Od afektacji do szorstkiej przyjaźni ? historia relacji Jeana Cocteau i Orsona Wellesa

8 maja 2017


Spotkanie dwóch tak wyrazistych i nietuzinkowych postaci, jak Jean Cocteau i Orson Welles, nie mogło zakończyć się chłodną obojętnością. Pewnego wieczoru 1936 roku, kiedy w Nowym Jorku Welles wystawiał swojego „Voodoo Makbeta” (jak przyjęło się nazywać ten teatralny projekt), chemia pomiędzy artystami zadziałała bez zarzutu: momentalnie zostali przyjaciółmi. Ale relacja ta przeżywała pewne turbulencje, co na pierwszy rzut oka może być niedostrzegalne. Tę tajemną wiedzę mogą odkryć jedynie ci, którzy potrafią czytać między wierszami.

Pięknie rozpoczęta w 1936 roku przyjaźń trwała przez kolejne lata. Panowie cenili się jako artyści, ale mieli ze sobą dużo wspólnego także poza światem kultury. W obydwu czaiła się dusza psotnika, którą wzajemnie w sobie podjudzali. Kiedy w 1948 roku spotkali się na Festiwalu Filmowym w Wenecji, ich łobuzerskie natury wzięły górę. Jak pisze Simon Callow w biografii Wellesa zatytułowanej „One-Man Band”, panowie stworzyli dwuosobowy antyfestiwalowy klub. Zachowywali się jak dwaj niegrzeczni chłopcy, którzy, szokując wszystkich dokoła, bawili się setnie. Tak było na przykład wtedy, gdy Welles ostentacyjnie opuścił salę kinową w trakcie projekcji arcydzieła Viscontiego „Ziemia drży”.

Orson Welles na planie jednego ze swoich filmów. (fot. Alexander Kahle, „Hollywood”)

Kiedy w 1950 roku Amerykanin po raz kolejny przemierzył ocean, tym razem, by spróbować swoich sił na europejskiej scenie teatralnej, Cocteau był jednym z jego najbardziej zagorzałych kibiców. W programie wydrukowanym do projektu „The Blessed and the Damned” (na który składały się dwie jednoaktowe sztuki) napisał: „Orson Welles jest gigantem z twarzą dziecka, drzewem wypełnionym ptakami i cieniami, psem, który zerwał się ze smyczy i uciekł, by spać na łożu z kwiatów. Aktywnym próżniakiem, mądrym szaleńcem, pustelnikiem otoczonym przez ludzkość, studentem, który śpi w czasie lekcji. Strategia: udawać pijanego, by być zostawionym w spokoju. Wygląda na to, że lepiej niż ktokolwiek inny potrafi nonszalancką pozę przekuć w prawdziwą siłę, pozornie dryfować bez celu, ale sterować półotwartym okiem. Ta postawa porzuconego olbrzyma, sennego niedźwiedzia, chroni go przed zimną gorączką świata filmu. Postawa, która pcha go do przodu, która sprawiła, że opuścił Hollywood, zaniosła go na inne lądy, inne horyzonty”.

W podobnym duchu były też pisane recenzje po spektaklu, co odnotowane zostało we wspomnianej już biografii „One-Man Band”: „Przybycie Wellesa na paryską scenę ? tego niedźwiedzia z twarzą upadłego anioła próżnującego pośród chmur ? to prawdziwa rewelacja. Dla nas ta jego teatralna manifestacja jest bardziej przekonująca niż to, co wiemy o nim z filmów? Chociaż nieskończenie niedefiniowalny, jest sobą, czterowymiarowym, znakomitym, bezużytecznym; odrzucisz go albo przyjmiesz niczym burzę lub mandragorę”. Autor biografii, Simon Collow, nie omieszkał zgryźliwie skomentować tych ekstatycznych wyrazów uwielbienia dla Wellesa: „Cocteau przynajmniej miał wymówkę w postaci swojego uzależnienia od opium; na czym byli ci faceci?”.

Jean Cocteau w paryskim epizodzie serii „Around the World with Orson Welles”.

Kolejne z udokumentowanych spotkań dwóch przyjaciół miało miejsce w 1955 roku, kiedy Cocteau pojawił się na krótko w jednym z odcinków serii „Around the World with Orson Welles”, którą Amerykanin zrealizował dla brytyjskiej telewizji. Ale później najwyraźniej na tafli przyjacielskich relacji pojawiła się jakaś rysa. Dowodem na to może być wiersz, który Cocteau napisał na cześć Wellesa w 1962 roku:

Orson Welles to poeta
poprzez swoje okrucieństwo
i poprzez swoją łaskawość.
Nigdy nie spada
z liny
po której przechodzi nad miastami
i ich dramatami.

Jest także poetą w
lojalnej przyjaźni, dźwigając
nasze marzenia i nasze zmagania.

Inni będą wiedzieli lepiej niż ja
jak opiewać jego pracę.
Ja zadowalam się wysyłaniem mu
braterskiego pozdrowienia.

Jego uścisk dłoni jest tak mocny jak on
i myślę o tym za każdym razem, kiedy moja praca
zobowiązuje mnie do przeskoczenia jakiejś przeszkody.

Gdyby nie było dowodów afektacji początkowej fazy ich przyjaźni, można by uznać, że wszystko jest w porządku. Ale ten zauważalny kontrast sprawia, że gdzieś w tyle głowy pojawia się niczym neon określenie: „szorstka przyjaźń”. Zniknął entuzjazm, pozostał szacunek. Koniec końców to też ważne: by niezależnie od okoliczności, umieć dostrzegać to, co dobre, szczególnie w kimś, kogo jeszcze chwilę temu podziwiało się tak bezwarunkowo.

Katarzyna Figiel
fot. główna: Agence de presse Meurisse/Gallica Digital Library, Vandamm/Stage Publishing Company, Inc.
Na podst. „One-Man Band” Simona Collowa, „Orson Welles” Maurice’a Bessy’ego, Dangerous Minds

Tematy: , , , , ,

Kategoria: artykuły