Wiktoriańska księga krwi – makabryczna perła z kolekcji Evelyna Waugha

19 marca 2020


Eseista, biograf, krytyk literacki, podróżnik, dziennikarz – aż szkoda, że w Polsce Evelyn Waugh jest w sumie kojarzony tylko z jedną książką: „Powrotem do Brideshead”, ewentualnie jeszcze „Zmierzchem i upadkiem”. Był człowiekiem o ekscentrycznych zainteresowaniach i po trosze oryginałem. Jednym z namacalnych dowodów jego nietypowych fascynacji jest tzw. „Wiktoriańska księga krwi”, album ilustracji, które są jednocześnie przerażające i piękne (kliknij w zdjęcia, żeby powiększyć).

Waugh kolekcjonował wszelkiego typu memorabilia z czasów wiktoriańskich, część z nich znajduje się dzisiaj w Centrum Harry’ego Ransoma przy Uniwersytecie w Teksasie. Pytany o swoje upodobania, miał zwyczaj odpowiadać, że szczególnie sobie ceni dzieła „dziewiętnastowiecznych wrogów technologii, prerafaelitów”. Sama „Wiktoriańska księga krwi” natomiast to album z rycinami przesyconymi religijną symboliką, pełen cytatów z Pisma Świętego i zachęt do „zwrócenia się ku Bogu jako naszemu Zbawicielowi”. Wszystko to ozdobione jest czerwonym atramentem na wzór spływających kropli krwi. Wiele kart odnosiło się do duchowych bitew, które musieli stoczyć chrześcijanie, a krew – do poświęcenia, na które musieli się zdobyć.

Jak dowiadujemy się z wpisu na stronie tytułowej, album jest darem przygotowanym przez Johna Bingleya Garlanda dla jego córki, Amy. Posiada datę 1 września 1854 roku i adnotację: „Dziedzictwo przekazane w spadku za jego życia dla jej przyszłych badań od kochającego ojca”. Ponieważ rok później Amy wyszła za mąż, badacze zgadują, że mógł to być prezent zaręczynowy albo przedślubny.

Scrapbooking jako taki stał się w XIX wieku dosyć popularny, ale zajmowały się nim głównie kobiety, często prowadząc albumy z wycinkami prasowymi, uzupełnione komentarzami i rysunkami. Aspekt estetyczny schodził w nich zazwyczaj na drugi plan. John Bingley Garland był nie tylko jednym z nielicznych mężczyzn, którzy tym się trudnili, ale też musiał poświęcić setki godzin, żeby uzyskać tak niesamowity efekt.

Garland był wziętym biznesmenem i politykiem, na co dzień mocno osadzonym w rzeczywistości, być może więc album stanowił echo jego duchowych poszukiwań, o których nie wiadomo zbyt wiele. Dziś księga sprawia mocno groteskowe i surrealistyczne, żeby nie powiedzieć – makabryczne wrażenie, a zawarta w niej symbolika sugeruje, że jej autor był wolnomularzem lub templariuszem. W czasach wiktoriańskich pojęcie makabry było zresztą odmienne od naszego współczesnego rozumienia – dość przywołać angielską tradycję robienia zdjęć zmarłym upozowanym tak, by stworzyć pozory życia. W każdym razie potomkowie Garlanda uważali raczej, że album jest „cennym przypomnieniem o miłości dla rodziny i miłości do Boga”. Nie używali zresztą nazwy „Księga krwi”, tylko „Prezent Amy” (oryg. „Amy’s Gift”).

Będąc już w średnim wieku, Evelyn Waugh zaczął mawiać o sobie, że urodził się o dwieście lat za późno, więc taka perełka jak „Wiktoriańska księga krwi” musiała przemawiać do jego wyobraźni. Od rycin w albumie Garlanda trudno oderwać spojrzenie, nawet jeśli część z nich wydaje się wyjęta wprost z sennego koszmaru.

Karolina Chymkowska, Artur Maszota

Tematy: , , , ,

Kategoria: ciekawostki