Akcja „Wisła” motywem przewodnim nowej powieści Roberta Nowakowskiego. Przeczytaj przed premierą fragment „Ojczyzny jabłek”

12 marca 2021

17 marca nakładem Wydawnictwa Literackiego ukaże się nowa powieść Roberta Nowakowskiego, autora „Człowieka z sową”. „Ojczyzna jabłek” opowiada o losach ludzi, którzy zostali przesiedleni w ramach akcji „Wisła”. Poniżej możecie przeczytać przed premierą obszerny fragment książki.

Rabikowie
sierpień 1945
1

Pasika, rodzinna wioska Jelka, w zasadzie stanowiła tylko przysiółek Soliny, zarówno z racji położenia, jak i administracyjnie. Nieco od Soliny oddalona, w rzeczywistości różniła się od niej znacząco. Solina była głównie polska, chociaż bojkowska społeczność zbudowała tam okazałą cerkiew; Pasika zaś była prawie w całości bojkowska.

Na wzgórzu nieopodal Pasiki stała, górując nad wioską, mała cerkiew, a ściśle mówiąc, drewniana kaplica. Wieść niosła, że powstała przede wszystkim z zawiści. Bojkowie nie mogli pozwolić na to, żeby sąsiednia Solina była od nich lepsza. Chcieli własnej świątyni i ją zbudowali, choć ze względu na skromne rozmiary zaspokajała ich potrzeby jedynie tymczasowo.

Pasika nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie wiadomo natomiast, czy gdzieś w świecie Bojków jeszcze istniała taka rodzina, jak ta Rabików. Taka, w której nie było żadnej córki, sami synowie.

Kiedy wychodzili w pole, przypominali mały oddział. Ojciec szedł zazwyczaj pierwszy, lekko pochylony, z ulubionym toporkiem w jednej ręce, drugą trzymając za uzdę konia.

Następny kroczył Semen, z twarzą, która była i nie była twarzą Semena – z lewej strony nos wyglądał normalnie, ale po jego prawej stronie ziała czarna dziura, lewa część twarzy była gładko obciągnięta skórą, podczas gdy z prawej strony skóra zwisała mu fałdami, lewe oko patrzyło bystro, prawe zaś było przymrużone i łzawiło, a powieka drżała na nim bez przerwy. Nikt nie mówił na niego Semen, ale Harkotiw, z powodu uszkodzenia gardła i wydawanych co jakiś czas dźwięków. A mimo to był następcą głowy rodu, zawidcą. Miał bowiem wielki dar, mimo kalectwa dany mu przez Boga – starszeństwo.

Trzeci szedł Petro. Chwytając z zamkniętymi oczyma jego rękę, można było odnieść wrażenie, że to niedźwiedzia łapa. Wołochatyj czy nie, lubił fizyczny kontakt: a to stukał innych pieszczotliwie pięścią po policzku, a to uderzał w ramię, a to dawał kuksańca w bok, wszystko to z szerokim uśmiechem. Był żonaty od prawie roku z szerokobiodrą Paraskewią, obecnie w ósmym miesiącu ciąży. Mieszkali z Rabikami, a synowie uczyli się sztuki miłości od młodego małżeństwa, śpiącego w tej samej izbie co pozostali bracia i stary Wasyl, ojciec Fedka, ulokowany na zapiecku.

Stanko, czwarty w kolejności, był najsilniejszy z nich wszystkich, jakby w jednym ciele zebrały się prawie w całości Boże dary mocy, a dopiero ich resztkami zostali po trochu obdarowani inni Rabikowie.

Piąty szedł Dmytro-Żmijołap, wyglądający jak szczapa, o pomarszczonej fizjonomii godnej wpyra, który brał w obie ręce zygzakowate gadziny i kładł sobie na ramionach, wkładał im palce w gębę i demonstrował, jak szybko żmija składa swoje zakrzywione zęby po ukąszeniu go w szyję. Był z tych umiejętności dumny, a i ludzie doceniali tę jego niewrażliwość na jad, także ludzki i trupi, przysyłając po niego za każdym razem, gdy przyszło wykopywać z grobu upiora, poćwiartować trupa i wycisnąć skrzepłą krew z posiekanych, rozkładających się zwłok: niezawodne lekarstwo na zarazę.

Za nim posuwał się też Jewstachyj, wyginając zazwyczaj gębę w entuzjastycznym uśmiechu. Chory na optymizm, ze zsiniałymi od urodzenia skroniami, wypukłymi jak cerkiewne kopuły, miał pamięć tak doskonałą, że potrafił powtórzyć każde słowo wypowiedziane przez kogoś w jego obecności nawet dziesięć lat wstecz, zaśpiewać piosenkę słyszaną lata temu czy powtórzyć kazanie, i to z wiernym naśladowaniem intonacji właściwej mówiącemu. Wytwarzało to wokół niego aurę niezwykłości, a nikomu nie przyszło do głowy, że powinien umrzeć od nadmiaru tego, co spamiętane, od kotłujących się w jego głowie zdań ludzi żywych i umarłych, melodii i modlitw, odbierających mu sen.

Potem szedł Mykoła, najmniej chyba udany – tyczkowaty chłopak o nadmiernie długich rękach i nogach, wyglądających jak cztery drągi wbite w słabowity korpus. Kiedy się urodził, matka nie miała już dla niego mleka; karmiony krowim, rósł powoli i chorował.

Dopiero na samym końcu wlókł się Jelko. Potykał się o własne nogi, a gdyby nie sylwetka najmłodszego Mykoły przed nim, skręciłby natychmiast w złą stronę, tak bardzo jego myśli zajęte były Niną, łemkowską dziewczyną z Bereżnicy Niżnej.

2

Kiedy od strony pól, na które pojechał Stanko, dobiegł odgłos serii z automatu, pobladły Fedor wskazał ręką w tamtą stronę i rozkazał:

– Biegnijcie!

Jelko i Jewstachyj ruszyli pędem. Gdy wyłonili się zza wzniesienia, ujrzeli przed sobą kilka osób wbijających w ziemię kolby karabinów, kopiących nogami i wrzeszczących po rosyjsku. Koń Rabików stał obok, trzymany przez jednego z mężczyzn.

– Moskale! – Jelko chwycił Jewstachyja za bluzę.

Zatrzymali się, ale było już za późno, trudno było ich nie dostrzec na rżysku. Żołnierze zobaczyli chłopaków i zaczęli krzyczeć, mierząc z automatów:

– Schodzić, bo strzelamy! – Mimo sporej odległości Jelko i Jewstachyj dobrze zrozumieli polecenie Sowietów.

Jeden z żołnierzy strzelił w pole na prawo od nich i znów wycelował broń w ich stronę.

– Nie uciekać, bo zabiję!

Chłopcy zeszli na dół. Żołnierze bili kolbami i kopali Stanka. Leżał nieruchomo, skulony. Seria z automatu poszła po udach. Krwawił przez poszarpane nogawki.

– Weźcie łopaty! Stamtąd – wskazali stojącą na drodze furmankę pilnowaną przez dwóch ćmiących skręty żołnierzy.

Jelko wiedział, że on i Jewstachyj zginą, jeżeli będą się ociągać. Że to, co się już stało, miało się stać, a ich jedynym zadaniem jest teraz robić to, co każą im ci ludzie.

– To banderowiec, nie chciał oddać kontrybucji – tłumaczył jeden z żołnierzy, kiedy obaj bracia kopali grób; miał odstrzeloną dolną połowę ucha. – My zwycięzcy, potrzeba nam koni. Wy stąd? – Jelko nie odpowiedział. Jewstachyj płakał. – Pamiętajcie, żeby do Ukraińców nie iść. Żeby nie do lasu. Bo my was wszystkich zabijemy. My pobieditieli – wypowiedział zaklęcie dające mu prawo do wyrokowania o życiu i śmierci.

Kopanie trwało nieznośnie długo. Jelko zastanawiał się, dlaczego dotychczas nie pojawili się ojciec, bracia i najbliżsi krewni z Pasiki. Ale przecież wiedział: jakakolwiek próba oporu wobec ludzi z bronią mogła tylko spowodować krwawy odwet, spalenie całej wioski. Jutro lub pojutrze pojawiłby się oddział, który spacyfikowałby Pasikę. Takie historie zdarzały się już w powiecie w ostatnich miesiącach. Gadano o tym, a plotki były jeszcze straszniejsze, bo mieszały fakty ze zmyśleniem. Pojedyncze, niepowiązane niczym morderstwa, o których wieści podawano sobie z ust do ust, układały się w krwawy ciąg zbrodni, tym potworniejszych, że dokonywanych prawie codziennie, niemal w każdej miejscowości powiatu.

Kiedy podnieśli brata, Stanko jęknął.

– On żyje – powiedział Jelko cicho do Jewstachyja.

– Naprawdę? – Żołnierz z oderwaną połową ucha usłyszał, zbliżył się i płynnym ruchem, z rozpędu kopnął Stanka leżącego na rękach chłopaków. – No to poprawimy, co? – Zdjął broń z ramienia.

Jelko pospiesznie poprawił chwyt i spróbował opuścić brata łagodnie do grobu. Nie udało mu się. Ciało wysmyknęło mu się z rąk i wpadło do dołu. Jelko sam przy tym wpadł do środka i zaczął nerwowo wygrzebywać się w górę. Miał wrażenie, że zaraz padną strzały i w tym płytkim grobie na środku pola spocznie trójka braci.

– Zakopać! – Żołnierz poczekał, aż Jewstachyj wyciągnie Jelka. – No już! Bystro!

Usta Stanka rozchyliły się trochę, gdy pierwsze grudy spadły na jego twarz.

Jewstachyj znieruchomiał z oczyma wbitymi w ciało brata i wydobył z siebie zduszony jęk. Żołnierz wbił mu lufę w bok i warknął coś.

Kiedy ziemia przykrywała Stanka, Sowieci rozmawiali ze sobą przy furmance. Podeszli po chwili do chłopaków z butelką samogonu w ręku.

– Mieszkacie tam?

Mieli ochotę zaprzeczyć, ale przecież przyszli z tamtej strony. Żołnierze skinęli na Jewstachyja.

– My pobieditieli. I konie pobieditieli. Idź po coś dla koni. Konie muszą jeść.

Jewstachyj drżał. Nie dał rady iść. Oparł się o łopatę i próbował się opanować.

– Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.

– A macie sól? Sól! – Jeden z nich zaciamkał, przesunął palcami w powietrzu, uniósł oczy w górę. To był starszy, łysy mężczyzna, z głębokimi zmarszczkami na całej twarzy. – Sól!

Nie używali soli. Nawet przed wojną to był rarytas. Jewstachyj wiedział, że Teodor, sąsiad zza płotu, mógł mieć schowaną małą szczyptę. Opanował się i pobiegł w górę, do wioski.

Jelko został sam z żołnierzami. Wbił łopatę w ziemię, ale żołnierz z uszkodzonym uchem go powstrzymał.

– Prrr. Nie trzeba. Potem. Koniom jeść, a nam pić trzeba.

– Nu, za dobrą robotę trzeba wypić – dodał pomarszczony. – Złego Ukraińca pochowali. A wy nie złe?

– Nie! – krzyknął prawie Jelko. Zacisnął ręce na trzonku.

– Nie Ukraińcy?

– Nie, nie!

– To dobrze. Wojna jest wojna, a wódka jest wódka.

– Wypij. – Trzeci z nich, milczący, brudny od czegoś na twarzy, podał Jelkowi samogon. – Wy nam pomogliście, my wam pomożemy.

Jelko upił łyk. To była paskudna ciecz. Zachłysnął się.

– Job twoju mać! Dawaj flaszkę. – Brudas wyrwał ją Jelkowi.

– A wiesz, jak twój towarzysz nie przyjdzie, to znaczy, że zły Ukrainiec. To i ciebie zabijemy. My was rozstrzelamy. Ot, tak. Nie miej nam za złe. Wódka jest wódka, ale wojna jest wojna.

Jelko zaczął się modlić o powrót brata. Chciał złożyć ręce, ale się przestraszył. Mogła to być dla żołnierzy wskazówka, że jest Ukraińcem. Skoro już uniósł dłoń, zaczął dłubać przy dolnej wardze, odciągał ją i gładził. Dziwił się, że nie każą mu zasypywać Stanka. Próbował zerknąć w głąb grobu. Był prawie pewien, że ziemia się rusza.
Żołnierze wypili pół butelki. Jelko miał nadzieję, że pijackim zwyczajem nie przestaną, dopóki nie wypiją całej, ale przeliczył się.

– Nu, my musimy jechać, a ty…

Ten z naderwanym uchem zaczął zdejmować z ramienia pepeszę. Wtedy zauważył, że Jewstachyj schodzi na dół.

– Szybciej! – krzyknęli na niego. Zaczął biec.

Zajrzeli do wiadra z owsem, ucieszyli się ze szczypty soli, poklepali Jewstachyja po ramieniu.

– Już mieliśmy strzelać twojego towarzysza. Zanieś to na furę.

Wzięli łopaty i ruszyli w stronę furmanki.

– Wspomnijcie nas dobrze. Do swidania – pożegnał się starszy.

Dopiero kiedy Sowieci zniknęli, bracia rzucili się na kolana i zaczęli rękoma wybierać grudy ziemi, żeby odsłonić głowę Stanka. Chwilę potem dobiegli do nich mieszkańcy wioski, ojciec i reszta rodziny.

Kiedy wydobyli Stanka, wydawało się, że jeszcze żyje. Jednak bisurkania, która przykuśtykała właśnie z Pasiki, nachyliła się nad nim i pokręciła przecząco głową.

3

Kilka dni później w Pasice zjawiło się kilkudziesięciu ludzi z bronią. Początkowo nie było wiadomo, czy to partyzantka UPA, czy bojówka SB OUN, czy partyzanci polscy, czy po prostu banda zwykłych rabusiów podszywająca się pod Ukraińców, narodowości polskiej albo słowackiej; mógł to być wreszcie sowiecki oddział, który przekroczył granicę i grabił, podając się za UPA. Faktem jest, że mówili po ukraińsku, na flankach rozstawili karabiny maszynowe i zaczęli chodzić od chyży do chyży, ładując niedawno zebrane zboże, jajka i nabiał na wozy.

Fedorowi trzęsły się ręce, kiedy szedł w ich stronę. Nie posłuchał Mozesa, gdy ten powiedział, aby synowie nie wychodzili z chyży przez jakiś czas. „Ale teraz są żniwa, rabbi. Teraz jest tyle pracy, nie mogę ich schować na miesiąc”. Wiedział, że nie ominie go kara za zlekceważenie przestrogi. Może powinien być cicho, ale wobec tylu nieszczęść chciał się komuś poskarżyć.

– Ile armii mam karmić naraz? Nie ma jedzenia na zimę, a do mnie całe wojska będą chodziły po prowiant? Ciągle kontrybucje. Dla kogo to? Dopiero co mi konia zabrali. Syna zabili!

– Kto konia zabrał? – tylko to ich zainteresowało z wywodu Fedora.

– Mówili, że Moskale, ale kto ich wie.

– Oddałeś konia bolszewikom?!

– Zabili mi syna. On nie chciał dać, zabili go. Mnie przy tym nie było. Syn zginął!

– A dla nas masz konia?

– Skąd ja drugiego konia wezmę? Moskale syna mi zabili. Ludzie, gdybyście chociaż mogli ochronić, jak już wszystko bierzecie.

– Przynieście buki – rozkazał człowiek z bronią podkomendnym, którzy trzymali się z tyłu. – A ty zapamiętaj sobie. Nie masz prawa dawać niczego ani polskiej milicji, ani polskiemu wojsku, ani sowieckiemu. Rozumiesz? To ci pomoże zapamiętać.

– Syna mi zabili. To nie ja…

Ale Ukraińcy – nie było już wątpliwości, jakiej narodowości są przybysze – chwycili go już za ramiona i ustawili pod ścianą. Dwóch z nich biło Fedora na przemian twardymi, bukowymi drążkami po plecach. Kiedy nogi ugięły się pod niemłodym już Fedkiem, przycisnęli go butami do ziemi i bili dalej.

Fedor z wysiłkiem odwrócił głowę, żeby sprawdzić, czy któryś z synów nie wychodzi z domu. Nie widział żadnego, więc schronili się u Mozesa lub wymknęli do lasu. Leżąc, zrozumiał, że nawet gdyby Stanko oddał konia albo gdyby przeżył w jakiś sposób grabież dokonaną przez sowieckich żołnierzy, to i tak zginąłby, choćby dzisiaj.

Kiedy skończyli, przywódca grupki nachylił się nad leżącym mężczyzną i obrócił go na plecy:

– To było pierwsze ostrzeżenie. Drugiego nie będzie. Jeżeli coś jeszcze oddasz Polaczkom albo bolszewikom, zawiśniesz.

Zawołał z drogi dwóch ludzi. Rozkazał:

– Brać wszystko z tej chaty. Za konia.

Obok leżącego Fedora przeszło dwóch upowców, zajrzeli do środka, rozejrzeli się po obejściu i zobaczywszy, że dowódca wraz ze swoimi przybocznymi gdzieś odszedł, ruszyli na drogę. W rękach trzymali tylko kilka jajek. Jeden z nich po chwili zawrócił i podszedł do Fedora, który próbował się podnieść. Stanął nad nim i cicho powiedział:

– Ej, Rabik, Rabik. Po co było tyle gadać?

Fedor uniósł głowę.

– Mikołaj… Mikołaj, to ty?

Był to chłopak z Berezki, wsi nieodległej od Pasiki. Fedor pamiętał go z targu w Baligrodzie. Ganiali się kiedyś z Jelkiem po placu, aż Fedor przywołał obu i chlasnął każdego pasem.

– I ty z nimi?

– Ech, ty głupi, ty duraku, po coś gadał o koniu, po co wyłazisz i roztwierasz gębę? Myślisz, że to ludzie do rozmowy?

Odwrócił się, żeby spojrzeć, czy ktoś nie nadchodzi.

– Schowaj się, Rabik. Pewnie przyjdziemy po tego konia za parę dni. Powieszą cię, żeś niby seksot.

– Że kto? – wycharczał Fedor.

– Donosiciel. Zdrajca. Zniknijcie na trochę, to damy wam spokój. Komandir zapomni. Dobrze radzę.

Rzeczywiście Mikołaj dobrze radził. Fedor rozkopał lisią jamę na skraju lasu i przykrył ją gałęziami. Spędził tam trzy tygodnie. Upowcy dziesięć dni po pierwszej wizycie przyszli drugi raz. Pytali o konia i Fedka. Odeszli, skoro nie było ani jednego, ani drugiego.

Rabikowie
wrzesień – październik 1945
1

– Będziecie mieć wielkie pola czarnoziemu, tłuściutkiej, ciężkiej, pachnącej ziemi! – krzyczał mężczyzna w brązowym garniturze, wymachując rękoma.

Był nietutejszy i z tego powodu ci, którzy przyszli na plac przed cerkwią w Pasice, patrzyli na niego z lekkim politowaniem, ale i z zaciekawieniem. Co on tam może wiedzieć? Ale był dobrze ubrany, po miejsku, i sam ten fakt powodował, że może wartało go jednak wysłuchać.

– Ludzi wymordowali hitlerowcy, ale zostały po nich wielkie pola. Każdy weźmie tyle, ile chce! Murowane budynki! Płoty tam z kiełbasy! Mięso je się codziennie. Masła w bród. Popiją śmietaną, zakąszą mięsem. Za uczciwą pracę godne jedzenie. Wszyscy dostaną inwentarz! Mieliście tu woły? Dostaniecie woły! Transport stąd na koszt państwa. Słyszeliście o kołchozach? Kołchozy dobrowolne. Kto nie chce, nie wstępuje. Nie ma przymusu. Pamiętacie sanacyjnych skurwysynów? Kazali płacić? W Związku Radzieckim nie ma żadnych podatków! Szkoła dla dzieci w waszym języku. I, uwaga! – pauza, uniesiona ręka drży, potem rozcapierzają się palce – komu się nie spodoba, będzie mógł wrócić! – Facet zachłysnął się i splunął w bok. – Po dwóch, trzech tygodniach będziecie z powrotem, gdybyście chcieli.

Jelko wspinał się na palce, żeby lepiej widzieć. Ale nie chodziło mu wcale o rumiane oblicze przemawiającego mężczyzny, jego mięsiste wargi i łysinę. Chciał dojrzeć piersi żołnierki stojącej za skrzynką, na której tkwił mówca, te krągłości zaznaczające się wyraźnie pod obcisłym mundurem. Chciał przyjrzeć się jej pociągłej twarzy, porównać ją z twarzą Niny. Chciał się dowiedzieć, czy radzieckie żołnierki noszą długie włosy.

A tymczasem człowiek w garniturze przekonywał:

– Jesteśmy z tego samego narodu. Zwyczaje mamy te same! Święcicie wodę na odpuście?! No to jak my! My też! Nasza wiara jest ta sama! – Facet na drewnianej skrzynce huknął pięścią w otwartą dłoń.

Gdyby nie powtarzali ciągle: „Jesteście tacy sami jak my”, gdyby nie grozili: „Wyjedźcie, bo potem zrobi się strasznie, my już nie będziemy prosić, przyjdzie polskie wojsko i siłą was stąd zabierze”, gdyby wreszcie UPA i OUN nie groziły, że zabiją wszystkich wpisanych na listy przesiedleńcze, i nie ostrzegały, że w ZSRR jest taka bieda, że obecnie Bojkowie mogą uważać się za bogaczy, to może mieszkańcy Pasiki zastanowiliby się nad przenosinami.

Jelko pomyślałby z pewnością o wyjeździe, gdyby przysłali więcej żołnierek. Gdyby ta kobieta w przyciasnym mundurze porozmawiała z nim, położyła na jednej szali wielki nos Niny, a na drugiej swój mały nosek, na jednej kształty Niny, a na drugiej swoje kształty, kto wie, czy Jelko nie pojechałby za nią.

Ale ona nie odezwała się ani słowem. Ci Rosjanie nie potrafili kusić. Zresztą, kto uwierzy teraz Sowietom, po tym wszystkim, co działo się w okolicy? Nikt nie zapisał się na listę. Nikt się nie zgłosił, kiedy powiedzieli, gdzie znaleźć przedstawicieli komisji przesiedleńczej.

Na plac przed cerkwią przyjechała ich tylko czwórka: trzech mężczyzn i kobieta. Ale na rogatkach, przy dwóch amerykańskich chevroletach i gaziku, nudziło się kilkunastu enkawudzistów z bronią w rękach.

2

Rankiem Fedor wyobrażał sobie, że znajduje się już na płaskich polach Ukrainy. Jaskrawe światło odbija się od pszenicy, oślepia. Aż po horyzont widać tylko kłosy. Kto to obrobi? Nie ma już najlepszego z synów. A poza tym jak wytrzymać w tym upale? Jak pracować przez cały dzień? Żadnego drzewa. Żadnego wzniesienia. Nie da się przykucnąć w cieniu nawet na miedzy. A może i miedz nie ma? Pewnie to jedno wielkie pole. Kołchozowe.

I jeszcze domy. Miały być murowane. Więc Fedor wyobrażał sobie wielkie gmaszyska z wieżyczkami, podobne do synagogi w Lesku, straszydła z czerwonej cegły nasadzonej na rzeczne otoczaki. A wtedy przypominał sobie, że, jak się wydaje, w żydowskich bożnicach raczej by nie mieszkali, bo to tak, jakby zamieszkać w cerkwi. W jego wyobraźni pojawiał się zatem długi rząd szeregówek, niskich i ponurych, stojących wzdłuż ulicy, a w każdej z nich bojkowska rodzina, jedna przy drugiej. Widział takie w którymś z miasteczek. I jak tu żyć w taki sposób, rodzina przy rodzinie?

Fedor wiedział, że to wszystko, co sobie wyobrażał, dokładnie takie będzie w rzeczywistości. To właśnie obiecywali: „Wyjedźcie, na Ukrainie pola sięgają poza horyzont, jedno pole jak stąd do Leska, ziemia urodzajna, jakiej nie widzieliście, no i ci wasi krewni, ci z prawego brzegu, których wywieźli kilka lat temu, oni tam na was czekają”.

W swoich rozważaniach Fedko nie zapominał jednak o zmarłych. O tym, że musieliby ich porzucić. Tak robić się nie godzi. Potem przypomniał sobie, przed czym ostrzegali Ukraińcy z OUN: Sowieci wywiozą nie na Ukrainę, tylko na Sybir, który w świadomości Fedora był mitycznym piekłem, gdzie panuje wieczny mróz. I wreszcie wspomniał Bojka z jednej górskiej wioski, który pierwszy zapisał się na listę przesiedleńczą. Sąsiedzi znaleźli go niedawno powieszonego w lesie, z karteczką przyczepioną u pasa. Karteczka nie pozostawiała wątpliwości, jakie były powody egzekucji: „Za zdradę narodu”.

Wszystko, co się przytrafiało, mogło być znakiem od Boga. Kruk, gałązka uderzająca w okno, burzowa chmura, piorun. Ale jakim znakiem byli ludzie z bronią? Co oznaczali, poza śmiercią i biedą?

Co robić, rabbi?

Mozes najchętniej odpowiedziałby Fedorowi, że jego zdaniem nic już się zrobić nie da. Można tylko wleźć do jakiejś nory i czekać latami, aż coś się zmieni. I niektórzy zaczęli tak robić. Widząc zbliżający się oddział, uciekali do lasu. Przygotowali tam ziemianki, w których nocowali. Zwierzęta przywiązywali do drzew. Robili zagrody dla kur i kóz żywicielek. Wracali do chat, kiedy odchodzili mundurowi. Niektórzy zostawali w lesie na stałe. Ale jak długo tak się da? I co robić zimą? A wiosną, latem – kto będzie siał i zbierał plony? Gdzie przechowywać ziarno?

Wreszcie – jeżeli uciekają, kryją się w norach jak zwierzęta, można ich mordować. Jak na zwierzęta mają co prawda kiepską skórę, brak im też poroża, ale nie krwi, tej jest dużo. Warto ich zabić: obserwować wiotczenie sylwetki, ich milknięcie, ich znieruchomienie. Zadawanie śmierci niewinnym i bezbronnym to jedna z przyjemności tych czasów.

Mozes mógł poradzić Rabikom, żeby zrobili wszystko, aby przekonać przybyszów z zewnątrz, że są katolikami. Nie na wiele mogło się to zdać, bowiem kenkarty, które wciąż pełniły funkcję dowodów osobistych, Rabikowie mieli ukraińskie. Za to groziła śmierć, ale przecież śmierć groziła też za brak kenkarty lub za kenkartę polską. Zależy, kogo spotkało się na drodze lub kto wlazł do chaty. Nie od rzeczy byłyby też inne papiery. Zaświadczenie o udzielaniu pomocy partyzantom radzieckim. Zaświadczenie o wzorowej postawie obywatelskiej podczas okupacji hitlerowskiej. Dobrze byłoby, gdyby któryś z synów mógł okazać książeczkę żołnierza Armii Czerwonej. I wreszcie, na samej górze tej sterty papierów, metryka chrztu katolickiego. Nic, że fałszywa. Byle była.

Sterta papierów. Oto człowiek.
(…)

Robert Nowakowski „Ojczyzna jabłek”
tłumaczenie:
wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
ilość stron: 408

Opis: Okolice Soliny. II wojna światowa dobiegła końca. Oficjalnie. W etnicznym i narodowościowym tyglu południowo-wschodniej Polski koniec świata ma dopiero nadejść. Jelko Rabik mieszka w Pasice, wiosce, nad którą góruje mała cerkiew. Jak większość tutejszych jest Bojkiem, a jego rodzina, na czele z Fedorem, ojcem siedmiu synów, cieszy się dużym szacunkiem sąsiadów. Nieopodal, we wsi Bereżnica Niżna, żyje rodzina Niny Gocz. Jej matka, katoliczka, pochodzi z jednej z nielicznych w okolicy polskich rodzin, zaś ojciec jest Łemkiem, za którym z Beskidu Niskiego przywędrowały krewniaczki. Nina została wychowana po łemkowsku, mówi po polsku, chodzi do cerkwi. Jelko kocha się w Ninie. Wie o tym chasyd Mozes Halberstam, którego Jelko odwiedza, by prosić o radę. Do ziemianki pod bojkowską chatą, w której wciąż ukrywa się Żyd, docierają różne plotki. Ciągle jednak brakuje wieści o cadykach, którzy, mimo zakończenia wojny, nadal nie wrócili. Bo co to znaczy „zniknęli”? Wszyscy? Gdzie? Jelko nie wie. Nie wie też jego ojciec, który z coraz większym niepokojem spogląda w przyszłość i na pobliskie lasy. Bo to z nich – po odejściu Niemców i przejściu Sowietów – do wsi przychodzą kolejni „wyzwoliciele”: Ukraińska Powstańcza Armia, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, Wojsko Polskie, Milicja Obywatelska albo bandy podszywające się pod kogo bądź. W końcu – jak twierdzi Mozes – to, że Niemcy odeszli, wcale nie musi oznaczać, że zrobiło się bezpieczniej. I co mieli na myśli sowieccy agitatorzy, którzy namawiali do wyjazdu na wschód, nim będzie za późno? Wkrótce wszystko staje się jasne. Rozpoczyna się akcja „Wisła”. Ruszają przesiedleńcze transporty. Czy tam, gdzie zostaną rzuceni bohaterowie, uda im się odnaleźć siebie nawzajem i własną tożsamość?

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek