchło.

Myśl o pogrzebie została zapomniana, natomiast chłopcy przypomnieli sobie o kamyku, który zabił ptaka. Stał się cenny. Szukali go przez długi czas, podnosząc z ziemi podobne.

– Ten za duży – stwierdzali.

– Nie ten kolor.

– Tamten nie miał takiej plamki.

Nie znaleźli kamyka. Dokonawszy cudu, znowu stał się zwyczajny i leżał gdzieś tam, nie do odróżnienia od innych.

Charles orzekł więc – i wszyscy od razu się z nim zgodzili – że to nie była zasługa kamyka. To była zasługa Willa.

Odtworzyli całe zdarzenie, odgrywając je na nowo przed sobą nawzajem. Wyimaginowanymi procami zabili stada wyimaginowanych kruków.

Will stał z boku. Jak każdy dziesięcioletni bohater, zaznał więcej kpin i kuksańców, niż się należało. Uśmiechał się, dumny i jednocześnie speszony, z tym dziwnym uczuciem w sercu, pełen wyrzutów sumienia. Szczerzył się i odpowiadał kuksańcami.

Słońce już zachodziło i zrobiło się chłodno – zbliżała się jesień. Poczuli, że są głodni. Przyszła pora wracać do domu. Chłopcy się rozstali.

Will miał do domu najbliżej – wiedział, że za kilka minut będzie w kuchni, z matką.

Na lekkim wzniesieniu coś kazało mu się odwrócić. Spojrzał tam, gdzie upadł ptak. W ciągu tych kilku minut od odejścia chłopców wróciły kruki. Krążyły nad dębem, było ich z piętnaście, może dwadzieścia. Ze wszystkich stron nadlatywały następne. Ich sylwetki rysowały się na niebie, luźne klucze ciemnych kształtów, zmierzające do jednego punktu. Jeden po drugim lądowały na gałęziach drzewa. Zwykle takiemu zlotowi towarzyszyłby hałas, ptaki skrzeczałyby na siebie, jakby obrzucały się nawzajem żwirem. Ten zlot był jednak inny, odbywał się w ciszy, jakby świadomie, celowo.

Każdy ptak patrzył w jego stronę.

Will zbiegł ze wzniesienia i popędził do domu, tak szybko jak nigdy dotąd. Ośmielił się obejrzeć dopiero wtedy, gdy trzymał już dłoń na klamce u drzwi. Niebo było puste. Spojrzał na drzewo, ale z tej odległości, patrząc pod słońce, które raziło go w oczy, nie był pewny, czy widzi kruki, czy tylko liście. Może wyobraził sobie to wielookie ptasie spojrzenie.

Przez chwilę wydawało mu się, że jeden z kolegów wrócił pod drzewo. I stanął tam, gdzie wcześniej stał on sam, w cieniu. Ale Charles byłby od tego chłopaka wyższy, Fred grubszy, a Luke różniłby się kolorem włosów. No i ten miał na sobie czarny strój, chyba że był to efekt światła i cienia.

Chłopak w okamgnieniu zniknął, pewnie poszedł do domu, przez las.

Will nacisnął klamkę i wszedł do środka.

– Co się z tobą stało? – spytała matka.

*

William był milczący przez cały wieczór i matka zauważyła, że jest blady. Nie uzyskała jednak odpowiedzi na swoje pytania i zrozumiała, że syn stał się już na tyle duży, aby mieć swoje sekrety.

– Tylko pomyśleć! Za tydzień będziesz już w szkole z Charlesem.

Przytulił się do niej ukradkiem, gdy podeszła, żeby nalać mu zupy, a kiedy go objęła, nie obruszył się ani nie przypomniał, że skończył dziesięć lat. Czyżby jej nieustraszony syn denerwował się, że ją opuszcza, wyjeżdżając do Oksfordu? Tamtego wieczoru, chociaż nie było zimno, ogrzała mu łóżko i zostawiła w pokoju zapaloną świecę. Kiedy godzinę później wróciła, by pocałować go na dobranoc, już spał. Popatrzyła na niego, pogrążonego we śnie. Ta jego bladość. To naprawdę jej syn? Te dzieci tak szybko dorastają.

Niebawem go stracę, a ma dopiero dziesięć lat, pomyślała. A potem ze strachem w sercu: Chyba że już go straciłam.

Następnego dnia William obudził się z wysoką temperaturą. Tydzień przeleżał w łóżku, pod opieką matki. W tym czasie, gdy coraz bardziej gorączkując, pocił się i jęczał z bólu, zaangażował wszystkie swoje dziesięcioletnie zdolności, aby dokonać największego wyczynu w swym dotychczasowym życiu: zapomnieć.

I prawie mu się to udało.
(…)

Diane Setterfield „Czarne skrzydła czasu”
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 384

Opis: Tajemnicza i mroczna powieść autorki książek „Trzynasta opowieść” i „Była sobie rzeka”. Rozmiar zbrodni jest nieistotny, kiedy to los wymierza sprawiedliwość. Kiedy William Bellman był dzieckiem, dopuścił się nieprzemyślanego aktu okrucieństwa – strzałem z procy uśmiercił kruka. Wybryk – drobny, jak sądził William – natychmiast odszedł w niepamięć w ferworze znacznie bardziej zwyczajnych dziecięcych zabaw. Po latach William założył rodzinę i nieźle prosperujący biznes i wydawało się, że los jest mu przychylny… Tragedia lubi jednak uderzać znienacka. Gdy śmierć zaczyna zbierać żniwo wśród jego krewnych, a przy życiu zostaje już tylko najmłodsza i najbardziej kochana córka, William już wie, że to koniec szczęśliwej passy. Rozpaczliwie próbując ocalić jedyną cenną rzecz, jaka mu jeszcze pozostała, William Bellman wchodzi w spółkę z tajemniczym nieznajomym w czerni. Dość dziwna okazja, z jeszcze dziwniejszym partnerem, na założenie zdecydowanie makabrycznego biznesu… Czy jeden nieprzemyślany akt okrucieństwa może położyć się cieniem na całym ludzkim życiu? Powieść wydana wcześniej w Polsce pod tytułem „Człowiek, którego prześladował czas”.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek