Katherine Anne Porter – kronikarka pandemii grypy hiszpanki

28 kwietnia 2020


Przeżyła epidemię grypy hiszpanki, ledwo unikając śmierci. Trzy minipowieści Katherine Anne Porter ze zbioru „Biały koń, biały jeździec” to próba rozliczenia się z tymi doświadczeniami. Dzisiaj, kiedy mierzymy się z kolejną pandemią, ten głos z przeszłości może się okazać szczególnie cenny i warto zwrócić na niego uwagę.

Katherine Anne Porter urodziła się w 1890 roku w Indian Creek i zmarła, mając 90 lat w domu opieki w Maryland. Krytycy cenili dzieła pisarki – otrzymała Pulitzera i była nawet kandydatką do Nagrody Nobla – chociaż jej dorobek nie jest olbrzymi, składa się nań kilka zbiorów opowiadań, tom trzech krótkich minipowieści, jedna powieść oraz eseje i artykuły, które pisała jako dziennikarka. Sporym źródłem wiedzy o niej jest też obfita korespondencja.

W 1915 roku u Katherine stwierdzono gruźlicę. Spędziła dwa lata w sanatoriach – ostatecznie okazało się, że to nie gruźlica, a bronchit. W czasie kuracji doszła do wniosku, że pragnie zająć się literaturą. W 1918 roku zatrudniła się w Denver jako reporterka lokalnej gazety „Rocky Mountain News”. I właśnie wtedy do miasta dotarła epidemia hiszpanki.

Pandemia grypy hiszpanki, jedna z najbardziej przerażających w historii, między styczniem 1918 a grudniem 1920 roku dotknęła około 500 milionów ludzi. Nie ma pewności, ile pochłonęła ofiar, szacunki wahają się między 17 a 50 milionami. Charakterystyczną cechą hiszpanki był fakt, że najsilniej atakowała młodych dorosłych, podczas gdy większość szczepów grypy jest najgroźniejsza dla dzieci i ludzi starszych.

Miejska sala koncertowa w Oakland wykorzystana jako tymczasowy szpital w trakcie epidemii hiszpanki w 1918 roku. Zdjęcie przedstawia pielęgniarki-ochotniczki z amerykańskiego Czerwonego Krzyża zajmujące się chorymi (fot. Edward A. „Doc” Rogers/Oakland Public Library).

Katherine nie udało się uchronić przed chorobą. Co więcej, chorowała tak ciężko, że gazeta przygotowała już dla niej nekrolog. Włosy całkowicie jej zbielały, a potem wypadły. Cudem przeżyła, ale nie był to koniec: kiedy słaba próbowała wstać z łóżka, przewróciła się tak nieszczęśliwie, że złamała rękę. Potem w jednej nodze rozwinęła się u Katherine zakrzepica, która groziła permanentną utratą możliwości chodzenia. Przetrwała i to. Jej znajomy, młody porucznik, chorujący w tym samym czasie, zmarł.

Echa swoich doświadczeń Katherine Ann Porter zawarła po latach w trzech minipowieściach, wydanych w tomie „Biały koń, biały jeździec”: oprócz tytułowej historii w książce znalazły się „Wino o południu” i „Przemijalność” (w Polsce te trzy utwory zamieszczono w dwóch obszerniejszych zbiorach opowiadań zatytułowanych „Biały koń, biały jeździec” i „Wino o południu”). Inspiracją dla Porter, oprócz wydarzeń z Denver, była również historia jej rodziny i wspomnienia z dzieciństwa, spędzonego w Teksasie. Dzisiaj, z uwagi na panującą pandemię, na te trzy teksty można spojrzeć z zupełnie nowej i świeżej perspektywy.

Katherine Anne Porter w 1930 roku (po przejściu przez pisarkę grypy hiszpanki jej włosy już nigdy w pełni nie odzyskały koloru i bardzo szybko stały się zupełnie białe).

„Przemijalność” i „Wino o południu” służą za rodzaj wprowadzenia do tematu, ponieważ sama epidemia nie jest w nich dosłownie obecna. W „Przemijalności” spotykamy literackie alter ego Porter, Mirandę, i jej siostrę Marię, dorastające w dobrej, szacownej rodzinie, której członkowie – każdy na swój sposób – kultywują mit zmarłej we wczesnej młodości „ciotki Amy”. Ciotka, niczym z wiersza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, różniła się tak bardzo od „barchanowych żon”, że przypominała „wróżkę i paryską lalkę”, a miłość okazała się mieć dla niej smak „trutki na szczury”.

Wyłaniająca się z opowieści i portretów kobieta fascynuje dziewczynki. Wydaje im się jedną z tych osób, które przebiegają przez życie, świadome, że nie potrwa ono dla nich długo, więc wyciskają z codzienności, ile się da, nie zważając na otoczenie. Amy śmiała się zbyt głośno, nosiła zbyt krótkie spódnice, tańczyła zbyt intensywnie. Chociaż lekceważyła uczucia innych, postępowała po swojemu i nie wahała się sprawiać bólu, to kochano ją i idealizowano. Zmarła w atmosferze zatuszowanego skandalu i przeobraziła się w rodzinny mit, wspominana z żalem i tęsknotą przez matkę, brata, męża-wdowca, który ożenił się niby ponownie, ale nigdy nie doszedł do siebie, unieszczęśliwiając drugą żonę na każdym kroku.

Dziewczynki, zwłaszcza Miranda, dorastają w przekonaniu, że Amy należy podziwiać, ponieważ z tak bezwstydną odwagą była sobą. Pod koniec opowiadania Miranda ma już osiemnaście lat i też pragnie taka być: stale ucieka, szukając miejsca, w którym mogłaby stać się naprawdę wolna. Nie rozumie jednak, że gwarancją mitu Amy była jej przedwczesna śmierć, nie widzi lęku i cierpienia, które kryły się za pozorną beztroską, wreszcie nie dostrzega, że całkowita wolność nigdy nie będzie możliwa. Zawsze pozostajemy wplątani w sieć zależności i zbyt wiele rzeczy jest poza naszą kontrolą. Prędzej czy później każdą stałą w naszym życiu, każdy punkt orientacyjny w ten czy w inny sposób dopadnie tytułowa przemijalność. Tyczy się to również Mirandy. To przesłanie jest niczym zwiastun nadchodzących wydarzeń.

„Wino o południu” zaczyna się od tego, że w gospodarstwie Thompsonów zjawia się tajemniczy, milczący Szwed, przedstawiający się jako Helton. Wydaje się trochę dziwny, może nawet niepokojący, ale pracuje jak złoto i jest tani, więc kto by się tym przejmował. Z czasem wrasta w rodzinę, mijają kolejne lata, staje się wręcz nieodzowny – aż wreszcie zjawia się obcy, niejaki Hatch, z niepokojącą informacją o przeszłości Heltona. W ciągu zaledwie kilku chwil całe uporządkowane życie pana Thompsona staje na głowie. Jedno wydarzenie zmienia wszystko – bezpowrotnie. Niektórzy badacze literatury twierdzili, że Hatch to alter ego pana Thompsona, stale obecna, chociaż wyparta, mroczna część jego osobowości, którą próbował pokonać, ale poniósł porażkę. W kontekście całej książki można natomiast widzieć w nim symbol nieprzewidzianego zagrożenia z zewnątrz, pozbawiającego człowieka kontroli w momencie, gdy ten sądzi, iż nad wszystkim doskonale panuje.

Tytuł trzeciej minipowieści – „Biały koń, biały jeździec” – w polskim tłumaczeniu jest mylący. W oryginale to „Pale Horse, Pale Rider”, co stanowi nawiązanie do jednego z czterech jeźdźców Apokalipsy: „oto koń trupio blady (po angielsku: pale horse), a imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła”. Tu również spotykamy Mirandę, która jest młodą reporterką, zakochującą się w wojskowym na przepustce, Adamie. Miranda broni się przed tą miłością, ponieważ dręczy ją poczucie, że wojna wymazała z życia jakąkolwiek trwałość. Tymczasem wojna ma się ku końcowi, a za rogiem czai się kolejne zagrożenie: epidemia. Mirandę dopada grypa hiszpanka. Wskutek gorączki porusza się na granicy jawy i snu, niezdolna w pełni odróżnić rzeczywistość od majaczenia. Kiedy wreszcie dojdzie do siebie, odkryje, że jej obawy się spełniły, chociaż z innego powodu, niż przypuszczała: to nie wojna rozdzieli ją z Adamem, tylko choroba.

W „Białym koniu, białym jeźdźcu” Katherine Anne Porter przywołuje obrazy epidemii, które dzisiaj mogą brzmieć zaskakująco znajomo – jeśli nie z osobistych doświadczeń, to z przekazów medialnych. „Wszystkie kina i teatry i prawie wszystkie sklepy i restauracje są zamknięte, a na ulicach w dzień jest pełno pogrzebów, a w nocy karetek pogotowia” – opowiada w jednej ze scen Adam chorej Mirandzie.

W ludziach budzi się lęk przed wirusem. Wynajmująca Mirandzie pokój pani Hobbe jest przerażona i żąda od Adama, by natychmiast zabrał chorą dziewczynę z pensjonatu: „Mówię panu, muszą po nią przyjść zaraz, bo inaczej każę ją wynieść na chodnik (…) to jest zaraza, mój Boże, zaraza, a ja mam dom pełen ludzi!”. O podobnych reakcjach wobec osób przebywających na kwarantannie słyszymy również dzisiaj. Niepokój sięga nawet dalej: jedna z piekarni prosiła, by od zakupów u nich powstrzymali się między innymi medycy, bo przecież mogą przenosić wirusa.

Gdy ludzie się boją i panikują, pracuje im wyobraźnia. Plotki i teorie spiskowe pojawiają się dzisiaj i pojawiały się także wówczas. Jedna z koleżanek Mirandy mówi: „Podobno epidemia jest spowodowana zarazkami przywiezionymi do Bostonu przez niemiecki statek, zakamuflowany naturalnie… wszedł do portu pod obcą banderą”. A może to była łódź podwodna? No i przecież ktoś zaklinał się, że widział „dziwną, gęstą, jakby tłustą chmurę wypływającą z portu i rozchodzącą się powoli”. Dzisiaj też słyszy się o broni biologicznej wypuszczonej jakoby z laboratorium w Wuhan, o mocarstwowym spisku. W ten sposób obawy ludzi tylko się dodatkowo podsycają.

Mirandę również dręczy lęk. W pierwszym etapie choroby wraca pamięcią do bezpiecznego krajobrazu dzieciństwa, pragnie zobaczyć swoich bliskich. Chce wyznać Adamowi miłość i usłyszeć to wyznanie od niego, szuka stabilności, zakotwiczenia i pewności w świecie, który zwariował. Jednocześnie jednak boi się, że choroba odbierze jej Adama, ma nawet sen, w którym on ginie, zmartwychwstaje i znów ginie, a ona, przygnieciona poczuciem winy, nie może go uratować. Cierpliwie łyka podsuwane przez Adama leki, ale chociaż jest ich wiele, okazują się nieskuteczne.

Pielęgniarka zajmująca się chorym na grypę hiszpankę w Walter Reed Hospital w Waszyngtonie, 1918 lub 1919 rok (fot. Harris & Ewing / Library of Congress)

Kiedy Miranda trafia wreszcie do szpitala, nawet w swoim gorączkowym majaczeniu uświadamia sobie, jak trudna jest sytuacja. Łóżek nie ma. Personel ledwo nadąża z wynoszeniem zmarłych. W koszmarach Mirandy głównym wrogiem zostaje opiekujący się nią doktor Hildesheim, którego wyzywa od „Niemców, szpiegów, Hunów”, by w chwili większej przytomności go za to przepraszać. Gdzieś daleko skończyła się wojna, ale dla chorej dziewczyny nie ma to w tym momencie większego znaczenia. Ona wciąż ma wrażenie, że wokół unosi się zapach śmierci.

Są też dzielne pielęgniarki, niestrudzone towarzyszki lekarzy, o których tak często się potem zapomina. Tu jednak mamy dla nich hołd. Porter tak opisuje jedną z nich, opiekującą się Mirandą: „Przywiązała się do tej ocalonej istoty, do tego niewdzięcznego stworzenia, które ona, Kornelia Tanner, pielęgniarka znająca swój fach, wyrwała własnymi rękami z objęć śmierci (…) tej pacjentki, na którą lekarze machnęli ręką, a która jednak siedziała tutaj”.

Motyw braku kontroli nad własnym życiem, zaakcentowany w „Przemijalności”, tu wybrzmiewa jeszcze silniej. Zbyt wiele czynników jest niemożliwych do przewidzenia. Miranda wraca do zdrowia w kruchej równowadze, rozdarta między głębokim szczęściem, że przetrwała, a poczuciem, że ją oszukano i okradziono. Powtarza sobie zatem mantrę: „nigdy więcej wojny, nigdy więcej zarazy (…) Teraz będzie czas na wszystko”. Mantrę, która była wygłaszana wielokrotnie od zarania dziejów, zawsze niosła pociechę i nigdy nie okazała się prawdziwa.

W 2006 roku poczta amerykańska wypuściła znaczek z wizerunkiem Katherine Anne Porter.

Alfred W. Crosby w swoim reportażu „America’s Forgotten Pandemic: The Influenza of 1918” pisze, że epidemia grypy hiszpanki jest praktycznie nieobecna w prozie takich wielkich pisarzy tamtej epoki, jak John Dos Passos, Francis Scott Fitzgerald, Ernest Hemingway czy Gertruda Stein. Jest to tym ciekawsze, że pierwszych dwóch wyżej wymienionych służyło jesienią 1918 roku w piechocie, a pozostała dwójka jeździła podczas epidemii karetkami we Włoszech i Francji.

„To szczególnie niezrozumiałe, że wśród tych Amerykanów, pozwalających pandemii umknąć z ich myśli, było wielu członków rzekomo nadwrażliwej grupy ludzi, którzy mieli stworzyć jedne z najważniejszych dzieł w historii amerykańskiej literatury, tj. 'straconego pokolenia’, uznającego I wojnę światową, innego wielkiego zabójcę epoki, za najważniejsze doświadczenie w ich życiu” – zauważa Crosby. Dlatego książka Katherine Ann Porter poza walorami literackimi jest też po prostu unikatowa.

Karolina Chymkowska
Cytaty: Księga Apokalipsy św. Jana w przekładzie Biblii Tysiąclecia, minipowieść „Biały koń, biały jeździec” Katherine Anne Porter w tłum. Krystyny Tarnowskiej.

Tematy: , ,

Kategoria: artykuły