Jak Richard Chizmar poznał Stephena Kinga

11 grudnia 2017


Kiedy media obiegła wieść, że Stephen King napisał nową nowelę wspólnie z Richardem Chizmarem, wiele osób, szczególnie poza Stanami Zjednoczonymi, zaczęło zastanawiać się, kim jest ów stosunkowo mało znany autor, który miał możliwość współtworzyć „Pudełko z guzikami Gwendy” we współpracy z jednym z najpopularniejszych pisarzy na świecie. Najlepiej głos oddać samemu zainteresowanemu. Zobaczcie, co Richard Chizmar ma do powiedzenia na temat swojej przyjaźni ze Stephenem Kingiem.

Byłem uczniem drugiej klasy liceum, kiedy pierwszy raz trafiłem na Stephena Kinga. To był październik 1981 roku, a mój nauczyciel angielskiego, wspaniały człowiek o nazwisku Richard Gallagher, jednego popołudnia pojawił się w klasie ze stosem kserokopii w rękach. Poprosił kilku studentów, aby je rozdali, i zapowiedział, że kilka następnych dni spędzimy, czytając opowiadanie, na które natknął się niedawno w mało znanym czasopiśmie.

Tą historią był okropny horrorek zatytułowany „Małpa” napisany przez autora, o którym nigdy nie słyszałem. Początkowo po prostu zachwycałem się faktem, że mam okazję przeczytać w klasie na głos słowo „pierdnięcie” (to w zasadzie norma, wszyscy 15-letni chłopcy uwielbiają rozmawiać o bąkach). Ale im głębiej wchodziliśmy w tę historię, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że dzieje się coś innego – coś znacznie ważniejszego.

Zanim skończyliśmy czytać i omawiać „Małpę”, moja ścieżka stała się krystalicznie czysta. To było tak, jakby otworzyły się sekretne drzwi i mogłem ujrzeć za nimi swoją przyszłość. Chciałem spędzić życie, robiąc innym to, co ten koleś Stephen King właśnie zrobił mi: jakoś udało mu się sprawić, że prawdziwy świat wokół mnie zniknął i zastąpiła go baśń. Co prawda mroczna i przerażająca baśń, ale tak właśnie odbierałem całe to doświadczenie: sprawiało wrażenie magii.(…)

Richard Chizmar w młodości i egzemplarz opowiadania „Małpa”.

Przelećmy szybko kolejne pięć lat: mamy rok 1986, a ja jestem w połowie trzeciego roku studiów. I jestem kompletnie zagubiony.

Pomimo transformatywnego doświadczenia, jakim była lektura „Małpy”, nie spędziłem tych pięciu lat na tworzeniu własnej formy literackiej magii. Zamiast tego poświęcałem całe dnie na grze w uczelnianego lacrosse i uczęszczaniu na niekończące się imprezy, a nawet zdołałem wziąć udział w jednych lub dwóch okazjonalnych zajęciach (o ile nie padało). Zajmowałem się głównie swoimi sprawami, a rok wcześniej zostałem wybrany pomocnikiem w międzyuczelnianej reprezentacji kraju i czułem się, jakbym trzymał świat w swoich rękach.

A potem wszystko się zmieniło.

Krótko po rozpoczęciu nowego sezonu uszkodziłem kostkę i doznałem powtórnej kontuzji kolana i zanim się zorientowałem, co się dzieje, byłem już poza rozgrywkami. I to na dobre. Spędzałem ponure dni, siedząc samotnie w mieszkaniu, snując się bez celu po kampusie, wlokąc się na umówione fizjoterapie i desperacko próbując znaleźć coś – cokolwiek – by poczuć się szczęśliwym.

I wtedy pewnego dnia, błąkając się dla zabicia czasu po centrum handlowym, wpadłem na starego przyjaciela i mój świat znów wywrócił się do góry nogami.

Pamiętam, jak zatrzymałem się przed księgarnią i wpatrywałem się w największą wystawę książek, jaką kiedykolwiek widziałem. Musiało to być co najmniej 50 egzemplarzy ułożonych w spiralną wieżę. Pierwsza moją uwagę przyciągnęła okładka: szary, popękany chodnik, papierowa łódka płynąca wypełnionym deszczem rynsztokiem i, mój Boże, ten ostry zielony pazur sięgający ponad kratkę ściekową. Wtedy moje oczy przeniosły się na jasnoczerwony tytułu: TO. I nazwisko autora powyżej: STEPHEN KING.

Wziąłem egzemplarz ze szczytu wieży i rozkoszowałem się jego ciężarem w dłoniach. Otworzyłem książkę na pierwszej stronie i przebiegłem wzrokiem zdanie rozpoczynające:

„Z tego, co wiem, koszmar, który nie miał się zakończyć przez całe dwadzieścia osiem lat (jeżeli w ogóle się skończył), zaczął się od małej łódki zrobionej z gazety i puszczonej w rynsztoku”.

Poczułem znajome poruszenie w sercu. Delikatne muśnięcie powracającej pamięci. Stałem tam, oczarowany, i czytałem do końca strony, a potem następną stronę i następną. Księgarnia znikła. Świat zniknął. Nie stałem już w centrum handlowym w Maryland. Nagle szedłem pogrążonymi w deszczu ulicami Derry, w stanie Maine, z Georgiem Denbrough u boku i Pennywise’em Tańczącym Klaunem czekającym na nas na dole.

Pennywise był przerażający i groteskowy. I chciał, żebym z nim płynął w ciemnych kanałach Derry.

Ale mnie to nie obchodziło.

Znów byłem w domu.

Richard Chizmar w czasach sportowej kariery na uczelni. Obok: okładka pierwszego wydania powieści „To” Stephena Kinga.

Do dziś wierzę, że TO uratowało życie bardzo zagubionemu i zdezorientowanemu młodemu człowiekowi, którym byłem. Przynajmniej wytyczyło ścieżkę mojej kariery pisarskiej i redaktorskiej i dało mi coś, o czym mogłem jeszcze marzyć.

Spędziłem dwa tygodnie, pochłaniając powieść, delektując się ostatnimi setkami stron, racjonując codzienną dawkę, ponieważ nie chciałem, żeby ta historia się skończyła.

A po drodze ponownie odkryłem magię.

Wkrótce po tym, jak skończyłem czytać TO, wylądowałem na pół etatu w uczelnianej gazecie, pisząc teksty sportowe i duże artykuły. Nie miałem pojęcia, jak to robić, ale to było bez znaczenia. Uczyłem się w trakcie. Ponowne odkrycie magii dało mi odwagę, jakiej się po sobie nie spodziewałem.

Przez kilka miesięcy pisałem i wysyłałem własne opowiadania do małych magazynów. Pojawiła się duża sterta listów odmownych, ale też przyjęć do druku (okej, nie tyle sterta, co odrobina, ale te pojedyncze zgody to było więcej niż trzeba, by mnie napędzić do działania).

Pamiętam, że pewnego zimowego poranka odjeżdżałem spod urzędu pocztowego, trzymając obok na siedzeniu czek od wydawcy na 25 dolarów, i pomyślałem: Jestem pisarzem. Jestem pisarzem. Jestem pisarzem. Te słowa odbijały się echem w mojej głowie przez całą drogę do domu.

Miałem 21 lat. Sześć miesięcy później zacząłem prowadzić magazyn „Cemetery Dance”. Od tego czasu było to całe moje życie.

Debiutancki numer magazynu „Cemetery Dance” ukazał się w grudniu 1988 roku.

Pod koniec 1989 roku w mojej skrytce pocztowej pojawiła się mała koperta opatrzona pieczątką z Bangor, w stanie Maine. Otworzyłem ją i znalazłem promocyjnego blurba dla „Cemetery Dance”. Został podpisany przez Stephena Kinga. Patrzyłem na ten list przez długi czas, myśląc: to chyba nie jest sen, prawda?

Dwa lata później na tę samą skrytkę pocztową przyszła gruba szara koperta. Wewnątrz znajdowało się nowe opowiadanie „Gryziszczęka” autorstwa Stephena Kinga. Gdy moje serce doszło do siebie po szoku, pośpieszyłem korytarzem naszego mieszkania, aby pokazać to mojej żonie Karze. Były uśmiechy i okrzyki radości. Były też łzy – u obojga z nas. Ona zrozumiała. Ona wiedziała.

Okładka 1. numeru „Cemetery Dance” oraz numeru 14., w którym pojawiło się opowiadanie „Gryziszczęka” Stephena Kinga.

Przewińmy znów do przodu. Jest rok 1996. Mam 30 lat, a lekarz właśnie powiedział mi, że rak, którego pokonałem sześć miesięcy wcześniej, powrócił. Jest w moich płucach, wątrobie, żołądku i węzłach chłonnych. Zacząłem 12 tygodni chemioterapii, która dawała 50-50 szans na przeżycie.

Moja rodzina i przyjaciele wspierali mnie. Były rozmowy telefoniczne. Odwiedziny. Kartki.

Niedługo potem późnym wieczorem w moim biurze zabrzęczał faks: długi odręczny list od Stephena Kinga.

Słyszał, że rak powrócił i chciał, żebym wiedział, że on myśli o mnie. Chciał, żebym wiedział, że on wierzy, że mogę go pokonać.

Ciągle tu jestem. I wciąż mam ten list.

Mógłbym wam opowiedzieć o setkach podobnych historii. Każda z nich jest bezcennym klejnotem w skarbnicy spełnionych marzeń.

Mógłbym wam opowiedzieć, jak to było, kiedy manuskrypt „Buick 8” pojawił się w moim biurze (mówiąc o poniedziałkowych niespodziankach!) z notatką wyjaśniającą, że Stephen chciał wiedzieć, czy byłbym zainteresowany publikacją limitowanego wydania.

Mógłbym wam opowiedzieć, jak to było, kiedy Stephen i jego nadzwyczajny agent, Chuck Verrill, przysłali mi nowelę zatytułowaną „Billy Blokada”, a nasza trójka zaszokowała świat wydawniczy utrzymywaną w tajemnicy premierą tego utworu w formie książki Stephena Kinga w twardej okładce, aby uczcić początek sezonu baseballowego.

Mógłbym wam opowiedzieć, jak to było współpracować razem przy „Pudełku z guzikami Gwendy” i jak pewien reporter zapytał mnie, czy praca nad książką ze Stephenem Kingiem była spełnieniem moich marzeń, a moja odpowiedź była szczera i bezpośrednia: „Byłem marzycielem przez całe moje życie, ale nigdy nie marzyłem o czymś takim”.

Mógłbym nawet opowiedzieć o tym, jak niespodziewane stosunki biznesowe przerodziły się z upływem lat w niespodziewaną przyjaźń. Tysiące wymienionych e-maili i smsów. Okazjonalne mecze baseballa lub premiery filmowe. Rzadko mówimy o pisaniu, o interesach jeszcze mniej.

Moje ulubione rozmowy koncentrują się na naszych rodzinach, naszych psach, ludziach, książkach i filmach, które najbardziej podziwiamy. Często pytam się o radę i wskazówki, nie tylko zawodowe, ale też jako ojciec dwóch chłopców. I jak Steve słucha wielkodusznie i cierpliwie i zwykle zna słowa, które najbardziej muszę usłyszeć.

Na koniec mógłbym opowiedzieć o niewyczerpanej życzliwości, którą Steve obdarzył mnie i moją rodzinę. Śmiech, którym podzielił się z Billym i Noem przy stole. Użyczenie głosu w filmie studenckim nakręconym przez Billy’ego. Niezliczone okazje, które pozwoliły nam wszystkim gonić nasze marzenia. I wiele więcej.

Selfie ze Stephenem Kingiem.

Jest krótka scena pod koniec filmu „Tombstone”, o której często myślę. To mój ulubiony moment w filmie i nie przychodzi mi na myśl żadna inna scena w żadnym innym filmie, która lepiej oddawałaby mój osobisty pogląd na przyjaźń i lojalność.

Turkey Creek Johnson: Dlaczego to robisz, Doc?

Doc Holliday: Ponieważ Wyatt Earp jest moim przyjacielem.

Turkey Creek Johnson: Przyjacielem? Do diabła, ja mam wielu przyjaciół.

Doc Holliday: Ja nie mam.

Zdradzę wam sekret: ja też nie.

Jestem typem faceta, który otacza się bardzo małą grupą zaufanych przyjaciół, większość z nich znam od dzieciństwa. Nazwijcie to Ka-tet, jeśli wolicie.

Mam to szczęście i nie znajduję słów, żeby wyrazić wdzięczność, że Steve King jest jednym z tych przyjaciół. Ludzie często mnie pytają, jaki jest w „prawdziwym życiu” (ich słowa, nie moje). Zazwyczaj odpowiadam krótko i asekuracyjnie. Po prostu mówię, że jest mądry, miły i zabawny jak diabli. I to wszystko prawda.

Ale on jest kimś więcej.

Jest najbardziej utalentowanym i wspaniałomyślnym człowiekiem, jakiego znam.

Richard Chizmar w swoim biurze.

Richard Chizmar to autor opowiadań, redaktor naczelny najdłużej działającego w USA niezależnego magazynu poświęconego grozie „Cemetery Dance” oraz właściciel wydawnictwa funkcjonującego pod tą samą nazwą. Jest dwukrotnym laureatem World Fantasy Award, a także zdobywcą nagrody Stowarzyszenia Autorów Horrorów i – czterokrotnym – nagrody Międzynarodowej Gildii Horroru. W 2017 roku ukazała się w książkowym wydaniu nowela „Pudełko z guzikami Gwendy”, którą napisał wspólnie ze Stephenem Kingiem.

Na zdjęciu głównym: Richard Chizmar ze Stephenem Kingiem i swoimi dwoma synami, Billym i Noem.

Opracowanie: Artur Maszota
fot. archiwum Richarda Chizmara
źródło: Entertainment Weekly. Tekst ukazał się z okazji 70. urodzin Stephena Kinga
Fragment powieści „To” Stephena Kinga pochodzi z polskiego wydania książki w przekładzie Roberta Lipskiego.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: ciekawostki