Był „Shuggie Bain”, jest „Młody Mungo”! Przeczytaj przedpremierowo rozdział nowej powieści Douglasa Stuarta

10 marca 2023

Opublikowana w 2020 roku powieść „Shuggie Bain” przyniosła debiutantowi Douglasowi Stuartowi międzynarodowy rozgłos i Nagrodę Bookera. Autor mógł porzucić pracę projektanta mody i skupić się wyłącznie na pisaniu. Teraz powraca z kolejną powieścią, której akcja osadzona została w robotniczym Glasgow. „Shuggie Bain” rozgrywała się głównie z latach 80., natomiast „Młody Mungo” zabiera nas do kolejnej dekady, do lat 90. Nowa książka opowiada o miłości pomiędzy dwoma młodzieńcami z rodzin robotniczych. Protestant Mungo spotyka katolika Jamesa i obaj zakochują się w sobie. W dzielnicy takiej jak ich łączące chłopaków uczucie grozi jednak poważnym niebezpieczeństwem. Wprawdzie Douglas Stuart wraca do scenerii i miejsc, które czytelnicy znają już z jego debiutanckiej powieści, to jednak zapewnia, że druga książka jest inna. „’Shuggie…’ był o kobiecości, 'Mungo…’ opowiada o męskości” – komentuje pisarz. Polski przekład powieści „Młody Mungo” w tłumaczeniu Macieja Studenckiego zapowiedziany jest na 15 kwietnia. Jako pierwsi prezentujemy wam w sieci przedpremierowo jeden rozdział książki.

Cztery

Na parapecie widniały rzędy śladów zębów, małe, idealne półksiężyce niepokoju. Mungo przez całe popołudnie klęczał przed oknem wykuszowym i rozglądał się, czy matki nie ma na ulicy, zatapiając zęby w miękkim drewnie. Na język wpełzał mu przy tym metaliczny smak ołowiowej emulsji. W małym mieszkaniu pełno było śladów zniszczeń wywołanych jego zdenerwowaniem: żuł i ślinił rogi ręczników, a także zwinął brzeg koszuli od mundurka w kłębek i wepchnął sobie do ust, aż do udławienia. Trzonek drewnianej łopatki nosił wzór jego trzonowców.

Po kłopotach z psiarnią Mungo spędził sporo czasu przy oknie. Przez wiele dni po tych wydarzeniach ze wszystkich sił unikał Hamisha, obchodząc go szerokim łukiem i starając się pozostawać poza zasięgiem jego wzroku. Nic to nie dało.

Pewnego dnia Mungo wrócił ze szkoły, a Hamish siedział sam w kuchni. Z wciąganej pod sufit suszarki nad jego głową zwisały warstwy upranych ciuchów. Jodie sporym nakładem pracy zapewniała funkcjonowanie domu: zmieniała pościel i odplamiała białe rzeczy. Teraz Hamish siedział pod suszarką i palił. Wszystko psuł.

– Cześć – odezwał się Mungo, zaskakując sam siebie swobodnym tonem. Widok brata z jednej strony go rozczarował, lecz z drugiej przyniósł chore poczucie ulgi. Szkolny plecak ześlizgnął mu się z ramienia.

– Unikasz mie – zagaił Hamish ze znaczącym uśmiechem. Na kostkach jego dłoni widniały świeże ślady tuszu: lubił się tatuować z użyciem starej igły i pękniętego wkładu od długopisu. Na kłykciach jednej pięści wiły się litery „Adri”, a na drugiej „Anna”. Adrianna, wypisane tuszem imię jego małej, różowej córki. – Śmiszne. To ja żem powinien być skrempowany, żem na ciebie wpad.

Tatuaże Hamisha wyglądały na pośpiesznie wykonane i chaotyczne. Prymitywne kształty rozrzucone były bez żadnego szerszego, spójnego planu. Kiedy starszy z braci ubierał się rano, Mungo próbował je odszyfrować. Łby wołów, sztylety i zwinięte węże pojawiały się losowo na bladej skórze Hamisha od karku do kolan: miliony nakłuć, malutkie wykwity niebieskiego tuszu i symbole były na nim rozsiane niczym konstelacje na nocnym niebie.

– Widziałeś Po-Mo? – Mungo otwierał kuchenne szafki jedną po drugiej, z nadzieją, że nie są puste. Mimo to doskonale wiedział, że nic tam nie znajdzie.

– Nie. Pewnie spierdzieliła chyłkiem. Wisi komuś kase? – Hamish wrzucił niedopałek prosto w górę brudnych naczyń w zlewie. – Wystaw jej spodeczek mleka i paczke regali. Wróci, jak bedzie czego potrzebować.

Mungo wymknął się z kuchni. Nie dostanie nic do jedzenia, dopóki Jodie nie skończy zmiany. Jeżeli siostra nie pojawi się dzisiaj wieczorem w domu, nie będzie żadnego posiłku aż do rana.

– Żeś mi nie podzienkował, żem ci uratował skóre wtedy wieczorem – odezwał się Hamish groźnym tonem, idąc za bratem do salonu. Mungo rzucił się na kanapę, pragnąc, by spotkanie uszło mu na sucho. – Co żeś ty tam odjebał? To nie był żaden Czas apokalipsy. Czemu żeś nie zostawił tego rudego chujka?

– Był ranny.

– No i? Dla ciebie przypierdoliłem cegło temu psu. Mogłem pójś do pierdla, bo żeś się bawił we Florence Nightingale.

– Prawie umarł. Ze strachu srał po gaciach, nie mogłem go zostawić. – Mungo wpatrywał się w ekran wyłączonego telewizora. Lepiej było oglądać odbicie Hamisha, niż stawić czoła jego prowokacyjnemu spojrzeniu. – Wydawało mi się, że tak będzie lepiej.

Hamish ściągnął Munga z kanapy, a kiedy ten posłusznie wstał, chwycił jego kark wytatuowaną ręką i przytknął czoło do jego czoła. Musiał gdzieś podejrzeć, jak ojcowie w ten sposób dodają synom otuchy albo ich sobie podporządkowują. Ten gest powinien wypaść czule, ale już dłuższy czas temu w Hamishu coś się przekręciło. Mungo napiął mięśnie brzucha i czekał na uderzenie.

– Psiarnia chodzi od drzwi do drzwi i o nas wypytuje. Chco wiedzieć, kto zapierdala rzeczy z budowy. Jeszcze chwila i jakaś upierdliwa stara cipa sie wysypie, a szysko przes to, żeś sie nie umiał zachować jak facet.

Cios nadszedł, ale nie w brzuch, tak jak się spodziewał. Hamish wykręcił mu nos brzydkim chwytem, pozostałym z czasów dzieciństwa. Mungo, który zawsze miał skłonność do krwotoków z nosa, od razu zalał się krwią. W jego oczach błysnęły łzy, lecz ani pisnął. Nauczył się, żeby nie dawać bratu satysfakcji. Hamish lubił łzy: jeżeli ofiara okazała w ten sposób słabość, natychmiast nabierał ochoty, by wycisnąć ich z niej jeszcze więcej. Mungo podciągnął brzeg swetra do twarzy, zwinął go w kłębek i przytknął do nosa, ale akrylowa tkanina okazała się wzmagać krwawienie, zamiast je powstrzymywać.

– Bedzie tego mazania. Nie złamał żem ci nosa. – Hamish poprawił okulary na nosie, uśmiechnął się i w tej samej chwili Mungo zrozumiał, że jego brat chciałby wrócić do przyjacielskich stosunków. Tak błyskawicznie zmieniał nastrój i dlatego właśnie był taki niebezpieczny. – Słuchaj, oglądał żem cie tamtego dnia i żeś mie nie zaimponował.

Mungo wyobrażał sobie, jak tamten patrzy na niego gniewnie z dachu przez okulary, nie tracąc go z oczu ani na moment. – W ogóle mnie tam nie powinno być.

– O to chodzi. Właśnie żeś powinien. Żeś jes moim brackim i wstyd mi, jak się tak kiepsko sprawujesz.

– Znaczy jak?

– Jakbyś był na to za dobry. Łazisz se jak jakiś pierdolony pedzio. – Hamish zrobił pauzę, by przekonać się, czy pocisk sięgnął celu.

Mungo cieszył się, że pół twarzy ma zakryte swetrem od szkolnego mundurka. Czuł, że przez jego prawe oko zaczyna płynąć prąd. Uszczypnął się w krwawiący nos.

– Jak myślisz, co by powiedział nasz stary? Jakby wielki Ha-Ha wcionsz tu był, sprałby cie za te nonsensy. Ani żeś nic nie zwinął, ani nie spierdolił, nawet żeś nie umiał sam uciec przed psiarnio. – Hamish wyciągnął z ust kawałek tytoniu. – Boś był zajenty obściskiwaniem małego Bobby’ego Barra.

– To nieprawda.

– Czuje sie, jakbym cię zawiód, Mungo. Jakbym ci nie pokazał, jak być facetem. – Jego brat wyglądał na autentycznie rozczarowanego. Jego spiczaste ramiona opadły miękko w geście klęski, na który nigdy nie pozwoliłby sobie na ulicy. – Czuje sie, jakbym cie nie wychował dobrze.

Mungo wiedział, że ta kwestia niepokoiła jego brata, ale niemądrze było zakładać, że Hamish mógłby go wychować. Dzieliła ich zbyt mała różnica wieku. To było tak, jakby ktoś wrzucił kamień do kałuży i spodziewał się, że pierwsza fala wychowa następną. Mungo nie był szczególnie bystry, lecz nawet on wiedział, że to niemożliwe. Fala mogła tylko pozwolić, by następczyni podążyła jej śladem, nie była w stanie wyczuć, gdzie zmierza kolejna.

Po-Mo nie lubiła, jak dzieci nazywają ją mamusią, matką czy nawet Mo. Twierdziła, że jest za młoda na takie pierdolenie. Miała zaledwie piętnaście lat, kiedy zaszła w ciążę, z której urodził się Hamish, a Munga powiła jako dziewiętnastolatka. Różnica wieku była tak niewielka, że mogliby wszyscy iść łeb w łeb. Mungo jako jedyny przyszedł na świat bez śpiewu. Pozostała dwójka darła się wściekle z sinymi twarzami i zaciśniętymi pięściami, ale Mungo tylko spojrzał na nią smutno (często o tym opowiadała), jakby już wówczas spodziewał się, że matka go tak bardzo zawiedzie.

Po-Mo mogłaby uchodzić za starszą siostrę Jodie i przypominała o tym dzieciom codziennie. Mungo pamiętał czasy, kiedy pili razem jedną lemoniadę Irn-Bru w kolejce na Księgę dżungli. Zdenerwował wtedy Po-Mo, prosząc o hot doga z wózka w rogu.

– Ale ja lubię musztardę! – protestował. Miał zaledwie pięć lat.

– Wcale nie, Mungo – odparła groźnie Po-Mo. Jej najmłodszy syn nie lubił jeść. Od trzech dni nie widziała, żeby pałaszował cokolwiek konkretnego. Był roztargnionym chłopcem, skłonnym bardziej do zmartwień, wałęsania się i kręcenia bez celu niż do siedzenia przy kuchennym stole.

Odwrócił się wówczas od parującego wózka z hot dogami, zdryfował ku szczodrze oświetlonym plakatom, a ona zorientowała się, że traci szansę, by napełnić jego żołądek czymś ciepłym. Zasznurowała usta, zapłaciła za drogiego hot doga i posmarowała go jaskrawożółtą musztardą. Wystarczył jeden gryz, by na twarzy Munga pojawił się ciemny rumieniec. Z uporem przytrzymał jedzenie w buzi i spróbował je pogryźć. Jodie zaproponowała, że zje za niego, lecz Po-Mo kipiała wściekłością tak wielką, że wywaliła resztę do kubła.

Zjeżyła się, gdy kasjerka zapytała, czego sobie życzą. – Cztery dla dzieci – odrzekła Po-Mo, próbując ujść za starszą siostrę pozostałej trójki.

Jasne światła kina oślepiły Hamisha. Mungo widział, że brat zezuje na różne strony, ale jednocześnie odzywa się do Po-Mo. – Mamusiu? – Wiedział, że nie powinien jej tak nazywać, a mimo to jego głos zadźwięczał niczym dzwon. – Mamusiu, myślisz, że możemy dostać popcorn?

Kasjerka pociągnęła głośno nosem i uśmiechnęła się drwiąco. Jej zadowolona mina wyraźnie wskazywała, że nie może się doczekać, aż podzieli się tą historią z bileterkami podczas przerwy. Po-Mo złapała za ramię Hamisha, zanim zdołał oderwać oczy od jaskrawych plakatów. Odwróciła go ku sobie, a na jego twarzy pojawiło się przerażenie pomieszane z zachwytem. Po-Mo była zaledwie o kilka cali wyższa niż jej najstarszy syn, ale zwisł w jej dłoni jak kurczak na haku w mięsnym. Przytrzymała go chwilę na paluszkach, a potem smagnęła go po łydkach. „Raz, dwa, trzy”, policzyła w myślach Jodie. Twarz Po-Mo nabrała szkarłatnego odcienia, gdy znów podniosła dłoń i zamachnęła się jak profesjonalny golfista. Mungo zrobił krok i stanął przed bratem, a wtedy ręka Po-Mo opadła i trafiła go w brzuch, aż wypluł kawałek parówki.

Gdyby zdążył już połknąć hot doga, zapewne rzygnąłby sobie zdrowo.

– Tak żem se myślał… – dłoń Hamisha chwytała właśnie za klamkę – że musze spędzać z tobo wincyj czasu. I cie naprostować.

– Ale ja się czuję świetnie! – Mungo wciąż mówił przez zakrwawiony szkolny sweter. Wciągnął nosem skrzepniętą krew.

Hamish podszedł krępująco blisko i stanął na palcach brata. Uniósł pięść wysoko w powietrze i zamachnął się nią prosto w twarz Munga. Tamten się wzdrygnął, gdy starszy brat zatrzymał cios pół centymetra przed jego obolałym nosem. – Lekcja numer jeden – wycedził. – Żebyś, kurwa, już nigdy nie śmiał tak do mie gadać.

 

Mungo miał mieszane uczucia w kwestii lutowych ferii międzysemestralnych. Szkoła pozwalała mu odetchnąć od martwienia się przez cały dzień o Po-Mo, a poza tym niecierpliwie oczekiwał darmowych obiadów na stołówce. Gdy szkołę zamykano na tydzień, chłopak przesiąkał apatią. Jodie nie miała czasu, by go bawić, bo wzięła więcej zmian w swojej włoskiej kawiarni. Jej płaca ledwie pokrywała koszt wyżywienia ich dwójki bez zasiłku Po-Mo.

Przez większość dni siostra pozwalała Mungowi przychodzić do niej na lunch. Dzielili się wtedy odgrzewaną pizzą w jednej z lóż z tyłu lokalu. Enzo wyjmował mrożoną pizzę, łamał ją na kolanie i składał na pół, następnie zanurzał w panierce, tej samej kremowej brei, w której topił wszystkie ryby i kiełbaski, a potem szybko ją smażył. W rezultacie otrzymywali bulgoczącą masę ze stopionym serem, a zarazem wspaniałą wyżerkę. Mungo musiał ją rozkroić i pozwolić, by magma trochę przestygła, zanim mogli jej dotknąć. Kiedy kończyli jeść, oboje czuli się zatłuszczeni i zmęczeni, ale jednocześnie pełni po dziurki w nosie. Było to dla nich pewną pociechą.

Mungo machał nogami pod stołem i przepytywał Jodie z odmiany czasowników francuskich. Sam był kiepski z tego przedmiotu: każde zdanie w jego wykonaniu brzmiało tak, jakby wypowiadał je chroniczny jąkała, a pomysł, że coś tak prostego jak łyżka ma rodzaj gramatyczny, wzburzał go do tego stopnia, że miał ochotę coś zniszczyć. Nauka francuskiego była jak gra, której zasad nikt mu nie zdradził. Kiedy naciskał Jodie, by mu je wyjaśniła, wzruszała tylko ramionami, a gdy ją przepytywał, wymawiał francuskie zdania tak paskudnie, że siostra poprawiała jego pytania, a potem odpowiadała na nie idealnie, taka była dobra. W końcu kładł głowę na stole i prorokował jej, że pójdzie do college’u i zamieszka w wytwornym domu na West Endzie. Machała na niego fartuszkiem i wracała do pracy.

Po tym spotkaniu Mungowi zostawała reszta dnia ziejąca pustką. Czasem gryzł parapet, czasami zawracał głowę pani Campbell. Stukał do jej drzwi i pytał, czy czegoś nie potrzebuje. Pani Campbell, obrotna kobieta, czuła się najszczęśliwsza, kiedy ktoś jej potrzebował, więc najczęściej dostawał odpowiedź odmowną, ale czasem, gdy tak stał na jej wycieraczce, przeczesywała palcami jego gęstą czuprynę. Lubił to uczucie: jej krótkie paznokcie drapiące skórę jego czaszki. Dopiero po kilku wizytach zdał sobie sprawę, że po to tam właśnie przychodzi.

Raz czy dwa Jodie wróciła do domu z wieścią, że ktoś widział Po-Mo. Jedna ze smakoszek lodów dostrzegła ją na Haghill, albo inna zauważyła, jak ich matka wsiadała do autobusu na targu Barras z siatami pełnymi zakupów. Kobiety nie odzywały się do niej, tylko ją widziały, ale opowiadały, że wyglądała dobrze, zdrowo i była ładnie umalowana. Jodie kłamała, uśmiechała się i przytakiwała, ależ tak, tak, Po-Mo świetnie sobie radzi. Jest przeszczęśliwa, mogąc być babcią córki Ha-Ha, małej Adrianny.

Wróciwszy bezpiecznie do domu, mogła się wreszcie wyzłościć. Spryskując swoje buty z pracy dezodorantem, rzucała na głowę matki obelgi, od których Mungo bladł. Była dla Po-Mo tak surowa, jak potrafią tylko dziewczyny. Mówiła, że czuje się, jakby zginął jej pies, do ucieczki którego nie mogła się przyznać, niesforna suka, która – jak miała nadzieję Jodie – wróci do domu, gdy skończy jej się cieczka. Na początku te informacje przynosiły Mungowi pociechę: przez krótką chwilę dawały mu nadzieję, że nikt nie zamordował Po-Mo, że nie pływa sobie gdzieś w zamglonych wodach rzeki Clyde. Jeżeli jednak żyła, dlaczego nie wracała do domu? Po pewnym czasie on też zaczął nienawidzić wiadomości o tym, że ktoś widział ją szczęśliwą, spacerującą po Trongate.

Podczas ferii zaczął omijać Hamisha szerokim łukiem. Unikał mieszkania komunalnego, gdzie mieszkał jego brat z dziewczyną, noworodkiem i swoją niby-teściową. Trzymał się z daleka od ugorów, gdzie tamte chłopaki grały w piłkę i toczyły wojny gangów z katolikami z Royston.

Douglas Stuart prezentuje okładkę książki „Młody Mungo”.

Od wypadku z latającą cegłą policja stale patrolowała ulice osiedla. Stukali do drzwi każdego, kto mógłby powiedzieć im, kim są łobuzy, które najechały bazę budowlańców. Niemal wszyscy wiedzieli, że to był Ha-Ha ze swoją bandą, ale nikt nie chciał zaryzykować odwetu za wsypanie go. Policjant wciąż przebywał w szpitalu: jego szczęka była tak zmasakrowana, że musiano w nią wkręcić cztery śruby. Zaśrubowano mu usta, które nie otwierały się dość szeroko, by mógł przyjmować stały pokarm.

Za osiedlami znajdowało się ciche, zapomniane miejsce, zbieranina drzew rosnących pomiędzy autostradą a ostatnim rzędem brudnych od sadzy kamienic z piaskowca. Rada miejska ogrodziła całą ziemię, o którą planowała zadbać, a naprzeciwko wydział dróg odgrodził ruchliwą arterię. Między tymi dwoma płotami był skrawek trawy niczyjej, czyściec, szeroki może na dwanaście metrów. Przez całe ferie Mungo przychodził tam, żeby usiąść na trawie, zrywać rzadko rosnące dzikie kwiatki i czuć wyrzuty sumienia w kwestii rannego policjanta. Czasami w pobliżu spacerowali starsi faceci z psami bez smyczy, ale najczęściej chłopak znajdował się tu sam. Wyjmował szkicownik i rysował ogrodzenia oraz zachodzące na siebie fasady kamienic. Nie unosząc długopisu, wypełniał dwie strony obok siebie murem cegieł i okien szczelnie pozasłanianych żaluzjami. Wędrująca po papierze końcówka nie przynosiła jednak ukojenia. Zamykał szkicownik, a potem oczy, opierał brodę na złożonych dłoniach i wystawiał twarz na podmuch przejeżdżających obok niego samochodów, śpieszących do Edynburga.

Na dalszym końcu zapomnianego trawnika stał gołębnik: piętrowa szopa dwa metry na dwa, ponad cztery metry wysoka. Prostokątna wieżyczka wyglądała na pośpiesznie skleconą z kawałków starej blachy falistej, ciężkich drzwi i lśniących płyt z melaminy, pochodzących ze złomowanych stolików kawiarnianych. Budowla wznosiła się pod dziwnym kątem, ale najwyraźniej zbudowano ją dość solidnie: każde łączenie zostało porządnie zbite gwoździami lub zespawane, a dach zabezpieczono od deszczu grubą warstwą papy. Na dachu zainstalowano odsuwany świetlik, a nad nim – druciany kosz unoszony na wsporniku, który działał jak swego rodzaju pułapka. Chociaż wieżę wykonano z odpadów, wyglądała dumnie jak dom z prawdziwego zdarzenia. Ktokolwiek ją zbudował, zadał sobie wiele trudu: pomalowano ją na burooliwkowo, dzięki czemu nie odróżniała się od otoczenia. Z jednej strony wstawiono drzwi, zablokowane trzema ciężkimi żelaznymi sztabami, zamkniętymi na kłódki wielkości pięści.

Mungo rysował na trawie przez dwa dni, lecz dopiero teraz, trzeciego, dostrzegł, że drzwi do gołębnika w końcu stoją otworem.

Jakiś młody człowiek wyciągał swoje rzeczy na zewnątrz, na oświetloną nieśmiałym słońcem ziemię, tak jakby chciał je przewietrzyć. Z łatwością wykonywał te rutynowe czynności, a Mungo obserwował go znad szkicownika. Tamten chłopak musiał być dobrze umięśniony, ponieważ swobodnie wynosił z gołębnika wielkie klatki, aż w pewnej chwili zawadził o coś stopą i potknął się, a długie ramiona zderzyły się z jego tułowiem. Obserwowany z pewnego dystansu wydawał się pełen sprzeczności, z patykowatymi rękami i zręcznymi dłońmi. Wyglądał na chłopca lub mężczyznę, zależnie od tego, jak się odwrócił albo jak był akurat oświetlony.

Miał na sobie szary, melanżowy dres z grubego polaru, a na głowie – wełnianą rybacką czapkę w kolorze ciemnogranatowym. Uszy odstawały mu jak dwa blade liście kapusty, czapka zaś zwisała luźno, nie zasłaniając ich, tak jakby nie potrafił jej na nie naciągnąć. Spod wełny wystawała również grzywa brudnoblond włosów. Jego wygląd świadczył o tym, że spędzał dużo czasu na świeżym powietrzu: policzki miał rumiane, ogorzałe od wiatru i deszczu. Przypominał Mungowi farmera, wytrwałego samotnika. Wykonywał swoje zadanie tak, jakby był bardzo zadowolony z tego, że może tu przebywać.

Nie dostrzegł Munga, a może go zauważył, ale go to nie obchodziło. Patrzył w niebo, obserwując gołębie szybujące nad kamienicami. Coś w chmurach przyciągnęło jego wzrok, a po chwili wszedł do swojej wieży. Rozległ się tupot ciężkich kroków na drabinie, świetlik się odsunął i oto młody człowiek wyłonił się z niego jak kapitan drewnianego okrętu podwodnego. Trzymał coś w wielkich dłoniach. Mungo patrzył, jak tamten głaszcze to, szepcze coś i unosi ręce do ust, by pocałować ich zawartość. W końcu wyrzucił dłonie w powietrze i oto jasny gołąb pofrunął z furkotem ponad pochyłe dachy osiedla.

– Gruchuu, gruuchuu, gruchuu – wołał młodzieniec za ptakiem.

Jego gołąbek zawirował nad murami z piaskowca, dołączył do innych ptaków, które wkrótce stały się niewidoczne. Gdy Mungo spojrzał z powrotem ku gołębnikowi, chłopak wciąż stał w świetliku, ale teraz patrzył gniewnie na niego. Zniknął w środku, a potem wyłonił się z niskich drzwi i ruszył w stronę Munga.

– Długo tu bedziesz siedzieć? – zapytał raptownie. Mungo widział teraz siłę ukrytą w jego twarzy i mięśnie biegnące spod szerokich kości policzkowych ku szczęce, pulsujące życiem, kiedy tamten czekał na odpowiedź.

– A co cię to? – To było odważne, ale może trochę głupie. Nos wciąż bolał Munga po przeprawie z Hamishem, a ten tu był od niego o głowę wyższy.

Gołębiarz skrzywił się niepewnie, a to, co wyglądało przedtem surowo i krzepko, zniknęło: chłopak znów wyglądał, jakby był w wieku Munga. Jego usta rozciągnęły się w szeroki łuk, odsłaniając wielkie białe zęby, pomiędzy którymi widniały szpary. – Jak moja samiczka zobaczy, że tu siedzisz… – machnął dłonią w kierunku, gdzie odleciał ptak – możesz jo wystraszyć i już nie wróci.

– Dlaczego ptak miałby się mnie bać?

Chłopak objął zatroskanym spojrzeniem niebo. Wydawał się walczyć ze sobą: byłoby nie w porządku prosić nieznajomego o opuszczenie tego miejsca, a takie zachowanie wydawało się nie leżeć w jego naturze. – Mógbyś sie nie ruszać? I odłożyć te ksionżke, bo jak przekładasz strony, ptak się może spłoszyć.

Mungo kiwnął głową i zamknął szkicownik, a tamten uśmiechnął się do niego z ulgą. Śmiesznie wyglądał: zęby ze szparami, odstające uszy i zagięty, orli nos. Potrafił się jednak uśmiechać doprawdy rozbrajająco, z pewną prostotą. Znów popatrzył na niebo, cały czas z uśmiechem na ustach, a Mungo odkrył, że się na niego gapi. Wyglądało na to, że chłopak nie przeżyłby ani dnia na ulicach znanych Mungowi: nie potrzebował okazywać okrucieństwa, chodzić dumnym krokiem, dając innym do zrozumienia, by go omijali, ani całym sobą obiecywać, że potrafiłby uderzyć pierwszy. W jego postawie nie było nic powściągliwego ani lękliwego. Mungo nie umiał nie odpowiedzieć mu uśmiechem. – Mungo jestem.

– Dobrze wim, ktoś ty – odparł tamten. – Twój Ha-Ha próbował mie zajebać. – Wciąż patrzył w niebo, ale wyrzucił rękę w kierunku Munga i podniósł go z trawy jednym szarpnięciem, tak mocnym, że ten przez chwilę frunął w powietrzu. Wyczuwał świeży zapach od chłopaka, który tymczasem poklepał go po plecach. – James Jamieson – przedstawił się. – Mieszkam na tej samej ulicy co wy. Widze czasem, jak ta twoja Jodie tańczy po sypialni.

Mungo przymknął jedno oko i podrapał się po potylicy. – Przykro mi. Jak miała osiem lat, zaliczyła trzy tygodnie kursu szkockiego tańca góralskiego i nie potrafi się powstrzymać.

– Nie szkodzi – rzekł James. – Nie wychodzi jej to za zgrabnie, ale zawsze miło sie do mie odzywa, jak jo widze na ulicy.

Wszyscy nienawidzili Hamisha, lecz jednocześnie uwielbiali Jodie. To, że ci, którzy nie znosili Hamisha ani Po-Mo, tak ją poważali, niewątpliwie świadczyło o jej wielkim sercu. Mungo nie wiedział, jak sam jest postrzegany w tym układzie. Czasami czuł, że nieznajomi patrzą na niego tak, jakby był jeszcze jedną uciążliwością w życiu tej tak dobrej dziewczyny.

James poprowadził Munga ku gołębnikowi i parę metrów przed wieżą położyli się na brzuchach. Nowy znajomy trzymał w dłoniach szpulę białego sznurka od bielizny, wijącego się w trawie i niknącego wewnątrz budowli. Czekali na coś. James gruchał cicho, naśladując gardłowy, zadowolony odgłos wydawany przez gołębie: – Grrru, gruuch, grruchuu. – Z każdym „gruchu” skłaniał głowę, tak jakby próbował stłumić kichnięcie, jednocześnie śledząc niebo i wypatrując swojego blond ptaka. Mungo kilka razy próbował coś powiedzieć, ale James przykładał palec do ust i Mungo opadał z powrotem w wilgotną trawę.

W końcu blond gołębica zaczęła krążyć z powrotem nad dachami kamienic, a James rozluźnił się z widoczną ulgą. – Grruchuu, grrruuchuu, gruu. – Klęknął i kłaniał się teraz w rytm gruchania.

Gołębica wylądowała na dachu wieży, a oni wciąż czekali. Inny gołąb, trochę większy i wyglądający Mungowi raczej zwyczajnie, okrążył blond piękność, wylądował na dachu z papy i zaczął łypać na gołębicę Jamesa. Po chwili ptaki złapały się za dzioby w pocałunku, który przypominał trochę zapasy.

– Achch, dzióbkujo sie. Tak! – Mungo słyszał obok siebie pomruki Jamesa. Blond gołębica przypadła do dachu, intruz jej dosiadł, a wtedy chłopak pociągnął gwałtownie za sznurek. Druciany kosz opadł z trzaskiem na kochanków, gołębie zatrzepotały gwałtownie, a potem się uspokoiły. – Mam cie, cholerny przystojniaku!

James ruszył biegiem ku gołębnikowi. Właśnie złapał cudzego gołębia, wykorzystując swoją piękną samicę jako wabik. Mungo podążył za nim. Wewnątrz drewniana drabina prowadziła na chwiejną platformę, stanowiącą piętro wieży, z którego druga drabina wiodła ku świetlikowi. W ścianie osadzono dziesiątki klatek skleconych z drewnianych odpadów i metalowej siatki. W każdej z nich siedział nerwowo wyglądający gołąb. Wewnątrz gołębnika panował obezwładniający smród.

James Jamieson wsadził uwodzicielską blondynkę z powrotem do klatki, po czym ostrożnie zszedł po drabinie z nowym ptakiem w dłoni. – Żem próbował złapać tego gnojka coś ze dwa lata. Patrz, to garłacz Horseman Thief. – Obracał w dłoniach szarego ptaka, uważnie przyglądając się jego dziobowi i stekowi. Ptak tylko mrugał. – To konkursowy gołomb Małego Flannigana. Facet sie załamie. Chciałbym zobaczyć jego mine.

– Nie oddasz mu tego gołębia?

James wywalił język na całą długość. – Akurat, kurwa! O to tu chodzi, to żem właśnie próbował zrobić przes te szyskie lata, mieć najlepszy gołębnik na East Endzie!

Pozwolił towarzyszowi pogłaskać miękki puch. Ptak wydawał się Mungowi zwyczajny: gruchał sobie radośnie i nie wydawał się ani trochę zaniepokojony tym, że trzyma go nieznajomy. – Tera musze zaczekać i go rospaskudzić. Rozumisz, żeby go do siebie przywionzać. Może wtedy nie poleci za inno cipko do cudzego gołembnika.

– Nie przejmujesz się, kiedy tracisz ptaka?

– E tam, trace je cały czas. To taka gra. Puszczam gołembie wolno i ryzykuje, bo leco sobie, gdzie chco. Jak chco wrócić, to wracajo, a jak nie, to po ptokach.

– Zupełnie jak w piosence country.

James wzruszył ramionami. – To tak jakby uczciwe.

– Co? Dać się skusić na bzykanko?

Tamten spojrzał na Munga tak, że chłopak poczuł się jak dziecko. – Jak któryś ptak mie opuści, czemu miałbym sie wściekać? To moja wina, żem nie miał doś dobrego gołembnika. Nie był szczenśliwy, no to nie został. – Dwa gołębie z sąsiadujących klatek dziobały się przez oczka siatki. James rozdzielił je ręką. – Też byś spierdolił, jakbyś był nieszczenśliwy, co nie? – zapytał Munga.

– Mungo! Mungo! – Ktoś przed gołębnikiem wykrzykiwał jego imię. Na tym polegała niedogodność: kiedy wołano jakiegoś Munga, na pewno chodziło o niego. Głos Jodie brzmiał, jakby była jednocześnie podekscytowana i poirytowana. Mungo wystawił głowę przez drzwi. Siostra była zaskoczona, widząc, jak wyłania się z wieży. – Co tam robisz?

Wzruszył tylko ramionami i podniósł plecak. – Dlaczego nie jesteś w kawiarni?

– Enzo puścił mnie wcześniej.

James i Jodie ledwie zwracali na siebie uwagę. James wciąż trzymał swojego konkursowego gołębia i wyglądał, jakby nic nie mogło popsuć mu humoru.

– Mam wieści. Pani Campbell mi coś powiedziała. Musisz ze mną iść.

Mungo założył szelki plecaka na ramiona. Kiedy ruszał sprzed gołębnika, James złapał za zapasowy kawałek materiału doszyty do jego kangurki. – Czekaj no chwile. Wrócisz tu jutro?

– Może? – odparł Mungo.

James znów wyciągnął do niego mrugającego ptaka. – No weź, przyjdź. Przynosisz mi szczenście czy coś.

 

Zaczekali, aż zapalą się uliczne latarnie, a porządne rodziny zaciągną zasłony i usadowią się przed telewizorami. Wtedy dopiero Jodie i Mungo opuścili swoją kamienicę i ruszyli główną ulicą. Szli na zachód, mijając jasno oświetlone nocne autobusy, wiozące pary z dansingów. Twarze podchmielonych imprezowiczów spoglądały z okien pojazdów na idące wzdłuż ruchliwej trasy rodzeństwo. Było już późno. Mungo wziął siostrę za rękę i szedł od strony krawężnika, biorąc na siebie pryskający żwir i błoto, jakim ochlapywały go autobusy.

Padał rzadki deszczyk, a w powietrzu wciąż jeszcze unosił się chłód po mroźnej zimie. Kiedy dotarli do wielkiej bryły Szpitala Królewskiego, pielęgniarki z nocnej zmiany gromadziły się już na zewnątrz, paląc papierosy pod szyldem SOR. Gdy Jodie była mała, szpital ten wydawał jej się przerażający: wyglądał niczym wiktoriańska dyrektorka szkoły zamieniona w budynek, surowa, okrutna i groźbami wymuszająca wzorowe zachowanie. Budowla przypominająca fortecę wisiała nad miastem, przytłaczając cały krajobraz. Wielkie wieże ozdobione mniejszymi wieżyczkami oraz balustrady biegły przez całą długość dachu, nadając gmachowi zamknięty charakter, tak jakby nie był szpitalem, lecz więzieniem. Konstrukcja była starsza ponad ich wyobrażenie, a zachodnia fasada przez dekady zbierała deszcz i spaliny, aż zaczęła krwawić idealnie czarnymi zaciekami. Nie było to miejsce, gdzie ktokolwiek chciałby trafić. Na porowatej powierzchni piaskowca kryły się cienie, rzucające mrok na resztę miasta i wypełniające noce Jodie koszmarami. Długo trwało, zanim uwierzyła, że ludzi wiezie się do tak złowróżbnego miejsca, by poczuli się lepiej.

Mungo objął ramieniem barki Jodie. Nie jadała jak należy, zresztą żadne z nich nie odżywiało się najlepiej, ale pozwalała mu zawsze zjeść większość mrożonej pizzy, a Mungo nie pamiętał, kiedy ostatnio widział, by wyczyściła pełny talerz.

Czekali, aż włączy się zielone światło i będą mogli przejść przez ruchliwą arterię High Street. Naprzeciwko szpitala leżała trójkątna wyspa: przy miejscowych nieużytkach stał pub bez okien i szczątki na wpół zburzonej kamienicy, które sprawiały, że wyspa wyglądała jak strefa działań wojennych po bombardowaniu. Na samym środku postawiono białą przyczepę kempingową, z której wylewał się w mokrą noc wąski strumień światła. Z trzech stron przejeżdżały wokół niej samochody.

Bar przyciągał kolejkę kierowców ciężarówek, czekających na kolację, oraz czyścicieli ulic, czekających na śniadanie. Mężczyźni w koszulach z krótkim rękawem gromadzili się pod wiatą ze sklejki. Drżeli, paląc papierosy i przestępując z nogi na nogę, a deszcz ściekał im za kołnierz.

Tam właśnie była, tam stała, w aureoli żółtego światła, przekładając kawałki mięsa na skwierczącej blasze. Jodie miała ochotę odwrócić się i odejść, ale Mungo trzymał ją mocno. Czekali cierpliwie, aż kolejka się przesunie. Kobieta wyglądała na zadowoloną: zagadywała bywalców ze swobodną poufałością, dowodzącą, że doskonale się znali. Co jakiś czas przerywała kucharzenie, ujmowała któregoś z nich za głowę i pytała, jak się czuje jego chora żona albo czy dzieciaki są grzeczne. Słuchała uważnie, kiedy śmieciarz opowiadał o sporze swojego związku zawodowego z korporacją. Mungo obserwował, jak zadawała wnikliwe pytania świadczące o głębokiej trosce. Jodie odwróciła się do niego i powiedziała cicho: – Cokolwiek zrobisz, proszę, nie pozwól mi się śmiać.

Wyczekali na swoją kolej i wyszli z mroku prosto w plamę jaskrawego światła jarzeniówek. – No cześ – rzuciła, tak jakby spotkali się przypadkowo na przystanku. – A co wy dwoje robicie tak daleko?

W tej samej chwili Mungo jej wybaczył. Zalała go potężna ulga. Odwrócił się ku Jodie, która stała z zaciśniętymi ustami, a jej oczy błyskały spod zmrużonych powiek niczym ostrza noży. – To wszystko, co masz do powiedzenia? „No cześ”? Kurwa, nie wierzę, „no cześ”?

Spróbowała wyrwać ramię z uścisku Munga, ale brat nie puszczał. Gapił się na Po-Mo z oddaniem w oczach. „Proszę – myślał. – Pozwól mi tylko patrzeć na nią jeszcze chwilę”.

– Suchaj no, panienko. – Po-Mo wyciągnęła w stronę córki zatłuszczoną łopatkę niczym palec Opatrzności. – Właśnie przez takie postempowanie żem nie miała ochoty was odwiedzać.

– Odwiedzać? Odwiedzać?! – Jodie rzadko się wściekała. Kiedy byli młodsi, często żartowali, że Hamish ukradł obojgu ich przydziały gniewu. Teraz jednak Jodie wściekła się nie na żarty. Mungo został wytrącony z pełnego szacunku milczenia. Patrzył, jak Jodie odchyla gwałtownie głowę, a jej mokre włosy rozpościerają się wachlarzem. – Nie odwiedza sie, kurwa, własnych dzieciaków, ty stara pierdolnienta wiedźmo! Wraca sie do nich co wieczór i sprawdza, czy zjadły i sie umyły, a potem otula do snu! Patrzy sie, czy odrobiły prace domowo i miały doś jedzenia na talerzu, a potem, jak sie ma jebane szczenście, to sie łapie dziesienć minut dla siebie, zanim szysko sie zacznie, kurwa, od nowa. – Wskazywała przy tym palcem na matkę: łopatka do blachy i jej palec niemal się stykały. Jej twarz zaczęła się skręcać w nerwowym śmiechu. – Haaa-ha!

Mungo patrzył, jak Po-Mo traci cały wigor. Wokół nich stało kilku zdumionych taksówkarzy z wielkimi kęsami na wpół przeżutej kiełbasy na grubych językach. Wrzask tej niewdzięcznicy ich zaniepokoił, a kiedy się roześmiała, nie zrozumieli żartu. Tymczasem po twarzy Jodie popłynęły strumienie łez. – Ale nie robi sie jednej rzeczy, absolutnie sie nie robi! Nie zostawia sie dzieciaków samych i nie znika bez śladu. Nie wypierdala sie, żeby sie ruchać, a dzieciaki myślo, żeś zmarła!

Powodowany nagłym impulsem Mungo powiedział: – Chcieliśmy tylko, żebyś wiedziała, że za tobą tęsknimy. – Gdy tak stał na tej wyspie, wśród jadących aut, otoczony przez tuzin obcych mężczyzn, ogarnął go strach, że Po-Mo przypnie przyczepę do samochodu i zostawi ich po raz kolejny. Jodie popatrzyła na niego spode łba, jakby był zdrajcą.

Po-Mo wychyliła się ze swojego okienka i złożyła na ustach syna wilgotny pocałunek. – Kochanie, żem była w domu ze dwa razy, po czyste ciuchy, lakier do włosów i takie tam. Przykro mi. Zostawiła żem wam liścik.

Mungowi opadła szczęka. Odwrócił się i spojrzał na siostrę.

– Co? Bolałoby mniej, jakbyś wiedział, że twoja matka nie potrafi zaczekać pół godzinki, aż wrócisz ze szkoły, he?

Po-Mo zapięła dwa górne guziki bluzki i odezwała się ponad głowami dzieci do widowni: – No i co, Johnny? Poświenciłam figure dla tych niewdzienczników. Tera rozumisz, czemu pije? – Zerknęła w dół, na Munga. – Zaczekajcie tam, przyjde pogadać, jak znajde chwilke.

– Ale…

– Pracuje! Siadać mi tam i czekać!

Nie mogła natychmiast wyjść z przyczepy i porozmawiać z nimi, lecz wręczyła im dwie oprószone mąką bułki z bekonem, kaszankę i po kubku herbaty. Mungo patrzył, jak jego siostra waha się, zanim przyjmie poczęstunek. Stolik piknikowy był śliski od deszczu, ale przyczepa dość skutecznie osłaniała go od wiatru. Mungo wytarł fragment ławki dla Jodie do sucha. Trzymali gorące kubki i próbowali ogrzać dłonie od polistyrenu. Z rękawa płaszcza Jodie wystawał kawałek różowego mankietu od swetra. Kiedy odwróciła wzrok, Mungo pociągnął za niego i zaczepił palcami o luźne nitki. Wokół nich przepływał nocny ruch uliczny. Chłopak próbował nie patrzeć na kobiety – matki przyglądające im się z wnętrza ciepłych saabów.

– Jodie? – zapytał z wahaniem. – Spróbuj przypomnieć sobie dobre rzeczy, co? Ona nie jest taka zła. – Siostra spojrzała na niego, a on mówił dalej, wyliczając zalety matki na palcach: – Bywa śmieszna, nie zawsze chce, ale bywa. Nie chowa urazy ani nie rozpamiętuje złych spraw. Rzadko nam dokucza. Ona, ona… – Zamilkł na chwilę. – Jakie to słowo na R, pamiętasz? No wiesz, kiedy życie ci dowali, ale potem zawsze się podnosisz?

Jodie nie wahała się ani chwili: – Rozkładająca się? Rzadkokiedytrzeźwa? Rzeczywiściekurwasamolubna?

Gdy wieczorny ruch przed okienkiem trochę zmalał, Po-Mo wyszła z przyczepy. W niczym nie przypominała swojego potomstwa. Smagła karnacja u wszystkich młodych Hamiltonów musiała pochodzić z krwi „czarnych Irlandczyków”, płynącej w żyłach ich ojca. Mungo nigdy nie widział zdjęć tego mężczyzny. Pewnego razu Po-Mo obiecała, że kiedyś wywoła rolkę filmu leżącego w którejś z kuchennych szuflad, lecz nigdy nie potrafiła jej znaleźć. Matka była niższa od Jodie – raptem metr pięćdziesiąt dwa na bosaka – ale upinała mysie loki na szczycie głowy, żeby wydawać się wyższa. Miała drobne kości, delikatne rysy i bystre zielone oczy, a także cerę jaśniejszą niż jej dzieci. Wyglądała na małą, kruchą kobietę, lecz ta kruchość była tylko powierzchowna.

Teraz miała na sobie zatłuszczony fartuch, a pod nim parę skróconych dżinsów i nowiutkie białe najki, krzykliwe sportowe buty z firmowym zawijasem. Po-Mo zauważyła, że przyglądają się tym luksusom. – No, plecy mie bolo, jak stoje cały dzień przy tym grilu. – Przyniosła polistyrenowy kubek z pomarańczową lemoniadą Irn-Bru. Zawartość pachniała ostro alkoholem, niczym lekarstwo, a woń ta dawała się wyraźnie wyczuć mimo deszczu. Jodie zaczęła skubać odstającą drzazgę.

– To jak długo tu pracujesz? – Mungo uznał, że to bezpieczne pytanie na początek.

– Jakieś dwa tygodnie. – Po-Mo siadła przy nim i zapaliła wilgotnego papierosa, który wyglądał, jakby nie dało się go zapalić. – Jocky zna jedno grubo laske z Liverpoolu, co sie nazywa Ella. Duża Ella ma cało flote tych przyczep i potrzebowała kogoś na nocno zmiane.

– Kto to jest Jocky? – zapytał Mungo.

Po-Mo przeczesała palcami obwisłą na karku fryzurę: stara trwała ondulacja kompletnie straciła fason. Mungo pomyślał, że te włosy mogły sporo urosnąć przez parę tygodni. – Jocky to mój nowy chłop. – Pociągnęła nosem. – Ma lombard na Trongate. O, tyko zaczekaj, aż go poznasz. Niezły z niego przystojniak, troche jak mniejszy i grubszy Nicolas Cage. Dziunie kochajo tego kurdupla. – Odgarnęła czuprynę Munga z jego oczu. Lubiła patrzeć na swojego ślicznego chłopca, na jeszcze nierozpieszczonego potomka jej i Dużego Ha-Ha. Nie był tak gwałtowny jak Hamish ani tak znużony życiem jak Jodie. – Chcesz Commodore 64? Jocky może to załatwić, jakbyś chciał.

Mungo pokręcił głową. Nie chciał komputera.

Po-Mo położyła dłonie na stole. Zauważyła, że Jodie zerka na jej paznokcie. W świetle ulicznych latarni wydawały się niepolakierowane, ale kiedy zatrzepotała palcami, Mungo dostrzegł ich perłowe lśnienie. – Podoba ci sie? – zapytała. – Żem czuła, że w tej brokatowej czerwieni wyglondam troche cienko. Szyskie młode laski noszo teraz takie naturalne kolory. Chwile trwało, zanim przywykłam, ale wydaje mi sie, że tak jes czysto i świeżo. Co nie?

Jodie wpatrzyła się w matkę z takim natężeniem, że Po-Mo odwróciła się do Munga i zapytała, czy ma coś na twarzy.

– Mieszkasz z nim? Z tym Jockym? – spytała Jodie. – Znaczy tak myślę, że z nim mieszkasz, ale dlaczego?

– A czemu nie? Chryste, Jo-Jo. – Mungo wiedział, że siostra nienawidzi tego zdrobnienia. Twierdziła, że brzmi jak imię tańczącej małpki. – Mam dopiero trzydzieści cztery lata. Za pare miesiency skończysz siedemnaście lat. W twoim wieku przyuczałam Hamisha do nocnika. Co to za problem, co? Jocky mie dobrze traktuje, zabiera czasem na chińszczyzne, cało kolacje, z przystawkami i drugim.

– I z prażynkami krewetkowymi? – zapytał Mungo.

– Ano. I z zapiekanymi bananami, jakbym chciała. – Po-Mo znów patrzyła na córkę. – Próbuje wycisnonć z życia troche szczenścia, póki jeszcze moge.

Jodie skinęła głową w kierunku Munga. Twarz miała mokrą od deszczu, przez co wydawała się blada niczym wosk i niepokojąco spokojna. – On ma dopiero pietnaście lat. Jeszcze żeś nie skończyła wychowywać swoich dzieciaków, ty samolubna jendzo. – Znowu się zaczęło: zażarta walka o Munga między Jodie a Po-Mo. Zawsze czuł, że znajduje się w środku, pomiędzy nimi. W każdej chwili mogły klęknąć i spróbować go zwabić kawałkiem solonej golonki, jak psa.

– Och, dajże spokój. Obie wiemy, że lubisz odgrywać gospodynie. – Wessała dym z papierosa, wciągając policzki. Mungo odszukał pod stołem stopy Jodie i owinął nogi wokół jej kostek, przytrzymując ją w miejscu.

Po-Mo powiedziała: – Suchajcie, mam tera troche kasy. Nie kupe, ale troche mam. – Słuchali skrzypienia jej nowych najków. – Wpadne do domu i zapłace szyskie rachunki. Możemy pójś na Duke Street i razem zrobić zakupy. Kupimy tyle czekoladowych ciastek, ile chcecie. – Ujęła dłoń Jodie, a Mungo pomyślał, że teraz siostra ją zadźga. – Musicie tyko zostać sami, jeszcze chwilke, aż sie skapuje, na czym stoimy z małym Jockym.

Tymczasem zrobiło się tak późno, że aż wcześnie. Przy krawężniku stał nowy rządek czarnych taryf, które skręciły tutaj z opływającego wyspę strumienia samochodów. Mungo patrzył, jak przechylają się z ulgą, kiedy grubi taksówkarze wysiadali z nich w deszcz. – Możemy cię odwiedzić? Zobaczyć, gdzie teraz mieszkasz? – Wyczuwał, że jego twarz z jednej strony zaczyna się buntować.

Po-Mo oparła brodę na jego ramieniu i z wysiłkiem pocałowała w drgający policzek. – Nie, synek. Nie tera.

Jodie nie uznała tej odpowiedzi za wystarczająco dobrą. – Jak to?

Po-Mo pochyliła się i nakryła dłonie Jodie swoimi, co zaskoczyło dziewczynę. – Mówie ci jak kobita kobicie: może nie wiesz, jacy so faceci, ale na razie musze mu poluzować. Jeszcze za wcześnie, żebym robiła mu kłopot.

– Kłopot?

– Przyjdzie dzień, że zrozumisz. Musze mu cukrować jeszcze maleńko chwileczke, to szysko. – Wstała, by wrócić do obsługiwania mężczyzn, i rozpięła dwa górne guziki bluzki. – No i musze znaleś dobry moment, żeby mu powiedzieć, że mam dzieciaki.
(…)

Douglas Stuart „Młody Mungo”
Tłumaczenie: Maciej Studencki
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 448

Opis: Dwóch młodych mężczyzn i uczucie, które nigdy nie powinno się narodzić – Douglas Stuart, autor głośnego, nagrodzonego Bookerem „Shuggiego Baina”, powraca z nową znakomitą powieścią. Protestant Mungo i katolik James dorastają na jednym z robotniczych osiedli Glasgow, w świecie zdominowanym przez przemoc, alkoholizm i uliczne walki gangów. Powinni być śmiertelnymi wrogami, jednak wbrew przeciwnościom losu zaprzyjaźniają się, a z czasem zakochują. Swoją miłość muszą starannie ukrywać przed światem, zwłaszcza przed starszym bratem Munga, szefem jednego z gangów. Mungo i James marzą o wyrwaniu się z szarego, brutalnego świata, w którym nie ma dla nich – ani dla ich uczuć – miejsca. „Młody Mungo” to porywająca i czuła opowieść o dorastaniu, więzach rodzinnych, znaczeniu męskości i skali przemocy, z jaką spotykają się ci, których społeczeństwo nazywa odmieńcami. To także historia ryzyka wiążącego się z kochaniem kogoś za bardzo i na przekór wszystkiemu.


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek