Billy Pilgrim wciąż wypada z czasu, czyli rzecz o „Rzeźni numer pięć” Kurta Vonneguta

23 sierpnia 2022

Od 55 lat Billy Pilgrim wciąż wypada z czasu. W perypetiach antybohatera z kart „Rzeźni numer pięć” odnajdują swoje odbicie kolejne pokolenia, chociaż szczęśliwie oszczędzono im wojny i ludobójstwa oraz – być może mniej szczęśliwie – kontaktu z omnipotentną cywilizacją pozaziemską. Kurt Vonnegut Jr. stworzył powieść ponadczasową, która doczekała się rozmaitych nawiązań i odczytań. Może zatem warto kolejny raz przyjrzeć się fenomenowi? A jeśli narracja poniższego tekstu wyda się czytelnikowi nieco poszarpana, niech wspomni, że wypadanie z czasu zdarza się cały czas.

POWIEŚĆ KULTOWA?

„’Zdarza się!’ / Wszystko wciąż jest piękne / I nie boli nic / To, że jestem tu / To wynik splotu zdarzeń / Nic nie znaczących już słów” – śpiewa szczeciński zespół Lochy i Smoki w utworze „Billy Pilgrim wypadł z czasu”. Jeśli w trzeciej dekadzie XXI wieku młodzi ludzie przywołują powieść wydaną przed przeszło półwieczem, to możemy przyjąć, że chodzi o rzecz kultową. Z całą świadomością, jak bardzo wyświechtane jest to określenie.

„’Rzeźnia numer pięć’ to książka, która trafiła u mnie na bardzo podatny grunt, szybko i dużo namieszała mi w głowie” – słyszę od Arka Lewkowicza, wokalisty i basisty Lochów i Smoków. „Było to też pierwsze quasi-science-fiction, jakie czytałem, niebędące space operą. Na siedemnastolatku szukającym swojego miejsca na Ziemi i starającym się zrozumieć trochę lepiej to, co go otacza, musi robić wrażenie. Lekka w formie, cynicznie (przynajmniej na pierwszy rzut oka) komentująca amerykański styl życia i pełna Vonnegutowskiego humoru jest jednoczenie niesamowicie ludzka, ciepła i wyrozumiała, szczególnie w cieniu ogromnej tragedii i próby jej przetrawienia”.

Nawiązań do Vonneguta znajdziemy zresztą więcej w dość nieoczywistych miejscach. Wystarczy spojrzeć na łamy Booklipsa. O fascynacji amerykańskim pisarzem, typowej dla kontrkulturowców, opowiadał nam już choćby Tymon Tymański. Brett Gurewitz, jeden z założycieli grupy Bad Religion, też powoływał się na inspirację autorem „Rzeźni…”, a w swoim czasie posługiwał się nawet pseudonimem Billy Pilgrim. Z kolei Krzysztof „Prosiak” Owedyk popełnił swego czasu krótki komiks, w którym hiperkonsumpcjonizm i straceńczy pęd cywilizacji kontrastuje z ptakiem, który – tak jak w najsłynniejszym dziele stoika z Indianapolis – podsumowuje szaleństwo ludzi krótkim trelem „It-it”.

NIECH MNIE DIABLI, JEŚLI BYŁO WARTO

Dokładnie trzy tygodnie po zakończeniu II wojny światowej, 29 maja 1945 roku starszy szeregowy Kurt Vonnegut Jr. mógł w końcu wysłać list w rodzinne strony, by powiadomić najbliższych, że nadal żyje. „Byłem jeńcem wojennym od 19 grudnia 1944 roku, kiedy ostatni desperacki ruch Hitlera na Luksemburg i Belgię rozniósł naszą dywizję na strzępy” – relacjonował w pierwszej korespondencji od przeszło pół roku. „Uderzyło na nas siedem fanatycznych dywizji pancernych, odcinając od reszty Pierwszej Armii Hodgesa. Pozostałe amerykańskie dywizje na naszych skrzydłach zdołały się wycofać: nam kazano zostać i walczyć. Bagnety na niewiele się zdają przeciwko czołgom: skończyła nam się amunicja, żywność i zapasy medyczne, a liczba ofiar przewyższała liczbę wciąż zdolnych do walki – więc się poddaliśmy. Podobno Sto Szósta dostała za to pochwałę od prezydenta i jakieś brytyjskie odznaczenie, ale niech mnie diabli, jeśli było warto”.

Sto Szósta, czyli amerykańska 106. Dywizja Piechoty, faktycznie uległa rozbiciu przez przeważające siły wroga podczas walk w Ardenach, gdzie Trzecia Rzesza podjęła ostateczną próbę przejęcia inicjatywy na froncie zachodnim. Wielu uczestników walk podejrzewało, że z premedytacją wystawiono ją na pastwę Wehrmachtu z racji niskiej wartości bojowej – jednostka w dużej mierze składała się z młodych, niedoświadczonych poborowych, nierzadko studentów i absolwentów szkół średnich. 22-letni zwiadowca Vonnegut trafił do niewoli wraz z sześcioma tysiącami innych żółtodziobów.

Jeńców załadowano do pociągów towarowych (po drodze zostały one omyłkowo ostrzelane przez brytyjskie lotnictwo) i przetransportowano do Drezna, które Vonnegut nazwał „być może najpiękniejszym miastem na świecie”. Przyszły pisarz dostał na miejscu pracę w wytwórni syropu słodowego, a za kwaterę służył mu budynek wyłączonej z użytku rzeźni. Kilka tygodni później, w nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku, nad Drezno nadleciało osiemset alianckich bombowców.

Kurt Vonnegut w mundurze żołnierskim.

NIEPRZEZNACZONY WOJSKU

Vonnegut nie nadawał się na żołnierza. Był niezdarnym patyczakowatym dryblasem, niegotowym na zabijanie, ani tym bardziej na umieranie. Kiedy Stany Zjednoczone włączyły się do wojny, studiował na Uniwersytecie Cornella, amatorsko grał na klarnecie i wcielał się w redaktora uniwersyteckiej gazety. Kiepskie wyniki w nauce i zapalenie płuc, z powodu którego narobił sobie zaległości, sprawiły jednak, że dalsza edukacja zawisła na włosku. Podobno ciału pedagogicznemu nie spodobał się też jeden z jego wyjątkowo kąśliwych artykułów i tak ostatecznie skreślono Vonneguta z listy studentów. Wiosną 1943 roku, aby przyspieszyć nieuniknione, chłopak z Indianapolis sam zaciągnął się do armii.

Ironia losu sprawiła, że Kurt junior miał walczyć przeciwko krajowi swoich przodków. Jego rodzice, Kurt senior i Edith z domu Lieber, wywodzili się ze znamienitych rodzin niemieckich osadników, które odniosły spektakularny sukces w Ameryce. Oboje porzucili jednak język i tradycję starego kraju w czasie I wojny światowej, kiedy nic, co germańskie, nie było mile widziane. Niedługo potem prysła też zresztą rodowa fortuna. Najpierw prohibicja doprowadziła do ruiny zakłady browarnicze Lieberów, potem wielki kryzys sprawił, że zabrakło chętnych na usługi Vonnegutów – wziętych architektów.

Pauperyzacja najmocniej dotknęła Edith, której rodzina należała wcześniej do najbogatszych w całym stanie Indiana. Jej nasilającą się depresję pogłębiały dodatkowo nieudane próby rozpoczęcia kariery pisarskiej. W maju 1944 roku, wracając z przepustki z wojskowego szkolenia, młody Kurt dowiedział się o śmierci matki. Kobieta celowo przedawkowała leki nasenne, zapijając je dodatkowo alkoholem. Vonnegut był doskonale świadom, co przelało jej czarę goryczy. Trzy miesiące później wylądował w Europie.

DAĆ ŚWIADECTWO, A PRZYNAJMNIEJ ZAROBIĆ KUPĘ FORSY

Kiedy 15 lutego 1945 roku Vonnegut wyszedł z rzeźni – częściowo znajdującej się pod ziemią – zobaczył morze ruin. W trakcie czterech nalotów na Drezno spadło blisko cztery tysiące bomb zapalających. Ognista burza obróciła w perzynę historyczne centrum miasta nazywanego Florencją nad Łabą. Większość z 25 tysięcy zabitych mieszkańców spotkała śmierć w płomieniach lub w wyniku uduszenia. „Jego piękno budowano tysiąc lat, kompletnie zniszczono je w jedną noc” – pisał o Dreźnie wychowany w stolicy Saksonii pisarz Erich Kästner.

Oszołomionego Vonneguta i pozostałych jeńców zapędzono do wydobywania z gruzów zwłok. Czynności, którą w swoim stylu nazwał „potwornie wyszukanym polowaniem na jajka wielkanocne”, towarzyszyły wyzwiska i pociski miotane przez ocalałych miejscowych. Przyszły pisarz rozumiał ich gniew – w końcu to jego towarzysze broni zbombardowali miasto, które miało pozostać wyłączone z działań wojennych jako pozbawione znaczenia strategicznego. Zniszczenie Drezna służyło jedynie zszokowaniu Niemców i złamaniu ich oporu. Do dziś pozostaje bardzo kontrowersyjnym epizodem II wojny światowej.

Zbombardowane Drezno.

Vonnegut już nigdy nie pozbył się przekonania, że był świadkiem jednej z bardziej bezsensownych hekatomb w historii. Wiedział, że musi o niej napisać, choć z tematem zdołał się zmierzyć dopiero po blisko ćwierćwieczu. „Nie chcę tu opowiadać, ile pieniędzy, czasu i nerwów kosztowała mnie ta cholerna książka” – autotematycznie notował w ostatecznej wersji „Rzeźni numer pięć”. „Wydawało mi się, że nic łatwiejszego, jak napisać o zniszczeniu Drezna – wystarczy po prostu przedstawić to, co widziałem. Sądziłem też, że wyjdzie z tego wybitne dzieło albo że przynajmniej zarobię na nim kupę forsy ze względu na wagę tematu”.

NERD-FATALISTA

Bombardowanie Drezna – i cały krótki szlak bojowy Vonneguta – przeżył też Billy Pilgrim. Główny bohater „Rzeźni numer pięć”, postać równie antyheroiczna, jak jego twórca. Obaj zresztą spotkali się w powieści, i to w latrynie, w momencie, kiedy Vonnegut, także jeniec, „wysrał już z siebie wszystko oprócz mózgu”.

Wojna w życiu Billy’ego zakłóciła ustalony z góry bieg wydarzeń. Chłopak miał skończyć studia, zostać optykiem, ożenić się, założyć rodzinę, wymościć domowe gniazdko, zarobić słuszną kasę, zestarzeć się i umrzeć jako spełniony stateczny mieszczanin. Poniekąd tak jak Vonnegut, który po demobilizacji wrócił na uczelnię, ożenił się i zajął pisarstwem, by w roku 1952 zadebiutować jako autor powieści dystopijnej „Pianola”.

Rzucony w środek festiwalu zabijania, Billy wybrał strategię przetrwania polegającą na braku tejże. Tak już musiało być, zważywszy, że nie umiał się odnaleźć w absurdalnie obcej sytuacji, a fatalistyczna natura nakazywała mu oczekiwać najgorszego. Billy to nerd, który akceptuje swój los i nie zadaje pytań, nawet jeśli tych nasuwa się aż zbyt wiele. A ilekroć ktoś w jego otoczeniu ginie od kuli, bomby czy choroby, podsumować może to tylko lapidarnym „Zdarza się”.

Ćwierć wieku przed powstaniem powieści Vonnegut kilkakrotnie powtórzył to memento w przywołanym już liście do rodziny. M.in. wówczas, gdy pisał o ofiarach głodu w kolejowym transporcie albo o jeńcach, których dosięgły kule radzieckich „wyzwolicieli”, strzelających do wszystkiego, co się ruszało. „Po masakrze powinna zapanować wielka cisza i rzeczywiście jest cisza, którą naruszają tylko ptaki” – czytamy w „Rzeźni…”. „A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry: 'It-it?'”.

Okładka pierwszego amerykańskiego wydania i kilka polskich wydań „Rzeźni numer pięć”.

KOMIZM ZE SMUTNĄ TWARZĄ

Cierpka ironia i eksperymentalna forma „Rzeźni numer pięć, czyli Krucjaty dziecięcej, czyli Obowiązkowego tańca ze śmiercią”, bo tak brzmi pełen tytuł powieści, miały równie wielkie znaczenie w zaskarbieniu jej popularności, co moment premiery. Ukazała się bowiem w roku 1969, a więc w czasie przesilenia w kulturze amerykańskiej, buntu przeciw militaryzmowi i wzbierającej frustracji niekończącą się wojną w Wietnamie. Opinia publiczna wiedziała już o takich ciemnych kartach indochińskiego konfliktu, jak masakra w My Lai czy użycie napalmu. Kiedy „Rzeźnia…” znikała z półek księgarń, amerykańskie lotnictwo zrzucało bomby na masową skalę także na sąsiadujące z Wietnamem Laos i Kambodżę.

Vonnegut miał w owym czasie pięć książek na koncie, ale przechodził pomniejszy kryzys twórczy i finansowy. Z dnia na dzień wyniesiono go na bohatera kontrkultury, choć sam traktował ją z pobłażliwą ironią. Znana jest chociażby anegdota o tym, jak Ray Mungo, przywódca hipisowskiej komuny, zjawił się ze swoimi sympatykami pod drzwiami domu pisarza w Cape Cod. Vonnegut przywitał długowłosą pielgrzymkę zapytaniem: „co mogę dla was zrobić?”, po czym udał się z Rayem i jego świtą na spacer, w trakcie którego żywo dyskutowali.

W pewnym sensie „Rzeźnia numer pięć” zajęła miejsce piastowane wcześniej przez „Paragraf 22”. Pamiętajmy jednak, że antywojenna powieść Hellera trafiła do sprzedaży w roku 1961, a więc na cztery lata zanim operacja Rolling Thunder wciągnęła tysiące młodych Amerykanów w wojenne piekło. Osiem lat później wyniszczający konflikt domagał się bardziej radykalnego komentarza. I tak o ile „Paragraf 22” to ciąg gagów, w finale fundujący czytelnikowi otrzeźwiający policzek, tak wojna przedstawiona w „Rzeźni…” nie jest kpiną, lecz tragedią tak surrealną i niezrozumiałą, że można na nią zareagować jedynie ze spokojem grabarza. „Jeśli Heller był Charliem Chaplinem, Vonnegut był Busterem Keatonem” – porównywał obie książki Salman Rushdie. „Dominującym tonem w jego wypowiedzi była melancholia. To głos człowieka, który był obecny w miejscu wielkiej grozy i przeżył, aby o tym opowiedzieć”.

WYJAŚNIANIE AMERYKI ORANGUTANOM

Równolegle z oddaniem kontrkultury wokół „Rzeźni numer pięć” narastały kontrowersje. Już samo niemieckie nazwisko autora w połączeniu z niewygodnym tematem książki przyniosły oskarżenia o apologię nazizmu (!). Wśród poważniejszych zarzutów prym wiodły: krytyka militaryzmu, szarganie narodowych świętości i szokujące konserwatystów wątki obyczajowe.

Głośnym echem odbiła się sprawa z Rochester w stanie Michigan, gdzie dyrekcja miejscowego liceum zabroniła jednemu z nauczycieli analizowania „Rzeźni…” na lekcjach. Sprawa trafiła nawet na wokandę, a sędzia okręgowy opisał dzieło Vonneguta jako „zdeprawowane, niemoralne, psychopatyczne, wulgarne i antychrześcijańskie”. W kilku innych miasteczkach w USA komitety szkolne doprowadziły do wycofania książki z miejscowych bibliotek, a w Drake w Dakocie Północnej odbyło się uroczyste spalenie jej egzemplarzy w piecu. Sam pisarz twierdził też, że pewien belfer odpowiedzialny za umieszczenie „Rzeźni…” na liście lektur doczekał się wybicia okien w jego domu i zabicia mu psa.

Zdjęcia z Drezna z prywatnych zbiorów Vonneguta.

„Ilekroć w tym kraju tłamsi się idee, prawdziwi miłośnicy amerykańskiego eksperymentu starannie i zawile wyjaśniają, dlaczego trzeba pozwalać żyć wszystkim ideom” – pisał Vonnegut w felietonie dla „New York Timesa”. „Czas już, żeby zdali sobie sprawę, że usiłują wyjaśnić Amerykę w jej najśmielszych i najbardziej optymistycznych przejawach orangutanom”.

Jeszcze w połowie lat 90. zdarzało się, że nauczycieli spotykały problemy za sięganie po Vonneguta. Sam pisarz wystosował w owym czasie list ze słowami poparcia dla szykanowanych w sobie właściwym stylu: „Gdy mieszkańcy pewnej miejscowości zakazali 'Rzeźni numer pięć’, zadzwonił do mnie dziennikarz z pytaniem, co o tym myślę. Powiedziałem, że przewodniczący komisji szkolnej to zasraniec, a on nazajutrz padł trupem”.

ZDARZA SIĘ… WCIĄŻ NA NOWO

No dobrze, ale o co chodzi z wypadaniem z czasu? Obok brutalnego realizmu mamy też w „Rzeźni numer pięć” warstwę fantastyczną. Dość wspomnieć, że wiele lat po wojnie, w dniu ślubu swojego drugiego dziecka, córki Barbary, Billy zostaje uprowadzony przez obcych z planety Tralfamadoria, którzy umieszczają go w kosmicznym ZOO (gdzie sparowany zostaje z aktorką klasy B i byłą gwiazdką porno, Montaną Wildhack). Od tamtego momentu Pilgrim pada ofiarą czasoprzestrzennych tąpnięć – co i rusz wypada z czasu, na nowo odtwarzając sceny z różnych etapów swojego życia.

Tralfamadorczycy rozumieją czas inaczej. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość rozgrywają się dla nich jednocześnie – po prostu wybierają z nich te, które są najbardziej interesujące. „Tralfamadorczyk widząc trupa myśli sobie po prostu, że zmarły jest aktualnie w złej formie, ale jednocześnie wie, że ta sama osoba czuje się znakomicie w wielu innych momentach” – wyjaśnia w książce Vonnegut. „Kiedy teraz słyszę o czyjejś śmierci, wzruszam tylko ramionami i mówię to, co mówią w takich razach Tralfamadorczycy; to znaczy: 'Zdarza się'”.

Możemy więc uznać, że chociaż Kurt Vonnegut zmarł w 2007 roku, w wielu innych chwilach wciąż błogosławi wszystkim, którym „Rzeźnia numer pięć” zamieszała w głowach. Nawet tym, którzy znajdą w niej przewrotne słowa otuchy w dobie pandemii, recesji i wojny tuż za miedzą.

Sebastian Rerak

fot. (1) kolaż: dokument „Kurt Vonnegut: Unstuck in time”, Bundesarchiv/Wikimedia Commons, (2, 5) archiwum rodziny Vonnegutów, (3) Cassowary Colorizations/Flickr, (4) materiały prasowe wydawców

W artykule wykorzystano cytaty z: „Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta w tłum. Lecha Jęczmyka i „Listy” Kurta Vonneguta w tłum. Rafała Lisowskiego.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: artykuły