Książki z marginesu. O nowym wydaniu autobiograficznej trylogii Stanisława Grzesiuka

2 października 2018


Był bardem Warszawy i królem życia, choć u jego kresu pisał, że czuje się jak wyrzucony wrak, nikomu niepotrzebny. Widząc wokół siebie rozkwit wszystkiego, sam znajdował się już niejako na marginesie. I właśnie wtedy, kiedy był już ciężko schorowany, napisał trzy tomy autobiografii, które niedawno ukazały się nakładem oficyny Prószyński i S-ka. Na tę autobiografię składają się – w kolejności wydawania – „Pięć lat kacetu”, „Boso, ale w ostrogach” oraz „Na marginesie życia”. To pozytywna wiadomość z kilku powodów. Po pierwsze Grzesiuk znów gości na polskich półkach księgarskich. Po drugie, otrzymujemy wydanie dużo obszerniejsze od poprzednich edycji. Redaktorzy porównali zachowane rękopisy z wcześniejszymi wydaniami i zaznaczyli w tekście większość zmian i różnic. Jak zapewniają w notach edytorskich, nie przywrócono jedynie fragmentów, które zgodnie ze skreśleniami albo notatkami autora nie miały znaleźć się w pierwszym wydaniu.

Od sanatorium do sądu

O początkach „Pięciu lat kacetu” Grzesiuk mówił w rozmowie ze Zbigniewem Zapertem: „W 1955 poznałem na wczasach kogoś z wydawnictwa PIW. Opowiadałem różne oderwane sceny z życia w obozach. Zachęcony do pisania, wziąłem się ostro do roboty. W sanatorium w Otwocku napisałem 160 stron. Przesłałem do oceny. Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Polecono mi pisać dalej. Pisałem więc dalszy ciąg, jednym tchem, bez poprawek. W sanatoryjnym pokoju było nas ośmiu. W dzień przeszkadzały mi rozmowy chorych. Pisałem więc, dzięki życzliwości dr. Mordyńskiego, który zezwolił mi na zainstalowanie małej lampki przy łóżku, głównie w nocy. Później zapakowałem wszystkie 660 stron rękopisu i wysłałem do wydawnictwa w sprawie podpisania umowy. I tak zupełnie dla siebie niespodziewanie zostałem autorem książki”.

Doprecyzowując, wszystko się zaczęło od zabiegów Janiny Preger, krytyczki literackiej, konsultantki wydawniczej Książki i Wiedzy, pensjonariuszki kobiecego oddziału sanatorium, w którym przebywał również Grzesiuk. Podobnie jak inni kuracjusze, uwielbiała słuchać jego opowieści. Przed przelaniem na kartkę choćby zdania bronił się jednak rękami i nogami. W końcu jednak napisał podanie o wspomnianą lampkę, w tajemnicy zorganizował sobie pustą księgę buchalteryjną i zaczął spisywać wspomnienia. Długopis wypisał się w połowie księgi, dokończył ołówkiem, po czym poprosił o księgę drugą. Skończywszy, zostawił dwa tomiszcza na szafce Janiny Preger. Ta w owych dwóch księgach, gęsto zapisanych potwornymi wprost bazgrołami, znalazła największą w swoim życiu liczbę błędów ortograficznych i niebywałą liczbę wulgaryzmów. Oraz, a może przede wszystkim, niezwykłą, szczegółową, mocną historię z takim potencjałem, że pozostawało jedynie oddać właścicielowi bruliony i rzec: „Niech pan kupi sobie słownik. A potem niech pan pisze dalej”. Pisał, przesyłając jej kolejne tomy co kilka tygodni. Preger wybrała spośród nich najlepsze fragmenty i przedłożyła w wydawnictwie Książka i Wiedza z apelem, by wydano całość. Zaproszono Grzesiuka do siedziby oficyny, gdzie przytaszczył spięte gumką bruliony – ku rozpaczy redaktorów (z maszynistką Modzią Sielską na czele), wciąż pisane ręcznie. Mozolnie przygotowany maszynopis trafił do redaktorki Miry Karpińskiej. Nie naniosła wielu zmian, ledwie kilka skrótów i korektę co bardziej rażących błędów stylistycznych.

Kiedy w maju 1958 roku „Pięć lat kacetu” trafiło na półki księgarskie, Grzesiuk, jak twierdził, wciąż nie marzył o karierze literata, zaś „ta cała impreza” z jego pisarstwem była dlań „wcale przyjemnym nieporozumieniem”. Zarzekał się zresztą, że wspomnienia z obozu pisał dla swoich dzieci, a nie dla szerokiej publiki. Wynagrodzenie, owszem, nie było najgorsze, ale dopóki nie zobaczył książki w witrynie, ideę stania się wziętym pisarzem Grzesiuk uważał za abstrakcyjną. Zresztą przez całe życie nie mówił, że jest pisarzem, najwyżej literatem, a i to niekoniecznie.

Bardzo bronił jednak swojego tekstu i nie pozwalał na usunięcie kilku scen, szczególnie tej, w której pisał, że nie ma ochoty nieść nieprzytomnych więźniów z kamieniołomu po schodach. Uznano to za „niegodne wypisywania na sztandarach”. W najnowszym wydaniu „Pięciu lat kacetu” obszerny fragment wyraźnie zaznaczono jako ten, którego w poprzednich edycjach nie było. Jest też wzmianka o Edmundzie R., pracującym w Gusen jako krawiec w pracowni dla SS. W swoim bloku był roznosicielem jedzenia, nadwyżki rozdzielał wśród znajomych – z reklamą i szumem. W rzeczywistości owa filantropia podszyta była pobudkami bardzo egoistycznymi i partykularnymi. Zresztą fragment ten zawierał dużo więcej opisów czynów obozowej braci, raczej mało chlubnych i bezinteresownych. Pozostawało pytanie, dlaczego go usunięto. Czy odpowiedź kryje zakończenie wspomnień, które również nie trafiło do wcześniejszych wydań? Zakończenie i słowa obozowego kolegi Grzesiuka, Stanisława Nogaja, mówiącego: „Ci, którzy nie byli sami w obozie, niech nie sądzą tych, którzy tam przebywali”? Odpowiedź jest jednak dużo bardziej prozaiczna. Otóż cały ten fragment nie dość, że pojawił się w pierwszym wydaniu „Pięciu lat kacetu”, to doczekał się reakcji niejakiego Edmunda Romatowskiego. Reakcji, dodajmy, dość żywiołowej, bowiem ów „Edmund R.” wytoczył Grzesiukowi proces o zniesławienie. Sprawa stawała na wokandzie pięć razy i zakończyła się ugodą. Romatowski wycofał oskarżenie, a Grzesiuk z następnych nakładów usunął fragment dotyczący byłego współwięźnia.

Apaszem Stasiek był i znały go ulice…

Pomysł na napisanie książki o przedwojennych perypetiach Grzesiuka narodził się podczas rozmów z Mirą Karpińską. Grzesiuk podchodził do niego dość sceptycznie, ale Karpińska przekonywała go, że tamten Czerniaków już nie istnieje i jeśli się o nim nie napisze, zniknie na dobre. Zaczynał bez przekonania, ale gdy zobaczył, jakim powodzeniem cieszy się „Pięć lat kacetu”, zintensyfikował prace nad czerniakowskimi wspomnieniami. Najbardziej wydajnie pracował przed operacją wycięcia żeber oraz po samym zabiegu, kiedy miał stanowczo zbyt wiele wolnego czasu. W swojej książce wykorzystywał wspomnienia kolegów z dzielnicy, za radą Karpińskiej i Barchanowskiej, sekretarz redakcji, umieszczając jednak siebie w środku akcji.

W lipcu 1959 roku na rynek trafiło „Boso, ale w ostrogach”, książka wymieniana dziś jednym tchem obok „Złego” jako pierwszorzędna opowieść o szemranej, „charakternej” Warszawie. Biograf Grzesiuka, Bartosz Janiszewski, napisał, że przez niemal pół wieku wydrukowano prawie pół miliona egzemplarzy, zaś dla wielu chłopców z warszawskich podwórek książka ta była pierwszą, a często i ostatnią książką w życiu, którą przeczytali z przyjemnością.

Zanim jednak to się stało, pierwsza próba wprowadzenia „Boso, ale w ostrogach” na półki księgarskie została spacyfikowana przez cenzurę. Władzy nie podobało się opisywanie warszawskich rozrób – było to antysystemowe i sprzeczne z ówczesnym modelem obyczajowości. Grzesiuk znów twardo obstawał przy swoim, nie przystając na żadne zmiany, przez co zgoda na publikację była wciąż wstrzymywana. W końcu, po czterech miesiącach „leżakowania”, dzięki zabiegom bliźniaczek, sióstr Woźnickich, książka trafiła do księgarń – dodać trzeba, że bez ingerencji cenzorskiej.

Bez ingerencji, ale jednak niekompletna, jeśli porówna się ją z rękopisem. O ile bowiem panowie z ulicy Mysiej nie przetrzebili „Boso, ale w ostrogach”, uczynił to sam autor. Już przed oddaniem manuskryptu do druku część jego rodziny słała listy do wydawnictwa z prośbą o usunięcie zbyt odważnych fragmentów. Grzesiuk się ugiął i usunął kilka scen z pierwotnej części tekstu. Z książki zniknęła na przykład wzmianka o tym, że autora cechowała zawsze ambicja i upór, że wszystko musiał robić lepiej niż inni – od awantury po złodziejstwo, pracę i naukę. Z hukiem wyleciał, zdawałoby się niewinny, fragment o tym, że Grzesiuk przepisał pół zeszytu od kolegi, by uzyskać dostateczny z matematyki. Wyleciał też fragment, w którym niepokorny autor nazwał szkolnego sekretarza świnią, a także ten, w którym opisał swoje naigrawanie się z nauczycieli. Ustępy przedstawiające szkolne dzieje apasza zostały dość mocno przetrzebione. Co ciekawe, usunięto również opowieść o „odwalaniu rekolekcji” przez „bojowego księżula”, z którego szydziła czerniakowska ferajna – o tyle jest to dziwne, że, delikatnie powiedziawszy, za klerem Grzesiuk nie przepadał i wykorzystywał każdą okazję, by to zdanie wyrazić. Nie uchowała się też wzmianka o tym, jak prawie zatłukł młotkiem szefa, gdy ten po raz kolejny „wjechał mu na mać”. Podobnie zresztą stało się z fragmentem o tym, jak rzucił się do studenta politechniki, odbywającego praktyki w zakładzie, w którym Grzesiuk pracował. Nie znajdziemy w nim też – dość obszernych – opisów, jak autor stroi sobie żarty z kadry usiłującej wpoić niepokornym niuanse Przysposobienia Wojskowego, czy też próbującej okiełznać ich temperamenty podczas kolejnych obozów. Wydaje się, że aż tak jawny brak szacunku do zielonego munduru mógł być zbyt mocny dla tych, którym na Grzesiukowej reputacji zależało.

Ze wspomnień wojennych nie przetrwała wzmianka o tym, że uciekinierzy z Warszawy (a potem ci, którzy do Warszawy powracali), przenocowawszy w okolicznych gospodarstwach, kradli chłopom kury i ubrania. Nie przetrwała zapewne dlatego, że naród miał stanowić monolit w słusznym gniewie przeciwko okupantowi, więc nie uchodziło pisać, że Polak Polakowi kurę kradł. Zapewne z podobnych względów usunięto opisy, jak ferajna okradała gości rozrywkowego klubu, wyszedłszy z założenia, że uczciwi ludzie nie mają pieniędzy na zabawę. Nie przeszła również przez sito (auto?)cenzury refleksja o tym, że wielu robotników zarabia więcej od niejednego urzędnika, przewyższa go też częstokroć inteligencją i wiedzą, dotyczyło to nawet tych na wyższych stanowiskach. Tym bardziej raczej nie mogła uchować się sentencjonalna myśl kolegi, który rzekł o jednym ze studentów: „Zdegenerowany arystokrata, nic mu nie wchodzi do łba. Tatuś jego na wysokim stanowisku (…) takie tumany później rządzą państwem. Cholery na nich nie ma”.

Wyrzucony na margines

We wrześniu 1961 roku Grzesiuk mówił w wywiadzie do „Żołnierza Polskiego”: „Po wojnie spędziłem kilka lat w sanatoriach dla chorych na płuca. Okres ten chcę opisać w książce; będzie to powieść o ludziach na marginesie życia”.

Pisanie książki zakończył Grzesiuk w październiku 1961 roku, po czym rozpoczął mozolne cyzelowanie tekstu. Spieszył się, bo wiedział, że ma już bardzo niewiele czasu. W maju 1962 roku trafił do szpitala – po wyjściu usuwał liczne fragmenty manuskryptu, do których wydawnictwo zgłaszało uwagi. Nie chciał już poprawiać tekstu, nie miał na to siły – po prostu wyrzucał całe jego bloki. Józef Rurawski wspominał, że Stasiek przynosił doń kolejne fragmenty i z początku nawet notował na kartce wszelkie krytyczne uwagi. W pewnym momencie powiedział jednak: „Józiu, bardzo ci dziękuję, ale już się tym nie zajmuję, ja już oddałem to do wydawnictwa”. Rurawski oponował, twierdząc, że przecież to nie jest skończona książka – owszem, ma potencjał, ale jeszcze dużo pracy przed nimi. Grzesiuk machnął ręką i powiedział, że zaproponowali mu, że sami to skrócą, on zaś na wszystko się godzi.

A było co akceptować – dość rzec, że rękopis był dłuższy niż „Pięć lat kacetu”. Ostatecznie w druku ukazała się jedna trzecia książki. Zawierała ona czasem całe strony skreśleń – widać, że autor już się poddał. Korekty znajdujemy już na pierwszych stronach, skąd dziwnym trafem znika sformułowanie: „Niczego sobie nie żałowałem z tych rzeczy, które szkodziły na zdrowie i pomagały w rozwinięciu się choroby, jak wódka, papierosy i te inne, o których dużo wiemy, lecz niechętnie mówimy”. Z tomu usunięte zostały szczegóły medyczne, opisy zabiegów i niektórych sanatoryjnych zabaw, dodać warto, że czasem dość pikantnych. Nie znalazły się też w nim szyderstwa Grzesiuka z innych pacjentów, jego błazenady, fanfaronady, kłótnie, zniknęła część opowieści o ciągach alkoholowych. Cóż, jak to powiedziano mu na zebraniu partyjnym: „minęły czasy, kiedy się śpiewało: 'Tam gdzie Henio, tam i ja, tam gdzie ja, tam wódka'”. Zresztą i tę anegdotę Grzesiuk usunął. Podobnie stwierdzenie pewnego Edka, który „wolałby okupację niemiecką niż rosyjską, jaką mamy obecnie”, również, na wszelki wypadek, zniknęło (za co rzeczony Edek był zapewne Grzesiukowi niewymownie wdzięczny). „Na marginesie życia” pełne jest ostrej krytyki systemu, wyrzucającego chorych na tytułowy margines, pchającego ich w niebyt. Cenzura nie zgadzała się na pozostawienie tych fragmentów – szczęśliwie, dzięki nowemu wydaniu możemy się z nimi zapoznać.

Rurawski mówił, że Grzesiuk bardzo chciał napisać książkę o przedwojennej Warszawie; książkę inną niż „Boso, ale w ostrogach”, nie tylko traktującą o życiu przedmieść. Miał w planach również opowieści lokujące się chronologicznie gdzieś między „Pięcioma latami kacetu” a „Na marginesie życia”, o życiu tuż po wojnie, na gruzach stolicy. Nie zdążył. Ostatnia książka Grzesiuka ujrzała światło dzienne rok po jego śmierci.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

fot. archiwum rodzinne autora
Artykuł na podstawie książek Stanisława Grzesiuka oraz jego biografii autorstwa Bartosza Janiszewskiego, „Grzesiuk. Król życia”.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: artykuły