Autobiograficzna podróż przez życie największego barda Ameryki. Przeczytaj fragment książki „To jest wasz kraj, to jest mój kraj” Woody’ego Guthriego

23 grudnia 2021

19 stycznia nakładem Wydawnictwa Czarnego ukaże się fabularyzowana autobiografia amerykańskiego pieśniarza folkowego i najsłynniejszego reprezentanta subkultury hobo – wędrownych pracowników, którzy przemieszczali się od miasteczka do miasteczka w poszukiwaniu dorywczych prac. W książce „To jest wasz kraj, to jest mój kraj”, która tytułem nawiązuje do jego najsłynniejszego utworu, Woody Guthrie opisuje swoje dzieciństwo, podróże po Stanach Zjednoczonych jako włóczęga i początki zdobywania popularności jako piosenkarz. Poniżej możecie przeczytać przedpremierowo fragment tego dzieła, które przełożył na język polski Tomasz S. Gałązka.

Zsunąłem kapelusz na tył głowy i pomaszerowałem z Redding na zachód, przez sekwojowe lasy wybrzeża, od miasteczka do miasteczka, z gitarą przewieszoną przez ramię. Śpiewałem w nędznych dzielnicach czterdziestu dwóch stanów: przy Reno Avenue w Oklahoma City, Lower Pike Street w Seattle, przy stole sędziowskim w Santa Fe, w slumsach koczowników na zapchlonych obrzeżach wysypisk waszych miast. Śpiewałem w obozach zwanych „Meksykami” na parszywym skraju zielonych pastwisk Kalifornii. Śpiewałem na barkach ze żwirem na wybrzeżu Atlantyku i przy nowojorskiej Bowery, gdzie patrzyłem, jak gliniarze ganiają koneserów wody brzozowej. W trasie po łuku Zatoki Meksykańskiej śpiewałem z zejmanami i dokerami w Port Arthur, z nafciarzami i smarownikami w Texas City, z marihuanistami z przytulisk w Houston. Wpadałem na jarmarki i rodeo po całej północnej Kalifornii, od miasteczka Grass Valley po Nevada City. Do sadów morelowych i brzoskwiniowych wokół Marysville i winnic na piaszczystych wzgórzach Auburn, gdzie piłem świetne winko domowej roboty z gąsiorów przyjaznych farmerów.

Gdzie nie trafiłem, rzucałem kapelusz na podłogę i śpiewałem za napiwki.

Czasami fartem trafiała się dobra fucha. Śpiewałem przez radio w Los Angeles, a sam Wuj Samuel z Waszyngtonu zlecił mi wyjazd do doliny rzeki Kolumbii, gdzie ułożyłem i nagrałem dwadzieścia sześć songów o zaporze Grand Coulee. Dla wytwórni Victor nagrałem dwa albumy pod tytułem Dust Bowl Ballads. Znów ruszyłem w trasę i dwa razy przejechałem Stany w poprzek, autostopem i towarowymi. Ludzie słyszeli mnie w ogólnokrajowych rozgłośniach CBS i NBC, myśleli, że jestem sławny i bogaty, a tymczasem kiedy wybierałem się w podróż, to bez grosza przy duszy.

Miesiące leciały jeden po drugim, ludzie zmieniali się jeszcze szybciej, aż w końcu nadmorski wiatr wywiał mnie z San Francisco, przez szerokie ulice San Jose, nad górami aż do Los Angeles. Data – grudzień, róg ulic Piątej i Głównej, dzielnica biedy – Skid Row, taka śliska i brudna, że trudno bardziej. Boże drogi, ależ mokra i wietrzna noc! Chmury zeszły nisko, w kanionach ulic dzieliły się jak stada dzikich koni.

Na którymś paskudnym winklu znalazłem sobie brata w gitarze, kazał sobie mówić Cisco Kid. Długonogi facet, chodził jak na pokładzie rozkołysanego statku, śpiewał dobrze, jodłował też, a i na morzu był niejeden raz, tłukł szkło w wielu portach, generalnie jak na dwudziestosześciolatka naprawdę wiele już widział. Na gitarze też nieźle wycinał, i jak ja, słońce czy deszcz, upał czy ziąb, wiecznie chodził z gitarą przewieszoną przez ramię na skórzanym pasie.

Wędrowaliśmy sobie po Skid Row, zaglądając do barów i tawern, słuchając prychania i skwierczenia neonów, rozglądając się za żwawszym towarzystwem. Stare, wyplamione szyby wystawowe wyglądały na tak brudne, że nawet mocny deszcz nie zdołałby ich doczyścić. Stare drzwi, nory, zakamarki miały chorobliwie blade kolory, a w barach cisnęli się razem szefowie, szefowe i robole, i wszyscy ze sobą gadali. Parę zalatujących wilgocią kiosków wciąż nie chciało się zamykać, sprzedawali tam programy wyścigów konnych i porady, jak obstawiać, a klienci kulili głowy przed deszczem. Salony bilardowe okrutnie cuchnęły dymem tytoniowym, śliną i grupami zapuszczonych typów przekrzykujących się przy zakładach. Okna lombardów były całe założone i obwieszone wszelkimi przedmiotami znanymi ludzkości zastawianymi przez tych, którym właśnie najbardziej by się przydały: wihajstry, łopaty, narzędzia ciesielskie, zestawy farb, kompasy, mosiężne krany, torby hydraulików, piły, siekiery, wielkie zegarki, co przestały chodzić już za poprzedniej wojny, płócienne namioty i toboły pościeli od tych, co wędrowali za zbiorami owoców. Bary z kawą i te, gdzie kończyło się pod stołem, i wychodzące na ulicę jadłodajnie były pełne mężczyzn przełykających, przeżuwających, pełnych nadziei, że z deszczem na Skid Row spadnie coś choćby przypominającego robotę. Bruk i krawężniki są oblepione śmieciami, błotem i breją ściekającymi z lepszych części miasta, zmiętymi, rozłażącymi się gazetami, słomą, gnojem, mułem – to wszystko przybywa, jak Cisco Kid i ja, i parę tysięcy imprezowiczów, z zamożniejszych wysokości, żeby wylądować na Skid Row i tu zalec, zakrzepnąć.

To tutaj przychodzą robociarze, próbują wycisnąć nieco zabawy i relaksu z ostatnich pięciu centów: tu, na te trzy czy cztery przecznice rozchwierutanych noclegowni i innych budynków.

Znam was, ludzie, którzy tu trafiacie. Ronda kapeluszy zasłaniają twarze, których nie widzę. Znacie mnie z imienia, nazywacie grajkiem, kolędnikiem barowym, kanarkiem groszowym, futeralarzem.

Ludzie od filmów, od koni zaganiania, od końców wiązania, od statków ładowania… złodzieje, kanciarze, uliczni handlarze… doliniarze, mojkarze, platfusy, zielarze… ci, co palą, co dają do pieca, co dają w żyłę… wielorybnicy, marynarze, alkoholicy, grandziarze… ci, co plują, ci, co prują, ci, co glinom się pucują… ta chce chłopa, ten dziewczyny, tym różnicy to nie czyni… ofiary i sprawcy, krwiopijcy i krwiodawcy… ci, co zbawiają, ci, co chcą zbawienia, i jeszcze spece od rzępolenia, ci burdeli szukają, ci do okien pukają… ci piechotą, a ci autem, ci pociągiem, tamci fartem… ci od tańca, ci od chlania, ci od koni obstawiania, skąpiradła, rozrzutnicy, szantażyści, męczennicy… ci na górze i ci z dołu… grzeczne panny i niegrzeczne, kusicielki, mewki rzeczne… grajkowie i parobkowie, poszukiwacze roboty i poszukiwacze złota… staruszkowie, niemowlaki, kilarze, luesiaki… ci przy forsie, ci przy gadce, ci zabawni, ci szmatławcy… macherzy, szulerzy, przełajowi piechurzy… dzielni, tchórze i kapusie, gnojki, gnidy i tatusie… ludzie porządni, uczciwi i szczerzy… ludzie podli, nikczemni i chciwi… a gdzieś pośród tego całego towarzystwa ze Skid Row Cisco i ja graliśmy za napiwki.

Ten grudniowy wieczór był kiepski na kolędowanie z piosenką od knajpy do knajpy. Deszcz zmył z ulic nieco śmiecia, ale pogonił też do domów większość płacących klientów. System mieliśmy taki, że wchodziliśmy do baru i pytaliśmy tamtejszych muzyków, czy nie mieliby ochoty na parę minut odsapki – z reguły cieszyli się z okazji, żeby rozprostować nogi, łyknąć kawę czy chapnąć burgera. A my zajmowaliśmy ich miejsce na scenie, śpiewaliśmy nasze piosenki i pytaliśmy klientów, co jeszcze chcieliby usłyszeć. W każdym lokalu dało się zgarnąć przy pomyślnym wietrze ze trzydzieści, czterdzieści centów, a standardowo uderzaliśmy co wieczór do pięciu czy sześciu. Tej nocy jednak było słabo. Panie i panowie siedzieli przy stolikach, gadali o Hitlerze, Japonii, Armii Czerwonej. Wzdłuż kontuaru rozsianych było nieco żołnierzy, marynarzy i innych mundurowych – pogadywali z dokerami, załogantami z tankowców i frachtowców, i sztauerami, i robociarzami z fabryk, i rozmawiali o wojnie. Czasem z deszczu wpadali gliniarze, stali i rozglądali się uważnie, czy aby nie kroją się kłopoty.
(…)

Woody Guthrie „To jest wasz kraj, to jest mój kraj”
Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 368

Opis: Ojciec folkowych pieśniarzy, kronikarz klasy pracującej, naczelny hobo Ameryki. Woody Guthrie to jedna z najciekawszych postaci w historii muzyki, a jego piosenki uczyniły z niego rzecznika ubogich pracowników i bezrobotnych biedaków. Guthrie wędrował przez Stany i rozmawiał z mieszkańcami tego kraju jak równy z równym, a zasłyszane historie przekuwał w protest songi, które ukształtowały kolejne pokolenia zaangażowanych twórców. „To jest wasz kraj, to jest mój kraj” ukazał się po raz pierwszy w 1943 roku. Guthrie opisuje w tej książce swoje losy, zaczynając od dzieciństwa na równinach Oklahomy, przez lata spędzone w drodze, w pociągach towarowych i na tylnych siedzeniach autostopu, aż po Nowy Jork i próby dotarcia do większej publiczności. Śpiewał o trudzie, zwykłym życiu i ciężkiej pracy, a także o pięknie Stanów Zjednoczonych, które obserwował z otwartych drzwi wagonów, pędząc przez kraj od oceanu do oceanu. A wszystko to na tle najważniejszych wydarzeń amerykańskiej historii – czasów prohibicji, wielkich burz pyłowych, odkrywania złóż ropy i ataku na Pearl Harbor. „To jest wasz kraj, to jest mój kraj” to porywająca autobiograficzna podróż przez życie największego barda Ameryki i poruszająca wyprawa do korzeni współczesnych Stanów Zjednoczonych. Do kraju, który był jego krajem.

fot. główne: Wikimedia Commons

Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek